niedziela, 30 września 2018

Warszawa przyłapana... we wrześniu 2018

W Warszawie coraz wyraźniej czuć już atmosferę obchodów stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Od 1 września Most Śląsko-Dąbrowski i ratuszowe elewacje we wszystkich chyba dzielnicach podświetlone zostały na biało-czerwono (w godz. 20:00-1:00). Akcja będzie trwała do 30 listopada. Iluminacja w barwach narodowych pojawi się także na Pałacu Kultury i Nauki, jednak w każdym miesiącu tylko przez kilka dni (1-7 września, 13-19 października, 11-17 listopada).

Ratusz na Bemowie

Do świętowania jubileuszu włączyły się też niektóre warszawskie muzea. I tak, kilka z nich od września do końca listopada przygotowało dla osób posiadających Kartę Warszawiaka bilety za złotówkę (projekt "Muzeum za 1 zł"). To m.in. Muzeum Warszawy, Muzeum Powstania Warszawskiego i Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Muzeum Narodowe szykuje na tę okoliczność specjalną ekspozycję, tymczasem jeszcze do dziś można w nim było zobaczyć olbrzymią monograficzną wystawę pt. "Józef Brandt 1841–1915". Takie malarstwo to trochę nie moja bajka, ale muszę przyznać, że ogromne wrażenie zrobiła na mnie precyzja, z jaką artysta odtwarzał poszczególne sceny, choćby tumany kurzu wznoszone przez końskie kopyta. Wystawa obudziła drzemiące we mnie już od jakiegoś czasu marzenie o podróży na wschód, na rubieże dawnej Rzeczypospolitej. Dla chłopaków była też świetnym uzupełnieniem niedawnej wycieczki do Pułtuska i pokazów rycerskich, gdzie można było podziwiać m.in. tatarskich łuczników strzelających z grzbietu galopującego konia do celu. Jeden z obrazów Brandta przedstawiał podobną scenę. Moje dzieci coraz trudniej jest zainteresować klasycznymi ekspozycjami muzealnymi. W dobie multimediów i stymulacji wszystkich zmysłów, klasyczne płótna na ścianach są po prostu nudne. Cieszę się więc, że przynajmniej tematyka obrazów Brandta nieco przypadła im do gustu. Obawiam się jednak, że teraz częściej do muzeów będę chodzić sama.




Niespecjalnie lubię reklamę wielkoformatową w postaci murali. Jednak i w tej dziedzinie zdarzają się perełki i jedna z takich właśnie powstała niedawno w Al. Jana Pawła II vis a vis Złotych Tarasów. To nowy kolaż Barrakuz dla odzieżowej marki Medicine. Co więcej, ten piękny obraz zdobi też koszulki z najnowszej kolekcji Medicine. Marka do współpracy zaprosiła także Natalię Rak, autorkę jednego z najbardziej rozpoznawalnych polskich murali, białostockiej Dziewczynki z konewką. To już druga w ostatnim czasie realizacja Barrazkuz na stołecznych murach. Wcześniej można było podziwiać jej mural poświęcony postaci jednego z bardziej znanych polskich raperów, Sokoła (Wojciecha Sosnowskiego) na tzw. patelni przy stacji metra Centrum. Niestety zastąpił go już inny, autorstwa kolejnej zdolnej dziewczyny, Oli Jasionowskiej, dotyczący wyborów Warszawianki Roku. I choć twórczość Jasionowskiej także bardzo cenię (do tej pory zachwycam się jej plakatem na Święto Wisły), to pracy Barrakuz szalenie mi szkoda, bo to był jeden z lepszych murali w tym miejscu ever. Mona Lisa dla Medicine też niebawem zniknie, wszak to tylko reklama.




A skoro mowa o Święcie Wisły, to muszę przyznać, że spacer slacklinerów po taśmie z jednego brzegu rzeki na drugi, noszący tytuł "Przejdziem Wisłę...", który był główną atrakcją tegorocznej edycji imprezy, był naprawdę ekscytujący! W dodatku ostro bujało, więc szacun dla Kuby Morawskiego za to trzymające w napięciu widowisko!




WARSZAWA ZE SMAKIEM

LAS - Lokalna Atrakcja Stolicy

To dość nowy adres na restauracyjnej mapie Warszawy. Znajduje się w miejscu, w którym poprzednio działał Solec 44. Nazwa LAS jest nieprzypadkowa. Pawilon, w którym urządziła się restauracja, wysokie drzewa oddzielają od wiaduktu kolejowego. Siedząc w ogródku z tej strony można naprawdę poczuć się jak w lesie, gdyby nie łoskot przejeżdżających co chwilę pociągów. Wnętrze też jest pełne zieleni. 





