sobota, 31 października 2020

Warszawa przyłapana... w październiku 2020

Mam wrażenie, że od słonecznego 4 października, gdy cieszyłam się jak dziecko, że wreszcie udało mi się wyciągnąć chłopaków na jakiś wspólny spacer (do Parku Rzeźby na Bródnie) do wczoraj, gdy przez Warszawę przetoczyły się setki tysięcy osób protestujących przeciwko antyaborcyjnemu wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego, minął nie miesiąc, a cała wieczność. I pierwszy raz nie wiem, od czego zacząć. Bo niby udało mi się zobaczyć niemal wszystkie zaplanowane na ten miesiąc wystawy i nadrobić streetartowe zaległości, to jednak cała radość pozostaje w cieniu i kolejnych rekordów zakażeń koronwirusem oraz ponownie wprowadzanych ograniczeń, i politycznej walki, która wyprowadza ludzi na ulice. 


To, że jesienią nadejdzie druga fala epidemii wiadomo było już wiosną, choć chyba nikt się nie spodziewał, że dziennie będzie ponad 20 tys. zakażeń! Warszawa jest w czołówce miejsc, gdzie odnotowuje się ich najwięcej, więc najpierw trafiła do żółtej, tydzień później zaś do czerwonej strefy epidemicznej, zresztą jak cała Polska. Wrócił obowiązek noszenia maseczek, szkoły znów przeszły na zdalne nauczanie, najpierw średnie i wyższe, potem starsze klasy podstawówek, gastronomia ponownie działa tylko w trybie na wynos i z dostawą, ograniczono liczbę osób w komunikacji miejskiej, kinach i teatrach, zakazano organizacji uroczystości rodzinnych jak wesela, chrzciny, czy stypy. Na Stadionie Narodowym powstaje wznoszony naprędce szpital polowy. Szczęśliwie póki co odgórne ograniczenia ominęły muzea, choć kilka podjęło decyzję o zamknięciu dla zwiedzających. Wśród nich są Wolskie Rotundy z instalacją Danuty Karsten, którą pokazywałam Wam miesiąc temu, ZODIAK Warszawski Pawilon Architektury, w którym 24 października miała rozpocząć się ekspozycja poświęcona Ścianie Wschodniej, Muzeum Warszawy wraz z oddziałami (jednym z nich jest Muzeum Woli, gdzie zamierzałam zobaczyć wystawę "Przemiany. Krajobraz Woli po 1989 roku"), a także Muzeum Narodowe, które zdążyłam odwiedzić niemal w ostatniej chwili nomen omen w ramach mojej akcji #zdążyćdomuzeumzanimznówzamkną.

W sumie udało mi się zobaczyć cztery wystawy w muzeach i galeriach oraz dwie plenerowe, całość bardzo różnorodna stylistycznie, bo rozstrzał od malarstwa weneckiego z XVII w., przez dziewiętnaste stulecie i modernizm drugiej połowy XX w., aż po sztukę całkiem współczesną.

Na pierwszy ogień poszedł, jak już wspomniałam, Park Rzeźby na Bródnie. Ta niecodzienna galeria sztuki na świeżym powietrzu powstała w 2009 roku z inicjatywy artysty Pawła Althamera, Urzędu Dzielnicy Targówek i Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Mieści się na terenie Parku Bródnowskiego. Rzeźby można znaleźć w różnych jego zakątkach. Co roku dołącza jedna, jednak niektóre pojawiają się tylko jako ekspozycja czasowa. Właśnie taki charakter ma najnowsza praca w kolekcji, para rzeźb Magdaleny Abakanowicz pt. „Zinaxin i Dolacin”, które podziwiać można od 6 września. Ich prezentacja jest częścią obchodów przypadających w tym roku dziewięćdziesiątych urodzin zmarłej trzy lata temu artystki. I to był właśnie główny powód, że wreszcie udało mi się tam dotrzeć. Zastanawiam się, jak to się stało, że zajęło mi to aż 11 lat! Za to po raz pierwszy od dawna towarzyszyli mi chłopcy, którzy z podziwianiem sztuki są od jakiegoś czasu na bakier. Wciągnęła ich jednak zabawa w poszukiwanie kolejnych rzeźb z mapą wydrukowaną ze strony Muzeum Sztuki Nowoczesnej (może to jest metoda na edukację estetyczną najmłodszych?) oraz lody jako zwieńczenie spaceru.








