poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Warszawa przyłapana... w sierpniu 2020

Przywracanie ograniczeń związanych z rosnącą znów liczbą zakażeń koronawirusem wprowadzane jest na razie na szczęście tylko miejscowo, tam, gdzie zachorowań jest najwięcej i Warszawy, przynajmniej w sierpniu, to nie dotyczyło. Jednak na wszelki wypadek, w ramach akcji #zdążyćdomuzeumzanimzówzamkną, trochę przyspieszyłam z odwiedzaniem muzeów. Udało mi się zobaczyć aż pięć wystaw!

Na pierwszy ogień poszło Muzeum Żydów Polskich POLIN i ekspozycja "Tu Muranów", otwarta z dwumiesięcznym poślizgiem (miała wystartować w kwietniu). To jedna z imprez towarzyszących obchodom siedemdziesiątej piątej rocznicy odbudowy stolicy. Muranów to jest temat-rzeka, o którym można rozprawiać godzinami. Przed wojną Dzielnica Północna, zamieszkana głównie przez warszawiaków wyznania mojżeszowego, w czasie II wojny światowej getto, po niej zaś morze gruzów, z którymi nie bardzo wiedziano co zrobić, bo dawnych mieszkańców w większości zamordowano w obozach koncentracyjnych. W efekcie na gruzach (i z nich) powstało pokazowe socrealistyczne osiedle, jeden z symboli odbudowy Warszawy. I o tym jest ta wystawa. Nie zobaczycie na niej wielu klasycznych eksponatów w postaci przedmiotów. Na ekspozycję składają się głównie plansze opowiadające o konkretnych ulicach i placach dawniej i dziś. Fantastycznym pomysłem jest nałożenie na siebie przed- i powojennych schematów ulic, pokazujące zmiany, jakie tu zaszły. Zdjęcia przedwojennych sklepów i zakładów usługowych przeplatają się ze znalezionymi w czasie prowadzonych na Muranowie prac budowlanych fragmentami kafli podłogowych, butelkami, sztućcami, czy wreszcie kawałkami tzw. cegły muranowskiej - budulca wykonanego z gruzów dawnej Warszawy. Wystawa niewielka, ale z ogromną dawką wiedzy. Przygotujcie się na sporo czytania. Potrwa do 22 marca przyszłego roku.





Odbudowie stolicy poświęcona jest też ekspozycja "Warszawa NA NOWO. Fotografie reporterskie 1945–1949" w Domu Spotkań z Historią - kolejna z trudnych wystaw, bo pokazująca w dużej mierze zniszczenia, jakich Warszawa doznała w wyniku II wojny światowej, ale jednocześnie z optymistycznym jednak finałem, bo z każdym kolejnym zdjęciem widać, jak miasto z ruin się podnosi, jak wraca do niego życie, jak ludzie za wszelką cenę chcą powrotu normalności. Nie zabrakło najbardziej znanych powojennych fotografii, jak to z rodziną, która je posiłek w swoim przedwojennym mieszkaniu w kamienicy teraz pozbawionej jednej ze ścian. Widziałam je już setki razy, a i tak za każdym chwyta za serce. Wystawę można oglądać do 30 września.




Jeśli interesuje Was architektura powojenna, to powinna Wam się spodobać wystawa prac Moniki Sosnowskiej w Zachęcie, bo to właśnie budownictwo w stylu powojennego modernizmu inspiruje artystkę do tworzenia wielkoformatowych instalacji, które w Zachęcie zajęły aż siedem muzealnych sal! W zaprezentowanych pracach bez trudu można odnaleźć nawiązania do poręczy, barierek, bram, czy stadionowych krzesełek (rzeźba "Targowisko"), a nawet mieszkalnictwa z modnymi w tamtym okresie tapetami. Autorka odtwarza je w oryginalnych rozmiarach, jednak w sposób zdeformowany, co jest bardzo trafne, bowiem przez lata ten rodzaj architektury był w pogardzie i wiele jej przykładów zostało zniszczonych jako mało wartościowe. Zaczęto ją doceniać dopiero w ciągu ostatnich lat. Szalenie podobała mi się praca pt. "Przedpokój" będąca zajmującym całą salę labiryntem z modułów pokrytych tapetą, przez który trzeba przejść, by móc zobaczyć dalszą część ekspozycji. Przechodziłam kilka razy, bo uwielbiam sztukę, która w ten sposób wciąga (dosłownie) widza. Wystawa w klimacie przypominała mi prezentację twórczości japońskiego artysty Koji Kamoji, którą Zachęta pokazywała dokładnie dwa lata temu. Jedna i druga świetne! Wystawę prac Moniki Sosnowskiej można zobaczyć do 25 października.





Ponieważ bilet do Zachęty obejmuje wszystkie wystawy, zobaczyłam jeszcze jedną, zupełnie nieplanowaną, zakończoną już ekspozycję pt. "Andrzej Krauze. Lekcja fruwania". Była to obszerna prezentacja dorobku znanego rysownika od prawie czterdziestu lat mieszkającego i tworzącego w Londynie, współpracującego przez wiele lat z gazetą „The Guardian”. I to właśnie przede wszystkim ilustracje dla tego czasopisma, będące doskonałym komentarzem do sytuacji na świecie w ciągu ostatnich dekad, były tematem wystawy. Uzupełniały je cykle bardziej osobistych, dość humorystycznych rysunków i... wycinanki. Pewnie specjalnie nie poszłabym na tę wystawę, ale cieszę się, że ją zobaczyłam.   