W menu kuchnia polska, ale w nowoczesnym wydaniu. Wśród przystawek choćby takie klasyki jak paprykarz szczeciński serwowany... w puszce, czy kanapka z metką. Jerzyk, ośmiolatek, z tej części karty wybrał tatar wołowy (27 zł), ładnie podany, z żółtkiem w postaci kogla-mogla! Dziesięcioletni Andrzej zdecydował się na gęsie żołądki konfitowane podawane na grzance z chałki i posypane mieszanką tartego parmezanu i orzechów, dodatkowo z oliwą orzechową (22 zł). Ja zrezygnowałam z przystawki, bo zazwyczaj chłopcy coś zostawiają, ale tym razem musiałam obejść się smakiem. 




Pora zatem na dania główne. Jerzyk wybrał pierogi z ogonami wołowymi i oddzielnie podawanym do okraszenia sosem orzechowym (28 zł), Andrzej miętusa z puree z zielonego groszku z... miętą, konfitowaną sałatą rzymską i orzeszkami cedrowymi oraz podawanym oddzielnie do okraszenia bulionem warzywnym z agrestem (36 zł), ja świecę wołową z puree z marchewki z kardamonem, zielonym groszkiem w emulsji maślanej, marynowanymi szyszkami i demi glace (38 zł). Przyznam szczerze, że świecę wołową jadłam po raz pierwszy. To stosunkowo nowa pozycja w kartach polskich restauracji. Mięso pochodzi z mięśnia przepony. LAS serwuje je idealnie krwiste, dodatki też były doskonale dobrane, jednak po zmianie menu świeca podawana jest z puree z pasternaku, grzybowym demi glace i brokułem (cena bez zmiany) i tej wersji jeszcze nie próbowałam.





Kelnerzy zazwyczaj się dziwią, kiedy najmłodsi zamawiają takie, w sumie nie-dziecięce dania, a jednak pierwszym pytaniem do matki z dwójką dzieci było, czy podać dla nich menu dziecięce, czy dorosłe. Bo LAS ma cudowną ofertę skierowaną do maluchów, odbiegającą od tego, do czego rodziców przyzwyczaiła większość restauracji, czyli nuggetsów z kurczaka i frytek. W tym czasie, gdy odwiedziliśmy restaurację dzieci mogły zamówić m.in. pierogi z jagodami, czy pomidorową z ryżem, jak u babci. Poza tym restauracja ma także... menu niemowlęce! No jak chodzę po restauracjach, to z czymś takim spotkałam się po raz pierwszy! W karcie trzy pozycje: mus z marchewki i ziemniaka, mus z pieczonego jabłka i jarzynowa z drobiem.

Podsumowując, to miejsce idealne na rodzinny obiad, w szczególności z dziećmi. Kuchnia polska w najlepszym wydaniu, z doskonałą obsługą. 

LAS - Lokalna Atrakcja Stolicy
ul. Solec 44 (Powiśle)

CieKawa Cafe

Blokowiska, te sypialnie Warszawy, to ciężki temat, jeśli chodzi o gastronomię. Zazwyczaj jest jakaś pizzeria, kebab, czasem sushi, a w ostatnich latach także modne burgery. Gdy w 2012 r. na jednym z osiedli Bemowa otworzyła się CieKawa Cafe, od razu się wyróżniała. Po pierwsze ogródkiem z kolorowymi leżakami. Po drugie menu serwującym obok kawy i ciast, także śniadania, ale i makarony, czy kanapki, które w ostatnim czasie zostały zastąpione prze bajgle. Po trzecie organizacją ciekawych imprez tematycznych np. wieczorów gier w planszówki, czy warsztatów rękodzielniczych.

Od sześciu lat kawiarnia i bistro przyciągają mieszkańców w różnym wieku, od nastolatków wpadających tu w ciepłe dni na lody, po kilkudziesięcioletnie panie umawiające się na plotki przy kawie. Oprócz stałego menu, jest też menu sezonowe. W sierpniu i wrześniu główną rolę grały w nim kurki, które niebawem ustąpią miejsca dyni.

Z menu standardowego polecam hummus z warzywami (18 zł), bruschetty z tapenadą (14 zł), które uwielbia Jerzyk zadziwiając obsługę we wszystkich restauracjach, makaron z chorizo i krewetkami (33 zł) oraz fantastyczne bajgle (18-20 zł).