Drugą wystawę plenerową obejrzałam na... dworcu Warszawa Centralna! Ekspozycja, którą można było podziwiać do wczoraj, nosiła tytuł "Powojenny modernizm w Warszawie i na Mazowszu", zaś hala główna dworca, który sam jest przykładem takiej architektury, okazała się wcale nie takim złym miejscem do jej prezentacji. Na planszach pokazano podręcznikowe przykłady budownictwa tego okresu, z uwzględnieniem oczywiście stołecznych dworców, ale i takich klasyków jak dom towarowy w Mławie. Ekspozycja była częścią tegorocznych obchodów Europejskich Dni Dziedzictwa.



Jeśli chodzi o muzea i galerie, to i w tym miesiącu tłoku nie było. Na trzech ekspozycjach byłam jedyną osobą zwiedzającą i o ile w przypadku małych prywatnych galerii nawet mnie to nie dziwi, to już na Zamku Królewskim i na wystawach stałych Muzeum Narodowego czułam się nieco dziwnie, ale przynajmniej bezpiecznie. Jedynie na czasowej ekspozycji "Polska. Siła obrazu" w Muzeum Narodowym było więcej zwiedzających plus szkolna lekcja muzealna.

I tak, najpierw obejrzałam wystawę obrazów Leona Tarasewicza w Galerii Monopol. Główną rolę gra w nich kolor i eksperymenty z jaskrawością. Moim zdaniem bardzo udane, bo też i barwy trafiające w mój gust, intensywne i jesienne. Ekspozycję można zobaczyć do 28 listopada, podobnie jak prezentację również bardzo kolorowych, nieco fantastycznych prac Sławomira Pawszaka pt. "Amalgamat" w BWA zlokalizowanym piętro wyżej. Te dwa miejsca zawsze stanowią dla mnie jedną całość, nie tylko dlatego, że mieszczą się po sąsiedzku. W obu zawsze panuje mega fajna, rodzinna atmosfera, gdzie odwiedzający jest traktowany jak oczekiwany gość. Lubię tam zaglądać nie tylko dla zazwyczaj ciekawych wystaw, ale i dla tego klimatu spotkania z ludźmi, którzy nadają na tych samych falach, co ja. 





Większość ekspozycji, które wybieram to zazwyczaj prezentacje sztuki XX w. Tym razem skusiłam się również na dwie pokazujące dzieła nieco starsze. "Polska. Siła obrazu" w Muzeum Narodowym nie jest wystawą, która czymś zaskoczy, ale warto na nią iść z tego względu, że pokazuje klasykę polskiego malarstwa XIX w. To są obrazy, które zna się z licznych reprodukcji i nazwiska takie jak Matejko, Chełmoński, Malczewski, Kossak, Brandt, Axentowicz, czy mój ukochany Wyspiański. Ja większość tych obrazów widziałam już nie tylko w albumach, ale i na innych wystawach, jednak zawsze czuję ogromną ekscytację, gdy stoję przed takimi płótnami. Niby oklepane, a jednak robią wrażenie! Tytuł ekspozycji doskonale oddaje jej odbiór. Tak, to są dzieła o niezwykłej sile, skoro nawet dziś wywołują ciarki na plecach. Jakie więc emocje musiały budzić w czasach, gdy powstały, kiedy Polski nie było na mapie, a w sercach ludzi wciąż tliła się pamięć o jej dawnej potędze, wielokulturowości i znaczeniu w przedrozbiorowej Europie? Wystawa w założeniu miała być pokazywana do 20 grudnia, jednak muzeum zadecydowało o czasowym zamknięciu dla odwiedzających.




Z kolei na Zamku Królewskim do 6 grudnia obejrzeć można ekspozycję pt. "Dolabella. Wenecki malarz Wazów". I na niej widz może poczuć się tylko krótkim momentem w wielkiej historii, szczególnie, gdy uświadomi sobie, że patrzy na dzieła liczące sobie blisko 400 lat. Mistyczne jest już samo obcowanie z obrazami, malowanymi z niezwykłą dbałością o każdy szczegół, do tego fantastyczna jest nowoczesna aranżacja ekspozycji. Lubię takie połączenia. Podobały mi się też konteksty, np. oryginalna księga kościelna z nekrologiem po śmierci artysty w 1650 r. oraz obrazy z XIX w. przedstawiające wnętrza kościołów krakowskich z wystrojem, który nie dotrwał do czasów współczesnych z powodu pożarów. Dzięki szczegółowemu, niemal fotograficznemu ujęciu, można dostrzec, że poza misternie rzeźbionymi ołtarzami i ambonami, ściany świątyń zdobiły też monumentalne obrazy, które z dużą dozą prawdopodobieństwa również można przypisać Dolabelli. To gratka dla historyków sztuki badających spuściznę po malarzu, podobnie jak po wojnie obrazy Canaletta przysłużyły się odbudowie Warszawy.