Żeby pandemicznej tradycji stało się zadość, obejrzałam też kolejną wystawę plenerową, pt. "Po Wielkiej Wojnie. Nowa Europa 1918–1923" prezentowaną na Pl. Piłsudskiego. To jedna z lepszych ekspozycji na świeżym powietrzu, jakie widziałam. Zaaranżowana jest na stelażu na skraju placu. Plansze wiszą po obu stronach i w środku konstrukcji, niektóre mają postać książeczek z ruchomymi stronami, są też okienka do otwierania. Wszystko oczywiście w reżimie sanitarnym. Przed rozpoczęciem oglądania trzeba zdezynfekować ręce i zaopatrzyć się w jednorazowe rękawiczki. Wystawa pokazuje najważniejsze wydarzenia od końca I wojny światowej do ukształtowania się mapy Europy dwudziestolecia międzywojennego i robi to w sposób kompleksowy. Jest więc rozpad dotychczasowych mocarstw, w tym Imperium Osmańskiego, owocujący powstaniem (powrotem na mapy) nowych państw i rodzący nowe problemy narodowościowo-etniczne. Są wojny mające przynieść rewizje granic. Jest genocyd Ormian. Są wreszcie społeczne i ekonomiczne konsekwencje Wielkiej Wojny. Całość jest rewelacyjnym uzupełnieniem podręczników historii i uważam, że powinien ją obejrzeć każdy młody człowiek kończący szkołę, bo właśnie tak powinno się patrzeć na historię, wielopłaszczyznowo w ramach jednego okresu. Można to zrobić do 8 października. Warto!






To był bardzo kulturalny miesiąc. A kolejne ekspozycje już czekają w kolejce...

REKOMENDACJE NA WRZESIEŃ

ZODIAK Warszawski Pawilon Architektury zaprasza na jubileuszową dwudziestą piątą edycję wystawy "Plany na przyszłość. Architektura Warszawy w projektach", na której pokazano 90 projektów dla stolicy. Oddzielną część stanowi projekt "Warszawa 25", w ramach którego 25 osób, zarówno architektów i artystów, jak i działaczy społecznych i mieszkańców, opowiedziało o miejscach w stolicy, które ich zdaniem w czasie ostatnich 25 lat zmieniły się w sposób dla nich ważny. Ekspozycja dostępna będzie do 18 października.

W Muzeum Plakatu w Wilanowie zobaczyć można natomiast wystawę pt. "Jerzy Treutler. Grafik projektant. Retrospektywa" prezentującą twórczość jednego z najbardziej znanych polskich grafików, autora wielu plakatów oraz do dziś rozpoznawalnej "jaskółki" Mody Polskiej. Potrwa do 15 listopada.

We wrześniu rusza po rewitalizacji, pod nazwą OFF Brzeska, Bazar Różyckiego. W ciągu dnia będą stragany z pietruszką i produktami spożywczymi dobrej jakości, zaś w weekendowe wieczory - nocna wyżerka. Bardzo mnie to cieszy, szczególnie że prawdopodobnie ten sezon był ostatnim dla Nocnego Marketu na Dworcu Głównym.

Warszawskie metro kupiło nowe pociągi. W sierpniu internauci w głosowaniu wybierali dla nich nazwę. Do wyboru były: MeWa, Morava, Siréna, Varsovia, Wavlak i Zygmunt. Moim faworytem jest MeWa. Wyniki mają być ogłoszone 15 września.

Jutro początek roku szkolnego. Jeszcze nigdy dzieciaki tak bardzo nie cieszyły się z końca wakacji i spotkania po baaaaaardzo długiej przerwie kolegów i koleżanek. Niestety koronawirus nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i nie wiadomo, co przyniesie jesień. Starajmy się więc stosować wszystkie środki bezpieczeństwa, by nie powtórzyła się konieczność wprowadzenia obostrzeń w całym kraju, jak wiosną, bo w Warszawie będzie się sporo działo!

poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Nasze wielkie wiejskie wakacje. Gdzie odpocząć i co zobaczyć w zachodniej części Mazowsza

W tym roku postanowiliśmy uciec. Od koronawirusa, drożyzny i tłumów turystów. Od polityki, fejkniusów i skakania sobie do gardeł. Zrobić sobie totalny detoks umysłowy na łonie natury, w ciszy i spokoju, wrócić do miejsc znanych z dzieciństwa, które docenia się dopiero po latach.

Pandemia wielu osobom pokrzyżowała wakacyjne plany. Za nasze w tym roku odpowiedzialny jest ubiegłoroczny remont, który w postaci kredytów ciągnął się za nami jeszcze do wiosny obecnego. Nasz coroczny road trip po Bałkanach skreśliliśmy już w zeszłym roku. Priorytetem miał być obóz chłopców, reszta wypoczynku zupełnie spontaniczna. Koronawirus sprawił, że zrezygnowaliśmy z wyjazdów zagranicznych, bo choć granice przed wakacjami otwarto, to jednak nikt nie dawał gwarancji, że to się jednak nie zmieni lub nie wróci obowiązkowa kwarantanna. Postanowiliśmy poszukać czegoś w kraju. Jak się okazało jak większość Polaków, co przełożyło się na wyższe ceny noclegów, gastronomii i biletów wstępu. Wtedy zrodził się plan szatański: jedziemy na wieś! Na niemal dwa tygodnie zaszyliśmy się wśród pól, stawów rybnych, lasów, dworków i pałaców w gminie o wdzięcznej nazwie Żabia Wola. 