W menu kurkowym można było znaleźć dwa rodzaje bajgli: klasyczny, z wołowiną, z dodatkiem oscypka i pikantnego chutney'a z wędzonych papryczek chili chipotle i żurawiny (28 zł) oraz wegetariański, z camembertem (27 zł). Ponadto zachwyciły mnie krewetki w sosie kurkowym z pomidorkami koktajlowymi (33 zł), które jadłam dwa razy, żeby ich smak zapamiętać do kolejnego sezonu. Smaczne było także risotto z kurkami (27 zł).






Ciast nie ma w karcie, wybiera się z tego, co akurat tego dnia jest w ofercie, zazwyczaj beza, tarty (polecam z musem czekoladowym i chili), czy serniki, z oreo na czele (12-14 zł za porcję).




Kawiarnia jest ekologiczna. Można przyjść na kawę z własnym kubkiem, a niedawno zrezygnowała z serwowania słomek do napojów.

Uwielbiam tego typu miejsca!

CieKawa Cafe
ul. Powstańców Śląskich 80d (Bemowo)

REKOMENDACJE NA PAŹDZIERNIK

Już wczoraj, 29 września ruszyła tegoroczna edycja festiwalu Street Art Doping. Tym razem główną sceną artystycznych wydarzeń stało się Centrum Praskie Koneser. W Pop up Galerii przy rynku Konesera do 2 grudnia można zobaczyć wystawę pt. "Nowy Porządek". Tytułowy porządek to zastosowanie geometrii w street arcie. Jak piszą organizatorzy, street art odchodzi od krzyku i gotowej narracji na rzecz fascynacji geometrią i coraz bardziej abstrakcyjnych, otwartych w interpretacji kompozycji. Od zawsze powtarzam, że sztuka uliczna śmiało może być traktowana jako jeden z gatunków "prawdziwej" sztuki. Jak widać, nawet ewoluuje w podobny sposób. Na terenie Konesera ma powstać także mural w kolaboracji biorących udział w festiwalu Seikona i Chazme 718.

7 października odbędzie się impreza biegowa dla twardzieli, Przeszkodowy Bieg Hutnika. To już trzecia edycja widowiskowego biegu na terenie Huty Warszawa na Młocinach. Sześciokilometrowa trasa urozmaicona licznymi i nietypowymi przeszkodami prowadzić będzie przez różne zakątki huty. Będą też dystanse dla dzieci - od 600 do 1600 m. Co ciekawe, zakład będzie w tym czasie pracować normalnie, więc trzeba się liczyć z tym, że np. na jego teren... wjedzie pociąg!

13 października wystartuje kolejny z moich ulubionych festiwali, Warszawa w Budowie. Tegoroczna, jubileuszowa, dziesiąta edycja nosi tytuł "Sąsiedzi" i poświęcona jest cudzoziemcom, głównie Ukraińcom, żyjącym w Warszawie. Wystawa główna tym razem zostanie zaprezentowana w pawilonie Cepelii przy Marszałkowskiej 99/101. Potrwa do 11 listopada. Równolegle wydarzenia festiwalowe odbywać się będą także w Kijowie.

Również 13 października, o godz. 17:00 ogrody przy Pałacu w Wilanowie rozbłysną w ramach tegorocznej edycji Królewskiego Ogrodu Światła. Instalacje świetlne będzie można podziwiać do 24 lutego 2019 r.

Z kolei od 26 października Muzeum Narodowe w Warszawie zaprasza na wspomnianą już wystawę czasową mającą uczcić stulecie odzyskania niepodległości. Będzie nosić tytuł "Krzycząc: Polska! Niepodległa 1918" i będzie można ją oglądać do 17 marca 2019 r. 

Wraz z końcem września na ulicach polskich miast zazwyczaj kończy się sezon letni. Znikają kawiarniane ogródki, ale to wcale nie oznacza, że miasto stanie się szare i smutne. Za chwilę parki będą mienić się wszystkimi ciepłymi barwami jesieni, a świetlne iluminacje zaczną przypominać o zbliżających się świętach. Każda pora roku ma swój urok i Warszawa z każdej potrafi zrobić swój atut. Właśnie to tak bardzo lubię w tym mieście.