Z innych nowości na Zamku Królewskim, w Pałacu pod Blachą od 21 października można oglądać apartament Księcia Józefa Poniatowskiego w nowej aranżacji. Dla zwiedzających otwarty jest trzy dni w tygodniu: w środy i niedziele w godz. 10:00-16:00 oraz w soboty w godz. 10:00-18:00.

W ostatnich miesiącach przybyło kilka obrazów na stołecznych murach, choć w zdecydowanej większości to znów murale społeczne, wykonane na zamówienie samorządów, instytucji kultury, czy lokalnych społeczności. I tak na Woli, na tyłach Kolonii Wawalberga powstał portret Wandy Lurie (przy skwerze jej imienia), przy Próżnej można zobaczyć nowy, czwarty już mural według projektu Tytusa Brzozowskiego, tym razem nawiązujący do historii żydowskiej Warszawy (trwają też prace nad ukończeniem kolejnego jego autorstwa, przy Jagiellońskiej 36), przy Siennej pojawił się mural upamiętniający polsko-czeskie dążenie do niepodległości wykonany przez Good Looking Studio (bliźniaczy można obejrzeć w czeskiej Pradze), zaś na ścianie Domu Sztuki na Ursynowie najnowszy obraz SEPE pt. "Ludzikowie" poświęcony postaci pisarza Tadeusza Nowaka, który mieszkał w tamtej okolicy. Artystyczny street art znów Warszawę omija, choć dobra wiadomość jest taka, że na stołeczną scenę wracają festiwale sztuki ulicznej. Już odbył się Pandemic Art Attack, którego efekty zobaczyć można na terenie Squatu Syrena przy Wilczej 30, m.in. mural upamiętniający zmarłego w tym miesiącu Pawła Kelnera Rozwadowskiego, wokalistę i gitarzystę grupy Izrael oraz mocny i kontrowersyjny obraz autorstwa Mariusza Warsa tworzącego pod pseudonimem M-City będący komentarzem do niedawnych wystąpień środowisk LGBT). W przyszłym miesiącu zaś ruszy kolejna edycja Street Art Doping (więcej w rekomendacjach na listopad na końcu tekstu), w ramach którego do tej pory powstawały najlepsze realizacje na warszawskich murach. Nieco street artu, głównie w postaci szablonów, pozostawiły po sobie również ostatnie protesty antyaborcyjne.







Ograniczenia, o których napisałam na początku, mają potrwać póki co do 8 listopada, choć patrząc na ostatnie statystyki zachorowań na COVID-19 nie zanosi się na poprawę. Cieszę się, że dzieciaki wróciły do szkoły nawet na te niespełna dwa miesiące. W tym wieku kontakt z rówieśnikami jest niezwykle ważny, budują się przyjaźnie, niektóre na całe życie. Boję się, że jak tak dalej pójdzie, to wyrośnie nam pokolenie ludzi okaleczonych, dużo bardziej niż fizycznymi skutkami wirusa. Od dziś obowiązują też kolejne restrykcje. Na trzy dni, aż do 2 listopada, zamknięto cmentarze w całej Polsce. Pierwszy raz w życiu nie odwiedzę grobów bliskich we Wszystkich Świętych.

REKOMENDACJE NA LISTOPAD

W ZODIAKU Warszawskim Pawilonie Architektury 24 października miała ruszyć wystawa "Ściana Wschodnia. Architektura Zbigniewa Karpińskiego". Niestety póki co przestrzeń wystawowa nie jest dostępna dla odwiedzających, jednak organizatorzy obiecują, że ekspozycja poczeka na ponowne otwarcie Pawilonu. Oby to nastąpiło jak najszybciej, bowiem jej prezentacja przewidziana jest tylko do 27 grudnia. 