Czy to dla nas całkiem nowa forma wypoczynku? Absolutnie nie! W czasach przedblogowych, zanim chłopcy poszli do przedszkola, a ja wróciłam do pracy, to właśnie tu pomieszkiwaliśmy w ciepłych miesiącach (od maja do września), tu w dzieciństwie spędzałam z rodzicami każde wakacje. To jedno z tych miejsc, których nie wliczam do rocznego bilansu podróży, gdy wypisuję sobie miejsca odwiedzone w danym roku. I w życiu bym nie powiedziała, że te okolice kiedyś doczekają się blogowego wpisu, choć małymi kroczkami już się tu pojawiały w postaci opisu pięknego drewnianego kościółka w Skułach, czy lifestylowego postu o naszej pasji do grzybobrań i jesiennych ognisk.

Jestem dzieckiem z miasta. Ani moi rodzice, ani potem ja i moja siostra, nie mieliśmy babci na wsi, do której można by było wyjechać na wakacje. Dopiero w drugiej połowie lat osiemdziesiątych rodzice kupili kawałek ziemi. Nie żadne Zegrze i jeziora. Nie żaden kompleks działek rekreacyjnych. Pół hektara w środku najzwyklejszej polskiej wsi. Na tyle wówczas pozwalało prawo, gdy nie miało się uprawnień rolniczych. Do tego stary jednoizbowy dom, z kuchnią, bez łazienki, za to z grzybem na ścianach i dziurami, przez które w nocy wchodziły myszy. Były jeszcze dwie komórki. W jednej z nich któregoś roku zalęgły się dudki. Do dziś to jedne z moich ulubionych ptaków. 



W ciągu kilku kolejnych lat rodzice stworzyli tu swój raj na ziemi. Zbudowali nowy dom, wykopali spory staw, zadbali o estetykę otoczenia. Gdy byłam nastolatką kompletnie tego tak nie odbierałam. Przyjeżdżaliśmy tu na wszystkie weekendy i wakacje, podczas gdy moje przyjaciółki wisiały głowami w dół na osiedlowych trzepakach. Do dziś pamiętam jak w ósmej klasie przygotowując się do egzaminów do liceum (tak, kiedyś podstawówka też była ośmioklasowa, z tą różnicą, że nie zdawało się egzaminu kończącego ósmą klasę, tylko wstępny do szkół średnich) rozwiązywałam setki matematycznych zdań przy kuchennym stole i gdy później w liceum przyklejona plecami do ciepłego komina, siedząc na niewielkim zydelku, próbowałam przebrnąć przez "Noce i dnie"...



Wtedy to była zupełnie inna wieś. Dookoła rosło zboże, na naszej łące pasła się krowa sąsiadki, a ja codziennie z emaliowaną kanką biegłam po świeże mleko prosto z udoju. Było jeszcze ciepłe, gdy mama nalewała je do kubków dla mnie i siostry. Pachniało łąką i... łajnem. Dziś konia z rzędem za takie mleko! Na pobliskich nieużytkach trawę skubały owce innych sąsiadów, pan Bolesław w cieniu olch nad brzegiem rowu melioracyjnego wyplatał koszyki z giętkich witek, które bez cienia protestu poddawały się jego spracowanym na roli dłoniom (pan Bolesław od wielu lat nie żyje, a koszyki służą nam do dziś), ze spacerów czasami wracałam z żywą kurą pod pachą, prezentem od zaprzyjaźnionej gospodyni, a ulubioną kryjówką było pełne siana poddasze stodoły. Ten świat dziś wydaje mi się nierealny. Starzy gospodarze poumierali, a ich spadkobiercy podzielili ojcowizny na działki, które kupili tacy jak moi rodzice, ludzie z miasta, z myślą o rekreacji. W całej wsi nie ma już ani jednej krowy, kur też coraz mniej, a złote łany sąsiadują z osiedlami identycznych domków otoczonych mikroskopijnymi ogródkami, choć dawniej były tu hektary przestrzeni. 



Niedługo potem przestałam jeździć na wieś. Byłam już na tyle dorosła, żeby samodzielnie organizować sobie wakacje, ze znajomymi, nie z rodzicami. Działka wróciła do łask, gdy urodziły nam się dzieci. Zamiast "werandowania" wózek z niemowlakiem przez cały dzień był na świeżym powietrzu, łatwiej było też o ekologiczne warzywa na zupki. Dopiero gdy nasze latorośle wpadły w szpony systemu edukacji nasze drogi z wiejskim życiem znów się nieco rozeszły. Tylko chłopcy, jak ja kiedyś, wciąż spędzali tu część wakacji z dziadkami.



Czas pandemii sprawił, że takie miejsca znów wróciły do łask. Postanowiliśmy więc, że w tym roku zamiast biegać od zabytku do zabytku będziemy cieszyć się ciszą, łowić ryby, zbierać grzyby, odkrywać malownicze wiejskie kapliczki, pałace, dworki, drewniane kościoły, zapomniane cmentarze i stare sady, pić wodę ze studni i zsiadłe mleko, jeść jajka prosto od kury i chodzić w kaloszach. Zabraliśmy też ze sobą rowery, by jeszcze dokładniej poznać okolicę.




Mazowsze z punktu widzenia turystyki nie uchodzi za najbardziej atrakcyjny region. Monotonny krajobraz, poprzeplatany polami nie ma w sobie nic spektakularnego, a jednak to właśnie ten zakątek Polski wielu artystów wybrało na plener dla swojej twórczości. Okolica, którą chcę Wam pokazać jest natomiast wyjątkowa. To Wysoczyzna Mazowiecka, najwyższy punkt Mazowsza, kompletnie niepodobny do reszty regionu, teren o pofałdowanej powierzchni, pełnej niewielkich wzniesień i dolinek, gdzie swoje źródła ma aż sześć rzek: Pisia Tuczna, Pisia Gągolina, Karczunek, Utrata, Mrowna i Wężyk. I to właśnie te walory przyrodnicze sprawiły, że okolica jest niezwykle malownicza. I jeszcze do końca nieodkryta. Trzeba chcieć tu trafić.