poniedziałek, 24 września 2018

Łódź latem. Tu wciąż jest Ziemia Obiecana

Żółty wagonik zabrał ludzi spod bramy fabrycznego kompleksu, minął karuzelę i ciąg modnych restauracji, by zatrzymać się przy przeszklonej fasadzie centrum handlowego. W szklanej tafli odbijały się budynki z rudej cegły - to, co pozostało z włókienniczej fabryki Izraela Poznańskiego. Gdy tak stałam i w ciepłym świetle sierpniowego popołudniowego słońca patrzyłam na tryskające fontanny, dzieciaki odbijające się od trampolin, pary sączące drinki w beach barze (sic!) i współczesne damy obładowane papierowymi torbami z logotypami modnych marek, pomyślałam przez chwilę o Poznańskim i o pozostałych "królach bawełny" tamtych czasów, Karolu Scheiblerze i Ludwiku Geyerze. Co by pomyśleli, gdyby mogli na chwilę przenieść się w przyszłość i zobaczyć obecną Łódź oraz swoje dawne imperia, które dziś świecą nowym blaskiem?



Łódź postindustrialna


Wędrując ulicami Łodzi można odnieść wrażenie, że dawniej były tu same, większe i mniejsze, fabryki. Tylko skąd tu, u licha, wziął się nagle przemysł? 18 września 1820 r. niewielkie miasteczko o charakterze przede wszystkim rolniczym zostało włączone do kalisko-mazowieckiego okręgu przemysłowego z przeznaczeniem na ośrodek tkacki i sukienniczy. Zdecydowała o tym bliskość lasów (materiał budowlany i opałowy) oraz przepływające przez miasto liczne niewielkie rzeczki o dużym spadku, które idealnie nadawały się na siłę napędową do maszyn tkackich. Dodatkowym atutem był fakt, iż po sekularyzacji dóbr kościelnych z 1798 r. w ówczesnym zaborze pruskim, w którym po II rozbiorze Polski znalazła się Łódź, miasto dotąd znajdujące się w rękach biskupów włocławskich, stało się miastem rządowym, co ułatwiało wydzielanie działek osadnikom sprowadzanym tu z terenów o tradycjach tkackich, m.in. z Wielkopolski, Śląska, Saksonii, Czech, Brandenburgii i Moraw. W przeciągu kilkunastu lat Łódź zupełnie zmieniła swoje oblicze, stając się przemysłową potęgą.

Kompleksy fabryczne przetrwały trudne czasy dwóch wojen światowych i późniejszej nacjonalizacji przemysłu, kiedy architektura miasta, tak przemysłowa, jak i piękne pałace wznoszone w XIX w. przez bogatych kapitalistów, została bardzo zaniedbana. Miasto przez lata uchodziło za szare i brzydkie, w którym nie ma co robić. A jednak po upadku komunizmu znalazło pomysł na siebie i postawiło na swoją poprzemysłową spuściznę. Z dawnych, dziewiętnastowiecznych fabryk zrobiło atut i swój znak rozpoznawczy. Zakłady Izraela Poznańskiego po rewitalizacji i przebudowie znów na siebie zarabiają, teraz jako Manufaktura, a i wiele z pozostałych dawnych fabryk zaadaptowano na centra handlowo-rozrywkowe, lofty, muzea, czy też alternatywne zagłębia skupiające modne restauracje i bary. Do największych i najbardziej znanych należą wspomniana Manufaktura, Księży Młyn Scheiblera, czy Biała Fabryka Geyera. W mieście działało jednak także wielu mniej wpływowych przedsiębiorców, których zakłady nie były tak imponujące, ale które także budują postindustrialny klimat miasta i przyciągają ludzi. Mowa oczywiście o takich miejscach jak OFF Piotrkowska, czy Piotrkowska 217.  

Myślę, że dziewiętnastowieczni kapitaliści mogą być dumni z Łodzi!

Manufaktura

Nie bez przyczyny opowieść o postindustrialnej Łodzi zaczynam od Manufaktury, bo obecny wygląd dawnego imperium Poznańskiego to efekt chyba pierwszej tak głośnej i spektakularnej komercyjnej rewitalizacji terenów pofabrycznych w Łodzi. Piszę komercyjnej, bo w ogóle pierwszą łódzką fabryką zaadaptowaną do celów innych niż przemysłowy, stała się jeszcze w latach pięćdziesiątych Biała Fabryka Geyera, ale o tym będzie jeszcze mowa w dalszej części tekstu.



Poznański w ciągu czterdziestu lat nieźle prosperujący interes kupiecki swego ojca przeobraził w bawełniane imperium. Działki pod budowę kompleksu przy Ogrodowej zaczął kupować w 1871 r. Z czasem wyrosła tu tkalnia, bielnik, przędzalnia, farbiarnia, magazyny i szereg budynków wspomagających pracę przedsiębiorstwa.



