piątek, 31 sierpnia 2018

Warszawa przyłapana... w sierpniu 2018

Lato w mieście potrafi dać w kość, szczególnie, gdy temperatura przekracza 30°C, a w biurze właśnie padła klimatyzacja. Gdy jednak ma się wyrozumiałych przełożonych, którzy w takich dniach pozwalają wyjść z pracy dwie godziny wcześniej i gdy nie trzeba spieszyć się do domu, bo dzieciaki na obozie, wtedy warto iść ochłodzić się... do muzeum! Szczerze mówiąc, nie przypuszczałam, że zdążę zobaczyć kończące się w tym miesiącu wystawy w Zachęcie. Tak naprawdę najbardziej chciałam obejrzeć ekspozycję "Przestrzeń niewysłowiona" poświęconą twórczości artystów związanych z Wydziałem Wzornictwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie: Jerzego Sołtana, Lecha Tomaszewskiego i Andrzeja Jana Wróblewskiego. Założeniem wystawy było pokazanie twórczości tych artystów na trzech płaszczyznach: sztuki, w przestrzeni (architektura) i przy projektowaniu - każda sala wystawowa poświęcona była jednej z tych dziedzin. Jako pierwsze pokazano dokonania artystyczne wszystkich twórców, druga w kolejności i, o dziwo, dla mnie najciekawsza, była sala poświęcona architekturze, gdzie zobaczyć można było projekty i zdjęcia m.in. Pawilonu Polskiego na Expo'58 w Brukseli oraz kompleksu sportowego Warszawianka w stolicy, dokąd w dzieciństwie chodziłam z babcią na baseny. Ostatnia część ekspozycji nieco mnie zawiodła, bo szczerze mówiąc liczyłam na to, że pokazanych zostanie więcej przykładów wzornictwa przemysłowego, a tak naprawdę był skuter Osa, miniaturowy model koparki z zakładów Waryńskiego i fenomenalne żelazka, które nigdy nie weszły do produkcji. Ogólnie wystawa ciekawa, ale czegoś mi w niej brakowało. Jakiejś kropki nad i, tym bardziej, że Wydział Wzornictwa na ASP w Warszawie obchodzi właśnie czterdziestolecie działalności.




Właściwie to miałam zobaczyć tę jedną wystawę i wracać do domu, ale bilet wstępu obejmuje wszystkie ekspozycje, a w muzeum było tak przyjemnie chłodno... Poszłam więc na piętro, gdzie czekały dwie dalsze ekspozycje i... oniemiałam, bo prosto ze schodów weszłam w świat minimalizmu, prostych form i falujących bibuł. To wystawa "Koji Kamoji. Cisza i wola życia" japońskiego artysty od 1959 r. mieszkającego i tworzącego w Polsce. Wow! Przyznam szczerze, że twórca zupełnie mi nieznany, a prace świetne i bardzo mocno działające na wyobraźnię. Instalacje, obiekty przestrzenne, które nie bardzo wiem, czy nazwać można obrazami, czy raczej rzeźbami, trochę rysunków. Typowo azjatycki minimalizm zostawiający widzowi dużo miejsca na interpretację i emocje. Tytułowa instalacja "Cisza i wola życia", w którą widz może zagłębić się w dosłownym znaczeniu (chodzi się po specjalnych chodnikach), to nawiązanie do tradycji ogrodów japońskich. Lubię instalacje ze względu na ich niepowtarzalność. Są tu i teraz. Kompletnie się nie spodziewałam, że tak mi się ten Koji Kamoji spodoba! 




Na koniec jeszcze niewielka salka i bardzo mała wystawa pt. "Tango na 16 metrach kwadratowych" poświęcona współczesnemu mieszkalnictwu, szczególnie aranżacji mieszkań bardzo małych, w których przez lata królowały tzw. meblościanki. I taka też, tylko w wersji maxi jest głównym elementem wystawy. Do tego fotografie z rozmaitych mieszkań z meblościankami oraz obsypany nagrodami (m.in. Oscarem) film "Tango" Zbigniewa Rybczyńskiego z 1980 r. Wystawa tytuł wzięła właśnie od tego obrazu, a jej głównym założeniem jest uświadomienie, że małe mieszkania wymagają od swoich mieszkańców czasem nie lada gimnastyki, by dało się w nich normalnie funkcjonować. Tematyka aranżacji mieszkań w różnych okresach to temat nie nowy i goszczący już na wystawowych salonach, choćby przy okazji jednej z poprzednich edycji corocznego projektu Muzeum Sztuki Nowoczesnej Warszawa w budowie, w 2016 r. poświęconej mieszkalnictwu czasów transformacji ustrojowej. Wystawę w Zachęcie można oglądać do 14 października.