Zapraszam Was zatem na wycieczkę po moim Mazowszu. Pokażę Wam stawy jak mazurskie jeziora, winnicę, której nie powstydziłaby się Toskania, drewniany kościół z XVII w., zapomniane, zarośnięte cmentarze (katolicki i prawosławny) niczym w Beskidzie Niskim, pałac, w którym gościli królowie Polski, poprzemysłowe miasto z klimatem, niewielkie niszowe muzeum i jeden nowy park rozrywki. Wszystko to nie więcej niż godzinę jazdy samochodem z Warszawy!

Stawy w Grzegorzewicach


Moim pierwszym typem na tegoroczne wakacje w Polsce były Mazury. Wymarzyłam sobie miejsce z odrobiną luksusu, ale w rustykalnym klimacie. W ostatnich latach sporo wiekowych siedlisk przerobiono na modne kompleksy wypoczynkowe. Jednak jak to z luksusem bywa, ceny za nocleg były wyższe niż w zeszłym roku w Chorwacji!





Zatem nasze rustykalne mazowieckie wakacje zaczęliśmy od wypadu nad wodę. W Grzegorzewicach w dzieciństwie byłam tylko raz. To bardziej miejsce moich chłopców. Co roku łowią tam ryby z dziadkiem i to był głównie ich pomysł, by się tam wybrać.



Wodna Osada Grzegorzewice zajmuje bardzo rozległy teren (80 ha) obejmujący kilka stawów hodowlanych zasilanych wodami rzeki Pisi Gągoliny. Do komercyjnych połowów udostępnione są dwa. Wstęp na łowisko jest płatny (30 zł od osoby, nie płacą dzieci do lat 12), dodatkowo płaci się za złowione ryby (cena według cennika z bonifikatą 5 zł za każdy bilet wstępu). Bilety muszą kupić nawet ci, którzy nie łowią, a tak jak ja lubią podglądać przyrodę z aparatem fotograficznym. A jest tu co oglądać! Stawy poprzedzielane są porośniętymi trawą groblami. Szuwary dają schronienie żabom i rozmaitym gatunkom ptaków. W połowie lipca można było zaobserwować jeszcze sporo par z młodymi, już nieco wyrośniętymi, ale wciąż pozostającymi pod opieką rodziców. Ja widziałam rodziny kaczek i łabędzi oraz mnóstwo innych gatunków ptactwa wodnego. Obserwacjom przyrodniczym sprzyja cisza i niewielka ilość odwiedzających (poza nami na łowisku było tylko trzech panów). Można też pomiędzy stawami rozłożyć się z kocem, poczytać książkę w spokoju lub po prostu poleżeć na trawie.












Stawy są nierozerwalnie związane z historią znajdującego się po sąsiedzku dziewiętnastowiecznego pałacu. W latach trzydziestych XX w. stał się on własnością warszawskiego stomatologa prof. Alfreda Seweryna Meissnera i to właśnie on stworzył tu gospodarstwo rybackie. Jeszcze niedawno w pałacyku działał Dom Pracy Twórczej Adwokatury z miejscami noclegowymi i kawiarnią. Niestety od kilku lat zabytek stoi pusty, a otaczający go park zamknięty jest na kłódkę. O okolicznych pałacach i dworach napiszę oddzielny post, bo zachowało się ich jeszcze całkiem sporo.

Na terenie Wodnej Osady działa restauracja serwująca ryby z własnej hodowli. Niestety teraz, w czasie pandemii, dania można zamówić tylko na wynos, ale można skorzystać ze stołów i ław ustawionych na świeżym powietrzu, tuż nad brzegiem wody.



Skuły


Skuły to niewielka wieś, niewiele różniąca się od innych wsi w tej okolicy, jednak tym, co bez wątpienia tu przyciąga jest modrzewiowy kościół z XVII w. Wzniesiono go w 1678 r. w miejscu poprzedniej świątyni, zniszczonej podczas potopu szwedzkiego. Niezwykle ciekawe jest wnętrze. W latach siedemdziesiątych XVIII w. ściany obito płótnem i na materiale namalowano polichromie przedstawiające sceny biblijne. To jedyna taka osiemnastowieczna polichromia na Mazowszu. Niestety na co dzień kościółek jest zamknięty i żeby zajrzeć do środka trzeba być w niedzielę lub święto. Pokazywałam je w jednym ze starszych wpisów na blogu, poświęconym właśnie Skułom.






We wsi znajduje się też pamiątka historycznych zawirowań w postaci cmentarza prawosławnego będącego pozostałością po rosyjskich osadnikach sprowadzonych tu w XIX w. przez carskiego generała Skobelewa, który wsławił się wojnie rosyjsko-tureckiej i za te zasługi otrzymał sąsiednią wieś, na jego cześć nazwaną Skobelówką. Obecnie wieś nazywa się Bartoszówka, dla odmiany na pamiątkę polskiego bohatera narodowego, Bartosza Głowackiego. Groby prawosławne znajdują się na tyłach starszego z dwóch cmentarzy w Skułach, w lasku za ogrodzeniem. Trzeba wydeptaną ścieżką iść wzdłuż muru katolickiej nekropolii i zaraz za nim wejść między drzewa. Kilka nowszych nagrobków jest zadbanych, ale widać, że dawniej było ich więcej. Gdy zabrakło ludzi skłonnych do opieki, zaopiekowała się nimi przyroda i szczelnie schowała, by kiedyś dać satysfakcję badaczom tych terenów. Mimo, iż bywam w Skułach dość często, a nasza wieś znajduje się zaledwie kilka kilometrów dalej, o cmentarzu dowiedziałam się dopiero parę lat temu i teraz odwiedziłam go po raz pierwszy.