Po II wojnie światowej działały tu olbrzymie Zakłady Przemysłu Bawełnianego im. Juliana Marchlewskiego. W latach siedemdziesiątych dodano handlową nazwą „Poltex” i odtąd zakład nosił nazwę Zakłady Przemysłu Bawełnianego im. Juliana Marchlewskiego „Poltex”, a potem po prostu ZPB Poltex. Po transformacji ustrojowej zakłady przeszły podobną drogę jak upadające przedsiębiorstwa państwowe różnych branż w całej Polsce, czyli zostały skomercjalizowane i podzielone na mniejsze spółki, które wreszcie zakończyły działalność.

Prace rewitalizacyjne ruszyły tu w 2003 r, zaś trzy lata później kompleks oddano do użytku. Wyburzono wszystkie współczesne zabudowania, a fasady dziewiętnastowiecznej architektury porządnie wyszorowano przywracając im rudo-ceglany kolor. Wnętrza utraciły fabryczny charakter i dostosowano je do potrzeb bieżącego użytkowania. Dziś działa tu także duże, zbudowane od podstaw centrum handlowe. W zabytkowych budynkach urządziły się muzea, galerie, modny hotel oraz restauracje i kawiarnie, które latem wystawiają na trawę stoliki z parasolami i kolorowe leżaki. Obok wspomnianego beach baru znajduje się wysypane piaskiem boisko do siatkówki plażowej (zimą zamienia się w lodowisko)! Wolna przestrzeń, którą otaczają budynki i która od ubiegłego roku nosi nazwę Placu Łódzkich Włókniarek, wykorzystywana jest na rozmaite imprezy kulturalne. Łódź jest miastem stosunkowo młodym, bo rozrastała się dopiero w XIX w. wraz z rozwojem przemysłu. Nigdy nie posiadała zatem głównego Rynku jak miasta lokowane jeszcze w średniowieczu, który byłby miejscem, gdzie skupia się życie kulturalne i towarzyskie. I plac w Manufakturze po części takim właśnie miejscem się stał, choć nietrudno odnieść wrażenie, że mimo wszystko nieco sztucznym. 




W sąsiedztwie kompleksu znajduje się imponujący Pałac Poznańskich (obecnie Muzeum Miasta Łodzi). Niestety w czasie naszego sierpniowego pobytu był w remoncie, cały szczelnie owinięty zieloną siatką zabezpieczającą, więc nie mam ani jednego zdjęcia tej imponującej budowli.

Księży Młyn

Skąd nazwa Księży Młyn? Otóż pierwotnie w tym miejscu znajdowała się osada młyńska należąca do łódzkiego proboszcza. W latach dwudziestych XIX w., po włączeniu Łodzi do kalisko-mazowieckiego okręgu przemysłowego, tereny te przeznaczono na cele przemysłowe. Pierwszą manufakturę w tym miejscu zbudował Krystian Wendisch, w 1827 r. Po jego śmierci trzy lata później, fabryka przechodziła z rak do rąk, aż wreszcie po pożarze w 1870 r. kupił ją Karol Wilhelm Scheibler i wzniósł olbrzymi kompleks fabryczny z ogromną przędzalnią, osiedlem robotniczym, domami mieszkalnymi (tzw. famułami), sklepem fabrycznym (konsumem), strażą pożarną, szpitalem, szkołą, zespołem pałacowym oraz parkiem ze stawem. Było to pierwsze w Łodzi fabryczne, niemal samowystarczalne, "miasto w mieście", obecnie jeden z najcenniejszych zabytków architektoniczno-urbanistycznych w mieście.






Kompleks, podobnie jak dawna fabryka Izraela Poznańskiego, przeszedł rewitalizację. Dziś w budynku dawnej przędzalni mieszczą się lofty i apartamenty na wynajem. Na terenie dawnego osiedla robotniczego działają kawiarnie, restauracje, sklep z pamiątkami, a nawet lokalny browar! I choć to jedno z najbardziej turystycznych miejsc w Łodzi, to jednak w porównaniu z pełną ludzi Manufakturą, czy zatłoczoną Piotrkowską, tu jest jakoś ciszej, spokojniej, wszystko jakby zwalnia. Siedząc na czerwonym leżaku próbowałam wyobrazić sobie jak to wszystko wyglądało 100-150 lat temu. Ale zamiast łoskotu przędzalniczych maszyn słyszałam tylko śpiew ptaków.








Biała Fabryka 

Bo dziś szczęk dawnych łódzkich maszyn tkackich można usłyszeć już chyba tylko... w muzeum!