Z kolei od 27 października w Domu Spotkań z Historią można oglądać kolejną porcję fotografii, tym razem pod nazwą "Ostrzej widzieć. Fotoreportaże „itd” 1960–1990". To zdjęcia wykonane dla studenckiego magazynu noszącego kolejno nazwę „itd. Ilustrowany magazyn studencki”, „itd. Magazyn”, wreszcie „itd. Tygodnik studencki”. Czasopismo poświęcone było kulturze oraz tematom społecznym i obyczajowym. W tytułowym okresie ukazało się 1513 numerów, w każdym z nich zaś fotoreportaż. Najciekawsze zaprezentowano na wystawie. Tworzą doskonały fotograficzny dokument tamtych czasów. Potrwa do 31 stycznia przyszłego roku.

Po rocznej przerwie wraca festiwal Street Art Doping. Tegoroczna edycja nosi tytuł "Cut & Paste. Polski Szablon 2020", zaś wystawę główną poświęconą tej technice zobaczyć będzie można w Elektrowni Powiśle (w przestrzeni pop-upowej na II piętrze) od 6 listopada do 6 grudnia. Powstanie także mural jednego z moich ulubionych twórców street artu, wspomnianego Mariusza Warasa (M-City) przy Strzeleckiej 5.

I na koniec gratka dla fanów rzeźby. 27 listopada w Zachęcie rozgości się kolejna ekspozycja, na którą bardzo czekam. Nosi tytuł "Rzeźba w poszukiwaniu miejsca" i jest przekrojową prezentacją dorobku ostatnich sześćdziesięciu lat w tej dziedzinie sztuki. Na liście sama czołówka polskich (i nie tylko) rzeźbiarzy współczesnych i niemal 100 prac! Ekspozycję, którą będzie można odwiedzić do 21 lutego przyszłego roku, uzupełnią tematyczne etiudy filmowe.

Pytacie mnie czasem, dlaczego tak dużo czasu poświęcam sztuce i czemu lepiej czuję się w miastach niż na łonie natury, choć ta ostatnia, zwłaszcza teraz, jest zdrowsza i bezpieczniejsza. Ostatnio znalazłam w Internecie zdjęcie streetartowego szablonu, który układał się w następujący napis: The "Earth" without "Art" is just "Eh". To jest dokładnie to, co czuję (i tak a propos szablonów). Aktywność pozwala mi również przetrwać bez uszczerbku dla zdrowa psychicznego to, co dzieje się dookoła.

sobota, 24 października 2020

Ucieranie Treści. Restauracja w dawnej Fabryce Ołówków w Pruszkowie

Bieżący rok sprzyja raczej bliższym niż dalszym wyjazdom. Dla nas to przede wszystkim ponowne poznawanie Mazowsza, pokazywanie naszym dzieciom miejsc, które sami znamy z dzieciństwa. To podróże nie tylko szlakiem zabytków, ale i wspomnień zaklętych w smakach, a przy okazji znajdowanie prawdziwych perełek na kulinarnej mapie regionu. I tak poszukiwania jagodzianek, jak wiecie, zaprowadziły nas do przepięknej i przepysznej cukierni Urszi Cakes w Żabiej Woli, zaś smaki rodzinnego domu znaleźliśmy... w Pruszkowie.  

Na restaurację Ucieranie Treści trafiłam przypadkowo w Internecie, gdy szukałam informacji o Galerii Figur Stalowych w tym mieście. Urzekły mnie pomalowane w różne kolory krzesła na tle ceglanych ścian i kredki serwowane do stolików zamiast czekadełek. W oczekiwaniu na zamówione dania można rysować na papierowych podkładkach, zaś najlepsze prace trafiają potem na ściany lokalu. To wszystko jest nawiązaniem do miejsca, w którym znajduje się restauracja. Dawniej działała tu Fabryka Ołówków St. Majewskiego. Budynek, w którym mieści się lokal to najstarsza część dawnych zakładów i niewielki fragment, który dotrwał do naszych czasów. Wówczas była tu... stołówka robotnicza! Wiecie zapewne, że bardzo lubię architekturę poprzemysłową, a jeśli jest jeszcze zagospodarowana z pomysłem i w jakiś sposób koresponduje z jej dawnym przeznaczeniem, to już w ogóle miodzio! A tak jest w tym przypadku. Wnętrze zachowało swój fabryczny klimat (ściany z cegły i oryginalna posadzka), zaś minimalistyczny wystrój z barwnymi akcentami, to nawiązanie i do dawnej jadłodajni, i do produkowanych tu nie tylko ołówków, ale i kredek.


Do historii nawiązuje też nazwa, trochę dziwna jak na gastronomię. Założę się, że nie macie pojęcia, co oznacza. Ucieranie treści w żargonie robotniczym to po prostu rozdrabnianie grafitu.