Sam stary cmentarz katolicki też wart jest odwiedzenia. Zachowały się na nim nagrobki z XIX w., niektóre z pięknymi rzeźbami.





Mini Muzeum Żaby w Żabiej Woli


Nie jest to jakaś wielka atrakcja turystyczna, raczej lokalna ciekawostka, jeśli jednak podróżujecie z dziećmi, to powinno im się tu spodobać. Wszystko zaczęło się w 2007 r., gdy jeden z mieszkańców wsi podarował gminie swoją kolekcję figurek z wizerunkiem żaby. Zbiór trafił do miejscowego Domu Kultury mieszczącego się w zabytkowym dworku. Od tamtej pory kolekcja z każdym rokiem się powiększała, także o prace uczniów szkół plastycznych. Obecnie liczy kilka tysięcy sztuk. Głównie są to współczesne wyroby pamiątkarskie, jednak warto zajrzeć, bo jest to jedno z najbardziej pozytywnych miejsc, w jakich byłam, stworzone z pasji i lokalnego patriotyzmu.





Muzeum można zwiedzać bezpłatnie w czasie pracy Domu Kultury od poniedziałku do piątku w godzinach 11:00-18:00, w soboty, po uprzednim umówieniu, w godzinach 9:00-12:00.

Na tyłach budynku znajduje się też bardzo ładny, drewniany plac zabaw.

Winnica Dwórzno


Krzaczki winorośli, o tej porze roku o soczyście jeszcze zielonych liściach, pną się przy tyczkach po dwóch stronach piaszczystej drogi prowadzącej do winnicy. Czy to jeszcze aby na pewno Mazowsze? Jak najbardziej! A Winnica Dwórzno jest największą w regionie! Zajmuje aż 6 ha i aż trudno uwierzyć, że do niedawna gospodarstwo specjalizowało się w hodowli malin. Winnica jest dzieckiem eksperymentu. Doradca sadowniczy właścicieli plantacji po godzinach zajmował się domową produkcją wina z malin i to on namówił właścicieli do przekształcenia części gospodarstwa w winnicę. I tak w 2012 r. powstała Winnica Dwórzno. Zaczęto od 13 szczepów winogron, nie rezygnując jednak z produkcji wina owocowego. Pierwsze wina gronowe zabutelkowano dwa lata później (te nie były jeszcze przeznaczone na sprzedaż), po kolejnym roku udało się zebrać owoce, które posłużyły do pierwszej produkcji handlowej. Do sklepów trafiły 2 lata później, bowiem wino z Dwórzna produkowane jest naturalnymi, ekologicznymi metodami.





Do dziś winnica produkuje i wina gronowe, i owocowe, m.in. z czarnej porzeczki i jagody kamczackiej.

W soboty odbywają się oprowadzania połączone z degustacją (koszt 60 zł od osoby). Pierwsza część obejmuje wycieczkę w plener. Tam, między winoroślami, dowiedzieć się można, jakie szczepy są sadzone, jak się o nie dba, chroni przed mrozem, suszą i ptakami oraz skąd w sąsiedztwie wziął się jastrząb. Kontynuacja ma miejsce w hali produkcyjnej. Tu trochę czar pryska, bo choć winnica często jest nazywana mazowiecką Toskanią, to jej siedzibie daleko do budzących zachwyt kamiennych domów rodem z Włoch. Mieści się w przemysłowym budynku z blachy. Ma to jednak także plusy. Bo choć budynek nie jest szczególnie wyględny, to z racji tego, że działała tu przetwórnia malin, ma własną chłodnię, o co trudno w innych winnicach w Polsce. Jest też bardzo nowocześnie wyposażony. W czasie wycieczki omawiany jest cały proces produkcji wina od zebrania owoców, aż po gotową butelkę z etykietą i korkiem.








W czasie degustacji mieliśmy okazję spróbować aż pięciu gatunków win, czterech gronowych (po dwa białe i czerwone) oraz wina porzeczkowego. Do tego ostatniego byłam nastawiona dość sceptycznie, bo dla mnie wino owocowe jest nieco mniej wartościowe od gronowego, kojarzy mi się z domową produkcją na własny użytek, a okazało się dość przyjemnym zaskoczeniem. Rekomendacją niech będzie dla niego to, że jedna z butelek, które kupiliśmy na miejscu pojechała do... Francji! Tuż po powrocie z wakacji odwiedziła nas moja przyjaciółka od dziewiętnastego roku życia mieszkająca nad Loarą. Każde nasze spotkanie to degustacja nowych gatunków win. Ona przywiozła czerwone, wytrawne z Pirenejów, gdzie była w lipcu, my postanowiliśmy ją ugościć naszym polskim, mazowieckim, z Dwórzna, m.in. porzeczkowym właśnie. Okazało się, że Kasia nigdy takiego nie piła! Pamiętała je z Polski, bo robił je jej dziadek, ale przed emigracją była zbyt młoda, by spróbować, we Francji zaś takie wina są praktycznie nieznane. 





Winnica co jakiś czas organizuje pikniki połączone z koncertami, degustacją i poczęstunkiem. Najbliższe takie wydarzenie to doroczne Święto Wina, które w tym roku odbędzie się w dniach 5-6 września.