W 1960 r. w dawnej fabryce Ludwika Geyera, jedynej, która została otynkowana i stąd nazywana jest Białą Fabryką, powstało Muzeum Historii Włókiennictwa, od 1975 r. - Centralne Muzeum Włókiennictwa. Rewitalizacja kompleksu fabrycznego Geyera z przeznaczeniem na cele wystawiennicze rozpoczęła się już w 1955 r.! Jest to prawdopodobnie pierwsza w Polsce i jedna z pierwszych na świecie adaptacji architektury postindustrialnej do celów muzealnych.



Bo zakłady Geyera od początku były w Łodzi we wszystkim pierwsze: tu powstała pierwsza w mieście zmechanizowana przędzalnia i tkalnia bawełny, tu uruchomiono też pierwszą w mieście maszynę parową, a tym samym tu stanął pierwszy komin fabryczny w Łodzi! 






I to było także pierwsze miejsce, do którego skierowaliśmy swoje kroki po przyjeździe i tak naprawdę także cel naszej wizyty w tym mieście, konkretnie dwie zakończone już niestety wystawy czasowe: "Christian Dior i ikony paryskiej mody z kolekcji Adama Leja" oraz "Metamorfizm", czyli ekspozycja tkanin Magdaleny Abakanowicz. Dwa całkiem różne światy rozgościły się na dwóch muzealnych piętrach: niżej nico mroczna i budząca niepokój Abakanowicz, zaś ponad nią kolorowy, rozkrzyczany świat paryskiego szyku i wdzięku. Wystawy zupełnie inne i mocno kontrastujące ze sobą, ale obie świetne. 6 października ruszy kolejna, monograficzna prezentacja jednego z czołowych projektantów mody okresu PRL, czyli "Jerzy Antkowiak. Moda Polska" i jak możecie się domyślać, jesienią znów będę w Łodzi!






Ale Centralne Muzeum Włókiennictwa to przecież nie tylko ciekawe wystawy czasowe. To także ekspozycja stała, częściowo interaktywna, pokazująca pracę maszyn w dawnych zakładach tkackich. O tej części muzeum więcej napiszę po jesiennej wizycie w Łodzi, bowiem tym razem wybieramy się z dziećmi i myślę, że tu spodoba im się bardziej niż tam, gdzie prezentowane będą ubrania sprzed kilkudziesięciu lat.



Całość uzupełnia niewielki skansen Łódzkiej Architektury Drewnianej. Tak jeszcze w XIX i na początku XX w. wyglądała architektura Łodzi. Niestety ze względu na planowaną zmianę ekspozycji budynki można oglądać tylko z zewnątrz. 




Biała Fabryka to tylko część dawnych zakładów Geyera. Dalsze zabudowania znajdują się naprzeciwko, po drugiej stronie Piotrkowskiej i bywają nazywane Czerwoną Fabryką, bo w odróżnieniu od obecnej siedziby muzeum, nie zostały otynkowane. Po II wojnie światowej mieściły się tu Zakłady Przemysłu Bawełnianego im. Feliksa Dzierżyńskiego, od lat sześćdziesiątych „Eskimo”. Niestety i one w okresie transformacji ustrojowej podzieliły los innych upadających zakładów państwowych, a inwestor, który kupił niszczejący kompleks na początku XX w. nieco się zagalopował z porządkowaniem terenu i wyburzył także część obiektów zabytkowych, m.in. jedne z najstarszych budynków na terenie wszystkich łódzkich fabryk, wzniesione przez Jana Krystiana Rundziehera w latach dwudziestych i trzydziestych XIX w., jeszcze zanim ten teren trafił w ręce Ludwika Geyera. Obecnie na terenie kompleksu trwa wielki remont, który ma przywrócić temu miejscu dawny blask i tchnąć w nie nowe życie pod nazwą Ogrody Geyera. Zabytkowe obiekty zostaną zaadaptowane na biura, sklepy, galerie sztuki, kluby i restauracje. Obok nich mają powstać także całkiem nowe budynki mieszkalne. Łodzianie, szczególnie ci ze starszego pokolenia, do inwestycji nastawieni są dość sceptycznie, bo po co komu druga Manufaktura. Jednak patrząc na pękające w szwach w piątkowe i sobotnie letnie wieczory ogródki zarówno w Manufakturze, jak i na terenie OFF Piotrkowska, wydaje się, że takich miejsc jest wciąż za mało, nie tylko w Łodzi. 