Przed Zachętą natomiast można było zobaczyć efekt warsztatów rzeźbiarskich Wiatrołomy 2018 wchodzących w skład wystawy Plac Małachowskiego 3. Rzeźbiarze Paweł Althamer i Roman Stańczak oraz zaproszeni przez nich goście przez dwa tygodnie tworzyli prace wykorzystując przewrócone przez majowe burze drzewa na Placu Małachowskiego. W efektach widać przede wszystkim dobrą zabawę i nieco dystansu do sztuki przez duże S.





Kilka dni temu w Zachęcie wystartowała kolejna wystawa, którą bardzo chcę zobaczyć, "Dziary. Maurycy Gomulicki". Kto tu zagląda, ten wie, że to jeden z moich ulubionych artystów współczesnych. W zeszłym miesiącu pokazywałam Wam jego cudne neony w ogrodzie restauracji Biała - zjedz i wypij na Saskiej Kępie. Tym razem w Zachęcie można obejrzeć fotografie, które artysta robił przez ostatnie 11 lat, a na nich... tatuaże. Ale nie te piękne, współczesne arcydzieła, wręcz malarstwo na skórze, tylko pospolite, tytułowe dziary wykonywane w więzieniach, domach poprawczych itp. Śledzę profil Gomulickiego na Instagramie (@maurycygomulicki) i część zdjęć już widziałam, zaś wystawę zostawiam sobie na wrzesień, bo w tym miesiącu byłam już na ośmiu różnych w Warszawie i Łodzi, o której niebawem opowiem, bo miasto zrobiło na mnie ogromne wrażenie.

Trochę działo się także na stołecznej scenie street artu. Tzw. patelnię przy stacji metra Centrum ozdobił mural będący interpretacją tekstów jednego z bardziej znanych polskich raperów, Sokoła (Wojciecha Sosnowskiego). Jego autorką jest Beata "Barrakuz" Śliwińska, wykonanie zaś to zasługa Good Looking Studio. Barrazkuz specjalizuje się w technice kolażu, co pokazała także przy projektowaniu muralu, gdzie obok klasycznego obrazu wykorzystała także lusterka świetnie odbijające okoliczne wieżowce. Powtórzę to już po raz kolejny: szkoda, że murale z patelni mają tak krótki żywot, bo to kolejny, który zasługuje na nieco dłuższe istnienie w przestrzeni miasta.











W sierpniu głośno było także o tzw. Galerii Ukraińskiej. Na filarach wiaduktu przy ul. Zygmunta Słomińskiego (naprzeciwko Dworca Gdańskiego) powstał cykl murali namalowanych przez polskich i ukraińskich artystów i poświęcony stosunkom polsko-ukraińskim na przestrzeni lat oraz kulturowemu podobieństwu obu narodów. Nie miałam jeszcze okazji ich zobaczyć, ale mam nadzieję, że uda się to nadrobić w najbliższych dniach i pokazać Wam efekty we wrześniowym podsumowaniu wydarzeń w Warszawie.

25 sierpnia ruszyła jubileuszowa dziesiąta edycja Festiwalu Warszawa Singera. Jedną z festiwalowych aren stała się wpisana w tym roku do rejestru zabytków kamienica przy Waliców 14. Na placu pod charakterystycznym muralem Kamień i co odbywały się koncerty i performance, zaś na płocie zabezpieczającym budynek zawisły fotografie w ramach plenerowej wystawy "Okno na Waliców" pokazującej historię kamienicy oraz projekty studentów Wydziałów Architektury Politechniki Mediolańskiej i Warszawskiej na rewitalizację tego miejsca. Dobrze by było, gdyby udało się tu stworzyć przestrzeń kulturalną.