Galeria na Płocie w Lasku


Jeśli myślicie, że sztuka zarezerwowana jest tylko dla muzeów i miejskich galerii, zajrzyjcie do miejscowości Lasek, niemal po sąsiedzku z Winnicą Dwórzno. Na drewnianym płocie, przy leśnej drodze wiszą obrazy, czasem również anioły, sowy i malowane podkowy. Galeria na Płocie to projekt Michała i Ewy Prusaków. Idea tego niezwykłego miejsca zrodziła się na samym początku pandemii, gdy lockdown postanowili przeczekać w wiejskim domu w Lasku. Michał maluje, głównie pejzaże, abstrakcje i kobiety, Ewa robi anioły i organizuje rozmaite warsztaty rękodzielnicze. Podkowy to z kolei prace mamy Michała, Eweliny, która wystawia je głównie w galerii autorskiej na Starym Mieście w Warszawie (Podkowy szczęścia na Freta). Galerię na Płocie można podziwiać od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Co ciekawe, ekspozycje są czasowe i kilka razy w sezonie się zmieniają. 











Pałac i park w Radziejowicach


To jedno z najprzyjemniejszych miejsc w tej części Mazowsza. Ja szczególnie lubię rozległy park w stylu angielskim, z dwoma ładnymi stawami i niezliczoną ilością rzeźb. W letnie dni potężne drzewa dają schronienie przed upałem. Wiele z nich jest pomnikami przyrody. Wśród nich jest okazały miłorząb dwuklapowy. Rośnie na tyłach pałacu, pod jego konarami stoją stoliki pałacowej kawiarni. W takich okolicznościach przyrody kawa smakuje wyśmienicie!












W XV w. była tu siedziba rodu Radziejowskich. W miejscu, gdzie dziś wznosi się neogotycki zameczek, znajdowała się wieża, najstarsza część kompleksu. W XVII w. obok zbudowany został wczesnobarokowy pałac dla wojewody łęczyckiego Stanisława Radziejowskiego (oprócz Radziejowic należały do niego również Kampinos, Bolimów, Wilkowo i Mszczonów). To był okres największej świetności Radziejowic, majątek odwiedzali królowie i najwybitniejsze osobistości ówczesnej Polski.






Obecny wygląd pałacu to efekt dziewiętnastowiecznej przebudowy wykonanej na zlecenie Kazimierza Krasińskiego przez ucznia Domenica Merliniego, architekta Jakuba Kubickiego, tego samego, który stworzył nazwane jego nazwiskiem Arkady Kubickiego przy Zamku Królewskim w Warszawie (a także wiele innych klasycystycznych budynków w stolicy). W tym okresie powstał również park. Krasińscy pragnęli stworzyć tu intelektualny salon Warszawy, dlatego w tym czasie bywali tu wielcy tamtego okresu, głównie artyści, pisarze i malarze, wśród nich Narcyza Żmichowska, Wiktor Gomulicki, Wojciech i Juliusz Kossakowie, Lucjan Rydel, Jarosław Iwaszkiewicz, Henryk Sienkiewicz i Józef Chełmoński, który mieszkał w niedalekiej Kuklówce, zaś Mazowsze uczynił plenerem swoich obrazów.

Od 1965 r. w pałacu mieści się Dom Pracy Twórczej, ale wnętrza, z największą w Polsce kolekcją dzieł Chełmońskiego, udostępnione są do zwiedzania, niestety teraz czasowo nieczynne ze względu na ograniczenia związane z pandemią koronawirusa.

Poza pałacem do naszych czasów dotrwało całkiem sporo budynków wchodzących w skład zaplecza majątku.

Najbardziej uroczy jest Dworek Modrzewiowy wzniesiony pierwotnie dla administratora dóbr radziejowickich. Mieszczą się w nim pokoje hotelowe, podobnie jak w dawnych czworakach. W zrewitalizowanym budynku poprzemysłowym, który w 2007 r. zyskał przeszkloną bryłę urządzono nowocześnie wyposażony Nowy Dom Sztuki - centrum wystawowo-koncertowe. W tej części parku zlokalizowana jest też dawna kuźnia i kolejne rzeźby. Nasze dzieci szczególnie zachwyciła "Arka" autorstwa Józefa Wilkonia, z misternie rzeźbionymi, bajkowymi wręcz, drewnianymi figurami zwierząt.










Kilkaset metrów dalej znajdują się jeszcze dwa budynki warte uwagi. Pierwszy to Gminne Centrum Kultury "Powozownia", gdzie kiedyś mieściła się stajnia, wozownia, mieszkania dla robotników oraz hodowla koni, także wyścigowych. 



Drugim jest dawna gorzelnia. Poprzemysłową architekturę z czerwonej cegły darzę szczególną sympatią, dlatego ucieszył mnie widok trwającego akurat remontu. Budynek do lat dziewięćdziesiątych XX w. należał do Centralnego Laboratorium Przemysłu Chemicznego i mieścił gorzelnię doświadczalną, potem został przekazany straży pożarnej, gdy jednak po sąsiedzku straż wybudowała nową siedzibę, zabudowania po zakładzie zaczęły popadać w ruinę. Tym bardziej cieszy rewitalizacja tego miejsca. Nie udało mi się znaleźć informacji, co będzie się tu mieścić. Ja widziałabym hotel z restauracją.




W Radziejowicach można spokojnie spędzić cały dzień, bez pośpiechu, na łonie natury, ale i z dobrą kuchnią, o czym więcej będzie na końcu, w praktycznej części wpisu. 