Ciekawe jest nie tylko wnętrze, ale i menu. Ucieranie Treści serwuje, jak można przeczytać na stronie internetowej restauracji, dania nawiązujące do tych dostępnych w stołówkach robotniczych od czasu dwudziestolecia międzywojennego. I taka jest właśnie tutejsza kuchnia, niewyszukana, pozwalająca najeść się do syta i mocno zakorzeniona w polskiej tradycji. Odnalazłam tu sporo smaków mojego PRL-owskiego dzieciństwa.

Przyznam szczerze, że pojechałam nastawiona na konkretne pozycje z karty, bo zazwyczaj przed wizytami w restauracjach przeglądamy menu dostępne na stronach internetowych. Liczyłam na zupę ze zsiadłego mleka, której nigdy nie jadłam i na bryzol, który jest jednym z najsmaczniejszych wspomnień czasów dziecięcych. Niestety w międzyczasie menu się zmieniło i akurat te dwa dania z niego wypadły. Ostatecznie zrezygnowaliśmy z zup, zamówiliśmy tylko po przystawce i drugie dania. Chłopcy zdecydowali się na tatary wołowe (28 zł), siekane, nie mielone, z klasycznymi dodatkami, świeże i pachnące, ja na śledzia z cebulką, rozmarynem i jałowcem (18 zł), też pycha. 



Na drugie danie Jerz wziął pół kaczki z leniwymi, buraczkami i pieczonym jabłkiem z żurawiną (45 zł). Mięso było mięciutkie, samo odchodziło od kości, zaś skórka przyjemnie chrupiąca i rumiana. Leniwe były podsmażone i lekko słodkie, co fajnie komponowało się i z buraczkami, również słodkawymi, i z jabłkiem oraz żurawiną. 


Andrzej zamówił karkówkę w sosie grzybowym z kluskami robotniczymi i surówką z marchewki (35 zł). Tu też mięso było miękkie, a sos bardzo aromatyczny. Surówka skojarzyła mi się bardziej z przedszkolem niż z rodzinnym domem, bo moja mama raczej takiej nie robiła. Była jednak pyszna, a że dzieci zazwyczaj nie bardzo za taką przepadają, wymieniłam się z Andrzejem na ogórki kiszone, które były dodatkiem do mojego dania.


Ja zdecydowałam się bowiem na cynaderki z królika z kluskami owsianymi i ogórkami kiszonymi (35 zł), które rozwaliły system. To były najlepsze cynaderki, jakie jadłam w życiu, choć fakt, że to nie jest danie, które jada się zbyt często, więc może po prostu nie pamiętam już jak smakowały poprzednie. Kluski były natomiast tak fantastyczne, że prawie wylizałam talerz!


I choć byliśmy już pełni, to nie mogliśmy odmówić sobie deserów. Wzięliśmy wszystkie trzy z karty do dzielenia się. Budyń i kisiel (po 14 zł) mają trochę niespotykaną konsystencję, bardziej zwartą niż zazwyczaj robi się w domu. Budyń serwowany jest w postaci zapiekanej, zaś kisiel w formie kuleczek. Za to kogel-mogel (10 zł) jest dokładnie taki, jaki pamiętam z dawnych lat. Porcja to spory kubeczek. Niestety nie dałam rady zjeść całego. Pokonał mnie głównie słodyczą.




Na koniec jeszcze ciekawostka. W karcie nie znajdziecie gazowanych napojów z międzynarodowych koncernów, a jedynie to, co można przygotować domowym sumptem, czyli kompoty, lemoniady, kwas chlebowy, czy mrożone napary z kwiatów i owoców. Ja zdecydowałam się na buzę (5 zł za 300 ml, 15 zł za 1 l) o bałkańskim rodowodzie, w Polsce występującą przede wszystkim w kuchni Podlasia, choć tam akurat nie miałam okazji jej spróbować. Tu okazała się rewelacyjnym orzeźwiającym napojem, lekko gazowanym, o wyraźnym smaku drożdży, ale niezbyt słodkim, choć z rodzynkami. Wcześniej, w Bułgarii piłam tamtejszą wersję o nazwie boza, która jest jednak gęstsza i bardziej intensywna w smaku. I choć też ją lubię, to oszalałam na punkcie buzy. 