OFF Piotrkowska

Przy Piotrkowskiej 138/140, w miejscu, gdzie niegdyś działała kolejna bawełniana fabryka, należąca do Franciszka Ramischa, w 2011 r. powstało kulturalno-restauracyjne zagłębie skupiające m.in. pracownie projektantów mody, designu i architektury, kluby muzyczne, restauracje, przestrzenie wystawiennicze, czy klubokawiarnie. Miejsce tętni życiem i w ciągu dnia, i wieczorami, szczególnie latem, gdy pomiędzy zabudowaniami fabrycznymi z czerwonej cegły pojawiają się parasole, stoliki i kolorowe leżaki. Szczególnie tłoczno jest tu w weekendy. W niektórych lokalach czas oczekiwania na posiłek może dochodzić wówczas nawet do godziny! Nic dziwnego, bo większość restauracji urządzona jest w modnym stylu i serwuje popularne w ostatnich latach dania, m.in. burgery, czy hiszpańskie tapasy. A że tym razem do Łodzi wybraliśmy się bez dzieci, spędziliśmy tu mnóstwo czasu! Bardzo lubię takie miejsca.








Piotrkowska 217

Drugim, podobnym, choć skromniejszym restauracyjno-kawiarnianym zagłębiem jest teren dawnej... Odlewni Żelaza Józefa Johna przy Piotrkowskiej 217. Pewnie pomyślicie: wreszcie coś, co nie jest związane z bawełną! Cóż, w drugiej połowie XIX w. był to... największy producent maszyn włókienniczych i elementów metalowych w ówczesnej Łodzi! Bawełna, mili Państwo, wszędzie bawełna!

Po II wojnie światowej i te zakłady zostały znacjonalizowane i mieściły się tu Zakłady Mechaniczne im. Józefa Strzelczyka. W 2016 r. na pofabrycznym terenie zorganizowano Before Food Market. Początkowo miejsce otwarte było tylko w weekendy, teraz już przez cały tydzień. Działa tu kilka restauracji i barów, a także food trucki.








Piotrkowska


Chociaż Łódź nie ma Rynku, czy innej formy starego miasta w postaci takiej jak w Krakowie, Wrocławiu, czy Gdańsku, to ma za to ulicę Piotrkowską - ciągnącą się przez ponad 4 km reprezentacyjną arterię, która tu doskonale sprawdza się jako centrum życia towarzyskiego. Piotrkowska początkowo była zwykłym traktem łączącym Piotrków Trybunalski ze Zgierzem, ale z czasem, wraz z dynamicznym rozwojem przemysłu w mieście i bogaceniem się fabrykantów, zaczęły przy niej wyrastać okazałe wille i pałace. Łódź miała szczęście, że z wojennej zawieruchy wyszła obronną ręką i choć po wojnie część tej przepysznej architektury została doprowadzona do ruiny, to po latach rewitalizacji do dziś jest świadectwem, o jakich fortunach mowa. Większość pałaców jest eklektyczna, jednak spotkać można i secesyjne perełki, których nie powstydziłyby się choćby ówczesne Austro-Węgry. Na odcinku ok. 2 km ulica wyłączona jest z ruchu tworząc deptak, latem pełen kawiarnianych i restauracyjnych stolików, w dodatku elegancki deptak, bowiem większość parasoli ma stonowany jasny kolor, bez logotypów producentów napojów alkoholowych i bezalkoholowych.








Warto także wejść w bramy, w których często zachowały się ornamenty, czy ceramiczne płytki z epoki oraz zajrzeć na podwórka. Zresztą Łódź wręcz naszpikowana jest rozmaitymi detalami architektonicznymi. Jeśli temat Was zainteresuje, warto sięgnąć po książkę Marii Nowakowskiej "Łódzki detal. Przewodnik po Łodzi szlakami detali architektonicznych" (oraz polubić profil na Facebooku o tej samej nazwie prowadzony przez autorkę publikacji). 





Bramy przy Piotrkowskiej w większości skrywają kolejne lokale gastronomiczne, ale w niektórych można także znaleźć namacalny ślad czasów minionych i dawnej wielokulturowości Rzeczypospolitej. To kuczki, o których pisałam już w relacji z Płocka, czyli szałasy budowane na święto Sukkot, którego tegoroczne obchody rozpoczęły się wczoraj (to święto ruchome). Wszak wielu przedsiębiorców było wyznania mojżeszowego. Łódzkie kuczki są chyba najbardziej znane w całej Polsce, szczególnie ta w podwórku kamienicy przy Piotrkowskiej 88 ozdobiona Gwiazdą Dawida. Drugą, już mniej wystawną, znalazłam pod adresem Piotrkowska 40.