Żyrardów


Żyrardów odwiedzamy dość regularnie, bo to jedno z naszych ulubionych miejsc na Mazowszu. Jeśli regularnie zaglądacie na bloga, to pewnie wiecie, że architektura poprzemysłowa zajmuje wysokie miejsce w rankingu naszych ulubionych zabytków, a Żyrardów jest jednym z miast, gdzie taka architektura przetrwała historyczne zawirowania i w dość dobrej kondycji dotrwała do czasów współczesnych. Niestety upadek państwowego przemysłu w dobie transformacji ustrojowej sprawił, że budynki fabryczne musiały poszukać dla siebie nowego zastosowania. W Żyrardowie w niektórych powstały lofty, inne zajęła gastronomia i kultura. Miasto się zmienia, obok budynków z czerwonej cegły zaczęły ostatnio wyrastać nowe całkiem współczesne bloki, póki co na szczęście dość spójne architektonicznie z historyczną zabudową.









W ciągu ostatniego roku odrestaurowano też willę Dittricha, siedzibę miejskiego muzeum, a i drugie, Muzeum Lniarstwa im. Filipa de Girarda rozwija się doskonale i właśnie pozyskało całą linię produkcyjną żakardów, która niebawem będzie częścią ekspozycji i już nie mogę się doczekać, kiedy znów tam zajrzymy.



A póki co polecam lekturę starszych wpisów poświęconych miastu:


Suntago Wodny Świat (Park of Poland)


W czasie każdego urlopu w Polsce musi się trafić przynajmniej jeden dzień deszczowy. Wtedy najlepiej szukać atrakcji po dachem. My, przede wszystkim ze względu na dzieciaki, postanowiliśmy wypróbować stosunkowo nową atrakcję - Suntago Wodny Świat we Wręczy koło Mszczonowa. Suntago Wodny Świat to pierwszy etap większego parku rozrywki, który nosi nazwę Park of Poland. Aquapark został otwarty w lutym tego roku, tuż przed pandemią i prawie zaraz potem musiał zostać zamknięty. Ponownie ruszył na początku czerwca w reżimie sanitarnym (w holu kasowym i w szatniach trzeba nosić maseczki, należy też zachować dwumetrowy dystans od innych osób).



Suntago dzieli się na trzy części: Jamango, Relax i Saunarium. Pierwsza dostępna jest dla wszystkich gości, dwie pozostałe dla osób powyżej 16 lat.

Nasze dzieciaki mają 10 i 12 lat, więc kupiliśmy bilety tylko do strefy Jamango. Cennik można sprawdzić na stronie internetowej. Zapłaciliśmy początkowo za 4 godz. Każde kolejne 15 min. kosztuje 4 zł, jednak łącznie nie więcej niż 20 zł, czyli tyle, ile wynosi różnica między biletem czterogodzinnym, a całodziennym.

W ramach strefy można korzystać z dużego basenu, w którym 15 minut po każdej pełnej godzinie włączana jest fala, strefy zjeżdżalń (znajduje się w oddzielnym pomieszczeniu i wygląda trochę jak plątanina plastikowych rur, bo żadna z nich nie wpada do basenu, wszystkie kończą "bieg" w tej jednej wydzielonej hali), dużego jacuzzi, dwóch zewnętrznych basenów termalnych (świetne, z ciepłą wodą, nie przeszkadza nawet gęsto padający deszcz) oraz rzeki przygód przepływającej przez grotę (płynie się na dmuchanych kołach). Do tego są bary (także w wodzie) oraz strefa restauracyjna.






Fajnym rozwiązaniem jest, że wszystkie płatności nabijane są na opaskę, którą dostaje się przy wejściu i dopiero wychodząc w kasie rozlicza się wszystkie dodatkowe wydatki.

Spędziliśmy w Suntago w sumie ok. 6 godz. Chłopcy byli zachwyceni. Następnym razem pojedziemy sami wypróbować strefę Relax.

GARŚĆ INFORMACJI PRAKTYCZNYCH

Dojazd

Najlepiej oczywiście własnym samochodem. Jeśli jednak nie jesteście zmotoryzowani, to z Warszawy pociągiem dojedziecie do Grodziska Maz. i Żyrardowa. Dalej do Skuł, Grzegorzewic i Żabiej Woli można dotrzeć uruchomionymi 1 lipca b.r. lokalnymi liniami autobusowymi. Linie 30 i 31 (do wszystkich trzech miejscowości) oraz 32 (do Żabiej Woli) odjeżdżają spod dworca kolejowego w Grodzisku Maz. W trakcie trwania roku szkolnego dojdą kolejne linie. Cena biletu zależy od odległości - maksimum 5 zł na całej trasie.

Z Warszawy do Żabiej Woli i Radziejowic można dostać się również linią M (przewoźnik: MiM Trans) odjeżdżającą z przystanku Al. Krakowska P+R do Mszczonowa.

Winnica Dwórzno zapewnia transport autokarowy z Warszawy i z powrotem w czasie organizowanych wydarzeń (koszt to 39 zł w obie strony). Autokar na Święto Wina będzie podstawiony pod Pałac Kultury i Nauki (vis a vis Kinoteki). Na sobotnie zwiedzania niestety dojazd we własnym zakresie.

Suntago Wodny Świat posiada swoje autobusy oznaczone "Suntago" - z Warszawy (Al. Jerozolimskie 56 - przystanek Suntago) i z Żyrardowa (spod dworca kolejowego).

Gdzie spać?

Największa baza noclegowa jest w Radziejowicach. Najbardziej znany jest hotel Afrodyta w sąsiadującej z Radziejowicami miejscowości Tartak Brzózki (możecie o nim przeczytać chociażby u Podróżującej Rodziny), ale pokoje gościnne ma też wspomniany pałac w Radziejowicach, m.in. w Dworku Modrzewiowym. Jest też sporo agroturystyk, które znajdziecie na stronie gminy Radziejowice. Moim faworytem jest Folwark Białych Bocianów.