W tym roku restauracja otworzyła również własny browar Otwarte Bramy, który mieści się po sąsiedzku, przez ścianę. Piwa można zamówić również w Ucieraniu Treści lub wziąć na wynos.

Po wizycie w Ucieraniu Treści mam właściwie tylko jedną refleksję. Brakuje mi restauracji z taką kuchnią. Gdy byłam dzieckiem na Mazowszu działało mnóstwo lokali spod znaku GS (Gminna Spółdzielnia Samopomoc Chłopska) serwujących ozory wołowe, wątróbki, ale i befsztyki, czy bryzole. Ot, kawałek mięsa, ziemniaki lub kluski i surówka. Bez żadnych kwiatków, czy demi glace. Dziś chętniej wybieramy dania, które cieszą również oczy, sięgamy też często po pizzę, burgery, steki, sushi, czy makarony. Z potraw kuchni polskiej restauracje najczęściej serwują pierogi, kaczkę, policzki wołowe, w sezonie chłodniki, kurki i dania z dyni. Nie mówię, że to źle, bo im więcej knajpek z kuchniami rozmaitych nacji i daniami sezonowymi, tym lepiej! Fajnie jednak, że ktoś odświeża potrawy, które kojarzą się z domem i dzieciństwem. A dobrze zrobione podroby to skarb!

Do Ucierania Treści będziemy wracać, gdy tylko znów będzie to możliwe. Wzrost zakażeń koronawirusem sprawił bowiem, że od dziś cała gastronomia, restauracje, kawiarnie i bary, znów mogą działać jedynie w opcji na wynos i z dostawą. Ucieranie Treści taką ma, więc jeśli jesteście z Pruszkowa lub okolic, to skorzystajcie (dowóz gratis!), bo warto. I nie rezygnujcie w tych trudnych czasach z odwiedzania restauracji. Bo choć teraz możecie tylko wziąć coś z menu ze sobą do domu, to bez nas te miejsca nie przetrwają. Daliśmy radę wiosną, damy i teraz!

Ucieranie Treści
ul. Obrońców Pokoju 8
Pruszków

poniedziałek, 12 października 2020

Park Narodowy Paklenica. Wąwóz Wielka Paklenica i szlak do jaskini Manita peć

Im jestem starsza, tym bardziej się dziwię, jak człowiek z wiekiem i kolejnymi etapami życia się zmienia! Gdyby ktoś jeszcze kilkanaście lat temu zapytał mnie, czy wolę morze, czy góry, bez wahania wskazałabym skaliste szczyty. Wyszłam za mąż za chłopaka, który tak jak ja lubił górskie wędrówki i przez pierwsze lata, nawet, gdy urodziło nam się pierwsze dziecko, przemierzaliśmy szlaki wszystkich pasm w Polsce. Dopiero z dwójką po raz pierwszy od lat pojechaliśmy na wakacje nad morze, najpierw nad Bałtyk, potem na południe Europy i... tak już zostało. Wygrała wygoda (wszak plaża to przecież jedna wielka piaskownica) i potrzeba wygrzania coraz starszych kości. Jednak zamiłowanie do wędrówek gdzieś tam w nas zostało i choć od lat wybieramy morze, to zawsze tak planujemy wyjazdy, by przynajmniej raz w trakcie dłuższego stacjonarnego pobytu, gdziekolwiek jesteśmy, wyruszyć na szlak. Do bagażnika oprócz klapków i sandałów wrzucamy także buty trekkingowe. Gdy więc w zeszłym roku postanowiliśmy wakacje spędzić w Chorwacji i zastanawialiśmy się nad odpowiednią miejscowością (ostatecznie zatrzymaliśmy się w Nin), jednym z kryteriów była bliskość gór. Gdy zaś w przewodniku zobaczyłam zdjęcia z jaskini Manita peć w Parku Narodowym Paklenica, od razu wpisałam ten szlak na listę miejsc do odwiedzenia. 


Park Narodowy Paklenica, jeden z ośmiu parków narodowych Chorwacji, został utworzony w 1949 r., w południowej części masywu Welebit (Velebit), jednej z najwyższych części Gór Dynarskich, przede wszystkim by chronić krasowe kaniony Mała i Wielka Paklenica (Mala i Velika Paklenica). To właśnie przez ten drugi wiedzie szlak do jaskini. W obrębie Welebitu znajduje się jeszcze jeden park narodowy, Park Narodowy Welebitu Północnego, wyodrębniony w 1999 r. W 2017 r. oba wraz z innymi chronionymi obszarami na terenie Chorwacji oraz Albanii, Austrii, Belgii, Bułgarii, Chorwacji, Hiszpanii, Niemiec, Rumunii, Słowacji, Słowenii, Ukrainy i Włoch zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO jako pierwotne lasy bukowe Karpat i innych regionów Europy. 