Najbardziej jednak znane podwórko mieści się w bramie przy Piotrkowskiej 3. To Pasaż Róży, dzieło Joanny Rajkowskiej, tej od palmy na warszawskim Rondzie de Gaulle'a. Elewacje budynków od strony podwórka pokryte zostały niewielkimi fragmentami potłuczonego lustra układającymi się w powtarzający się wzór przypominający kwiaty róży. To hołd dla córki artystki, Róży, od dziecka zmagającej się z chorobą oczu. Miejsce robi niesamowite wrażenie, jak z bajki.






W Łodzi nauczyłam się nowego, modnego słowa: woonerf, które zaczerpnięte zostało z języka holenderskiego i oznacza ulicę, na której pierwszeństwo mają piesi i rowerzyści. Od deptaku różni się tym, że ruch samochodowy nie jest tu całkowicie wyłączony. Takie rozwiązanie zastosowano w przecznicach odchodzących od Piotrkowskiej - ulicach 6 Sierpnia (tu znalazłam także kolejną kuczkę) i jej przedłużeniu, Traugutta. 




Cmentarz żydowski


Izrael Poznański spoczął na nowym cmentarzu żydowskim na łódzkich Bałutach. Jak na "króla bawełny" przystało i grobowiec ma iście królewski! Ale nekropolię warto odwiedzić także dla innych bogato zdobionych nagrobków w rozmaitych stylach architektonicznych z secesją na czele, świadczących o zamożności grzebanych tu Łodzian. Jest też oczywiście sporo zwyczajnych, skromnych macew, których od lat nikt nie odwiedza pozwalając zieleni zawładnąć większą częścią cmentarza. I tylko niektóre inskrypcje przypominają boleśnie, co stało się z dawną wielokulturową Łodzią i Polską. 









Cmentarz ma charakter muzeum, wstęp jest płatny (10 zł). W ramach biletu można zwiedzać także dom przedpogrzebowy.





Ludwik Geyer i Karol Scheibler także spoczęli w Łodzi, w części ewangelickiej wielowyznaniowego Starego Cmentarza, którego tym razem nie udało mi się odwiedzić, ale mam nadzieję nadrobić to następnym razem, bo szczególnie grobowiec Scheiblera, podobnie jak Poznańskiego, też kapie przepychem.

Władysław Reymont nazwał Łódź "Ziemią Obiecaną", zaś swoich bohaterów wzorował na autentycznych postaciach wspomnianych przedsiębiorców. I choć tytuł z założenia był ironiczny, to jednak miasto w tym czasie stało się tą biblijną Ziemią Obiecaną dla przedsiębiorców, którzy tu budowali wielomilionowe fortuny, ale też i dla ubogich, którym w fabrykach łatwiej było znaleźć pracę. Łódź była w tamtym okresie rozwarstwiona społecznie. Piotrkowska i inne ulice ścisłego centrum biły po oczach bogactwem i przepychem. Ale tuż obok były też dzielnice biedy, gdzie w ciasnych mieszkaniach gnieździło się po kilka rodzin. I te różnice pokutują właściwie po dziś dzień. Fortuny współczesnych kapitalistów pcha się w rewitalizację dawnych fabryk, które znowu mają na siebie zarabiać, choć zmienił się profil ich działalności. Odnawia się okazałe gmachy przy reprezentacyjnych arteriach, a im dalej od Piotrkowskiej, tym budynków proszących się o remont jest więcej. 




Jednak widać, że Łódź się cały czas zmienia, na lepsze. Dalej nie jest miastem, o którym można powiedzieć, że jest ładne, nawet po tych wszystkich metamorfozach, które przeszła w ciągu ostatnich lat. Nie jest też typem miasta przytulnego, takiego z kolorowymi kamieniczkami otaczającymi Rynek. Jest jednak miastem niebanalnym, z charakterem, pełnym street artu, który pokażę w kolejnym wpisie i takim, które jeśli odwiedzi się raz, zapamięta się je na długo. Fabryki, które do tej pory bardziej turystykę odpychały (bo co ciekawego można robić w mieście, w którym rządzi przemysł?), teraz stają się jej motorem, bo chylącą się ku upadkowi architekturę zagospodarowano z pomysłem. Ja do Łodzi będę wracać, wszak to tylko godzina samochodem z Warszawy. Zatem, do zobaczenia w listopadzie, miasto Łódź!