W gminie Żabia Wola o nocleg trudniej, ale i tu znajdziecie agroturystyki - lista na stronie gminy.

W Żyrardowie najciekawszą opcją są lofty w Starej Przędzalni.

Suntago Wodny Świat dysponuje noclegami na miejscu, w kompleksie domków Suntago Village.

Gdzie jeść?

Powiem Wam szczerze, że w miejscach, gdzie mam dostęp do świeżych warzyw, dobrego mięsa, ryb i wędlin, mleka prosto od krowy i jednodniowych jajek, wolę przygotowywać posiłki sama. Rosół na wiejskiej kurze, zsiadłe mleko z młodymi ziemniaczkami to smaki mojego dzieciństwa, które w Warszawie ciężko odtworzyć. 

O gastronomii tych okolic przed wyjazdem wiedziałam niewiele. Zatrzymałam się jeszcze w czasach mojego dzieciństwa, u schyłku PRL, gdy funkcjonowały tu restauracje spod znaku GS (Gminna Spółdzielnia Samopomoc Chłopska) jak Kolorowa w Radziejowicach, czy Żabusia w Żabiej Woli. To była bardzo tradycyjna kuchnia polska, ale w najlepszym wydaniu: ozory wołowe, rumsztyki, befsztyki, bitki, wątróbka. Okazuje się jednak, że nawet tak niewielkie miejscowości idą z duchem czasu i dziś można tu znaleźć restauracje i bistra z nowoczesną i niezwykle smaczną kuchnią. Na szczycie tej listy jest nasz ulubiony Telegraf Bistro & Cafe w Żyrardowie (od końca kwietnia 2022 r. w tym miejscu działa kawiarnia spalona.), ale i w Żabiej Woli można zjeść bardzo smacznie i jeszcze znaleźć taką cukiernię, która zachwyci niejedną małą księżniczkę.

Wodna Osada Grzegorzewice

W rybaczówce przy stawach działa bardzo przyjemna smażalnia. W czasie pandemii dania można było wziąć jedynie na wynos, w plastikowych opakowaniach, jednak wraz ze znoszeniem ograniczeń wróciła porcelanowa zastawa i obsługa kelnerska. W ofercie zazwyczaj do wyboru są trzy-cztery gatunki ryb, do tego frytki i surówka z białej kapusty lub warzywa gotowane na parze. Naszym faworytem jest miętus. Drewniane ławy znajdują się wewnątrz budynku, w schludnym ogródku (są również pod zadaszonymi wiatami) oraz nad samą wodą i te lubimy najbardziej. Dzieci w oczekiwaniu na posiłek mogą skorzystać z ładnego, drewnianego placu zabaw oraz z trampolin. 



Bistro Żony w Żabiej Woli

Niewielkie rodzinne bistro z krótką kartą i sezonową kuchnią (w lipcu serwowali jeszcze szparagi i pyszny chłodnik). Dania proste, ale nowoczesne i ładnie podane. Brawo za burgery w pełnoziarnistych bułkach, domowe ciasta i kompot. 



Urszi Cakes w Żabiej Woli

To cukiernia, która rozwala system, i wystrojem wnętrza, i jakością wypieków. Jeśli nie wierzycie, zajrzyjcie do wpisu: Urszi Cakes. Najsłodsza cukiernia znajduje się w Żabiej Woli!



Kurka Wodna w miejscowości Tartak Brzózki (obecnie jedynie sala bankietowa)

Restauracja działa przy hotelu Afrodyta. Otwarta jest tylko w weekendy. Menu jest zmienne. W czasie naszego pobytu dominowały w nim ryby serwowane tak jak lubię najbardziej, z lodówki, gdzie każdy gość może pokazać, co sobie życzy. Mnie zachwycił lin zapiekany w śmietanie z porami i pieczarkami.


Wierzbowe Ranczo

Wierzbowe Ranczo to stadnina koni oddalona od pałacu w Radziejowicach o ok. 7,5 km. Na jej terenie działa hotel z restauracją. Niech Was nie zwiedzie surowy wystrój wnętrza restauracyjnej sali, bo karmią tu naprawdę znakomicie. Karta jest sezonowa. Oferuje nie tylko klasyki kuchni polskiej jak tatar, rosół, barszcz, pierogi, schabowy z kością, czy kaczka, ale i kilka rodzajów makaronów, sałatki, steki i burgery. Specjalnością są pierogi z kurkami, ale wszystko inne jest również grzechu warte i przy okazji ładnie podane. Tylko, uwaga! Porcje są ogromne!



Po obiedzie polecam spacer alejkami stadniny, pomiędzy wybiegami dla koni.

Telegraf Bistro & Cafe w Żyrardowie (zamknięte)

To jest jedno z tych miejsc, na które nie trzeba nas namawiać. Mówisz Żyrardów, myślisz Telegraf. Nasze zachwyty opisałam już w poście dedykowanym Telegrafowi, tym razem skusiliśmy się m.in. na fantastyczny krem z pieczonych buraków, kolejną z rewelacyjnych sałatek i tradycyjnie na krewetki. Nic nie zawiodło.



Mazowsze potrafi zaskoczyć, prawda? Mam nadzieję, że udało mi się przekonać Was do lepszego poznania tej części Polski. Ja przez wiele lat jej nie doceniałam. Czasem nie trzeba pokonywać tysięcy kilometrów, by odkryć prawdziwe perełki.