W Parku Narodowym Paklenica roślinność stanowi ok. 55% powierzchni, reszta to goła rzeźba krasowa. A jednak nazwa parku ma pochodzenie jak najbardziej botaniczne. Wywodzi się prawdopodobnie od słowa paklina - określenia żywicy sosny czarnej wykorzystywanej w miejscowej medycynie ludowej do leczenia ran oraz do konserwacji drewna, m.in. łodzi. Nie jest to, co prawda, miejsce tak spektakularne jak Park Narodowy Jezior Plitwickich i Park Narodowy Krka, ale jeśli kochacie naturę, a nie lubicie tłumów turystów, to właśnie tu powinniście skierować swoje kroki.


Na terenie parku do wyboru jest w sumie ok. 150 km dobrze oznaczonych szlaków, my skupiliśmy się na jednym, pięciokilometrowym, wiodącym do jaskini Manita peć i jednocześnie jednym z najpopularniejszych nie tylko ze względu na atrakcyjność groty, ale i dlatego, że jest to raczej prosta trasa spacerowa. Nawet małe dzieci bez problemu dadzą sobie radę. Trzeba tylko zaopatrzyć się w dużą ilość wody, bo po drodze jest tylko jedno miejsce, gdzie można uzupełnić zapasy. 


Droga początkowo wiedzie pomiędzy pnącymi się pionowo do góry skałami wąwozu Wielka Paklenica, wzdłuż strumienia o tej samej nazwie. To mekka wpinaczy skałkowych. Na okolicznych ścianach wytyczono trasy o różnym stopniu trudności. Wędruje się zaś po kamiennych blokach, trochę jak w Karkonoszach.





W tej części znajduje się też podziemny kompleks wybudowany dla przywódcy Jugosławii Josipa Broz Tito w latach 1950-53, w którym obecnie mieści się oddane do użytku w 2016 r. centrum edukacyjne parku o nazwie "Podziemne tajemnice Paklenicy" z salami wystawienniczymi (akurat była ekspozycja fotografii przyrodniczej) i konferencyjnymi. Dużo miejsca poświęcono tematyce wspinaczkowej. Są ścianki dla najmłodszych oraz filmy instruktażowe dotyczące chociażby terminologii używanej w tym sporcie, czy wiązania węzłów. Jest też niewielki sklepik z pamiątkami.





Dalej mija się ciekawą kapliczkę u podnóża ściany Debeli Kuk, która jest chyba ważna dla ludzi gór, bo ozdobiona jest mnóstwem gadżetów wspinaczkowych.



Przez krótki moment droga jest dość płaska i prowadzi w cieniu drzew. To ostatni moment, by odetchnąć przed morderczym upałem, z jakim w letnich miesiącach trzeba najczęściej się zmierzyć na ostatnim odcinku, prowadzącym już bezpośrednio do jaskini. Z głównego szlaku należy odbić w lewo, w wąską ścieżkę trawersującą zbocze góry. Gdyby pójść dalej prosto, za około godzinę dojdzie się do schroniska o nazwie Dom Górski Paklenica (Planinarski Dom Paklenica). Naszym celem była jednak jaskinia. To był dla nas najtrudniejszy fragment całej trasy. Nie jest stromo, ale na tym odcinku praktycznie nie ma cienia. Zbocze góry porasta jedynie karłowata roślinność, która w różnych regionach nosi różne nazwy, w rejonie Morza Śródziemnego najczęściej garig lub makia (jest trochę wyższa od naszej kosodrzewiny i greckiej frygany), a my na trekking wybraliśmy sobie chyba najcieplejszy dzień w trakcie całego naszego pobytu w Chorwacji. Temperatura przekraczała 35 stopni Celsjusza. Gdy tuż po godz. 8:00 rozpoczynaliśmy marsz, było jeszcze dość przyjemnie, ale z każdą minutą robiło się coraz cieplej. Niestety nie bardzo mieliśmy możliwość przełożenia tej wycieczki na inny dzień, bo w czerwcu, gdy odwiedziliśmy ten kraj, jaskinia otwarta jest dla zwiedzających tylko trzy dni w tygodniu zaledwie przez 3 godz. (więcej w informacjach praktycznych na końcu tekstu). Widoki jednak rekompensują trudy wędrówki. Nieco poniżej wejścia do jaskini jest nawet niewielki punkt widokowy z piękną panoramą.









Jaskinia leży na wysokości 570 m n.p.m. Do zwiedzania udostępniono ją już w 1937 r. Ma 175 m długości, panuje w niej stała temperatura 10 stopni C, więc należy mieć cieplejsze okrycie, ale wierzcie mi, że jak się wchodzi z ponad trzydziestostopniowego upału, to jest to bardzo przyjemna temperatura! Przynajmniej mój polar został w plecaku.







W dwóch salach można zobaczyć rozmaite formy naciekowe: stalaktyty, stalagmity, kolumny, czy nacieki typu kaskadowego. Niektóre z tych formacji mają swoje nazwy od ciekawych kształtów, np. Chełm, Organy, Czarownica.



W grocie żyją 52 gatunki bezkręgowców. Kilka gatunków nietoperzy wykorzystuje ją do zimowej hibernacji (dlatego zimą jaskinia nie jest dostępna dla zwiedzających, działa od kwietnia do października). W czasie wojny domowej po rozpadzie Jugosławii wykorzystywana była do celów wojskowych.

Zwiedzanie odbywa się w grupach z przewodnikiem. Bilet wstępu do parku nie obejmuje jaskini. Płaci się dodatkowo bezpośrednio przed wejściem, tylko gotówką.

Podejście dało nam nieco w kość, więc wracaliśmy już bardziej na luzie. To był czas na pluskanie się w potoku w lodowatej wodzie pozwalającej dać skórze odrobinę wytchnienia od palącego słońca i rozglądanie za motylami. Jednym z symboli parku jest motyl niepylak apollo, którego można spotkać także w Polsce, przede wszystkim w Pienińskim Parku Narodowym i który jest jednym z moich fotograficznych marzeń. Bo jest coś, czego o mnie nie wiecie. Fascynuje mnie świat owadów i pajęczaków. Często wystawiam na próby cierpliwość moich współtowarzyszy podróży, gdy przez pół godziny uganiam się za motylami po miejskich klombach. Dzieciaki zaś wypatrują dla mnie też leśnych chrząszczy. Może kiedyś pokażę Wam okazy znalezione w drodze. Niestety niepylak apollo nadal pozostaje w sferze moich marzeń.



Na koniec jeszcze ciekawostka. W Parku Narodowym Paklenica w latach sześćdziesiątych XX w. kręcono serię niemiecko-jugosłowiańskich filmów o Winnetou na podstawie powieści Karola Maya. Miejsca, które "grały" w produkcjach są odpowiednio oznaczone. Ich odnajdywanie może być dodatkową atrakcją dla dzieci, szczególnie tych, które jak nasze, oglądały filmy.

GARŚĆ INFORMACJI PRAKTYCZNYCH 

Należy wybrać wejście nr 1 Velika Paklenica w okolicach miejscowości Starigrad. Tam kupuje się bilety wstępu i bilet parkingowy - ceny najlepiej na bieżąco sprawdzać na stronie parku. Parking znajduje się ok. 2 km dalej, jednak miejsc jest niewiele, dlatego najlepiej być możliwie wcześnie (również ze względu na upał). Potem auta ustawiane są wzdłuż drogi i może się zdarzyć, że do przejścia będzie dodatkowy kilometr. Z parkingu do jaskini idzie się ok. 1 godz. 30 min. 

Jaskinia Manita peć dla odwiedzających otwarta jest od kwietnia do października: w kwietniu w soboty w godz. 10:00-13:00, w maju, czerwcu i październiku w poniedziałki, środy i soboty w godz. 10:00-13:00, w lipcu, sierpniu i wrześniu codziennie w godz. 10:00-13:00.

Centrum "Podziemne tajemnice Paklenicy" czynne jest od 1 maja do 30 września w godz. 8:00-16:00.

To był dobrze spędzony dzień. Wakacje w Chorwacji były pierwszymi od dawna, gdy nastawiliśmy się głównie na wypoczynek, jednak to było bardzo konstruktywne zmęczenie, po którym jeszcze bardziej docenia się bliskość morza, gdzie niemal zaraz po marszu można spłukać z siebie kurz i trudy wędrówki. Właśnie dlatego tak lubimy kraje, w których można mieć na raz i góry, i morze.


(foto: iza & pwz)