Tymczasem na Pradze zmiany idą w odwrotnym kierunku. Na rogu Stalowej i Czynszowej (zespół kamienic Władysława Pachulskiego i Andrzeja Domańskiego), tam, gdzie znajdują się murale Ernesta Zacharevicia i Sebasa Velasco, powstaje kompleks bloków mieszkalnych Praga na nowo. Teren jest już ogrodzony. Wizualizacje pokazują, że zasłonięte zostaną zabytkowe kamienice i prawdopodobnie oba zdobiące je murale.

W podsumowaniu sierpnia nie mogę pominąć jeszcze jednego wydarzenia, mianowicie defilady z okazji Święta Wojska Polskiego. Zazwyczaj tego typu wydarzenia oglądam w telewizji, tym razem jednak, szczególnie ze względu na dzieci, postanowiliśmy zobaczyć to na żywo. Ludzi było mnóstwo, ale udało nam się usiąść na skarpie u podnóża kościoła Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, skąd mieliśmy doskonały widok na wszystko, co działo się na dole, a przede wszystkim na przelatujące ponad głowami samoloty, które i na mnie, i na chłopakach zrobiły największe wrażenie. 












A skoro o samolotach mowa, to ostatnio, za sprawą premier kinowych, sporo się mówiło o bitwie o Anglię. Tymczasem całkiem niedawno odkryłam, że w przejściu podziemnym przy stacji metra Pole Mokotowskie zobaczyć można fantastyczną kompozycję emaliowaną Stefana Knappa z 1996 r. poświęconą tej tematyce. To jedna z ostatnich prac artysty, który zmarł w tym samym roku. Obraz znajduje się za szybą, więc ciężko zrobić dobre zdjęcie, dlatego polecam zobaczyć w realu. Knapp to jeden z najbardziej oryginalnych artystów powojennych. Tworzył głównie na emigracji i w Polsce niewiele jest jego prac. Dwie najbardziej znane znajdują się na obiektach uniwersyteckich w Toruniu i w Olsztynie. Ta jest o tyle ciekawa, że Knapp w czasie wojny sam był lotnikiem.



Poza tym z chłopcami odwiedziliśmy Muzeum Powstania Warszawskiego, ZOO i nadrabialiśmy zaległości w oglądaniu praskich murali. To był bardzo intensywny miesiąc! 

WARSZAWA ZE SMAKIEM

Muszę przyznać, że gdy miesiąc temu napisałam, że chciałabym pokazywać tu tylko miejsca godne rekomendacji, nie przypuszczałam, że to być może porywanie się z motyką na słońce. Bo choć restauracji i barów w Warszawie jest mnóstwo, to jednak większość wypada bardzo średnio. W tym miesiącu jedliśmy w kilku różnych i choć tak naprawdę nie mam się za bardzo do czego przyczepić, to większość też nie jest miejscami, które chciałabym w szczególny sposób zarekomendować. Ale na szczęście udało mi się znaleźć i coś wartego polecenia.

Bydło i Powidło Meat-ing Place

Zazwyczaj, gdy wybieram się gdzieś z chłopcami sama, szukamy miejsc serwujących burgery lub steki, bo wtedy mam pewność, że dzieciaki na pewno nie wyjdą głodne! Bydło i Powidło specjalizuje się właśnie w tych rodzajach dań. Lokal mieści się w niewielkim przeszklonym pawilonie w sąsiedztwie bloków osiedla mieszkaniowego 19. Dzielnica na Woli. Latem ma ogródek, niestety bez żadnych parasoli ani innego zadaszenia, więc w tak upalne dni, jakimi uraczył nas sierpień, ciężko tam wysiedzieć.



Chłopcy zamówili po burgerze: Jerzyk w wersji classic (22 zł), Andrzej bacon bbq (26 zł). Ja zdecydowałam się na steka. W ofercie restauracji jest siedem rodzajów steków z różnych gatunków mięsa pochodzących od różnych gatunków bydła lub z tego samego gatunku, ale z innych krajów. Wybrałam rib-eye (antrykot), który lubię najbardziej z wołowiny rasy Limusine pochodzącej z Polski z dodatkiem sosu na bazie whiskey (64 zł). Do tego zamówiliśmy po dwie porcje domowych frytek i sałatki colesław oraz jedne krążki cebulowe (dodatki po 9 zł za porcję). Chłopcy wybrali stopień wysmażenia medium well, ja medium rare i dostaliśmy soczyste mięso zgodne z zamówieniem. Dodatkowo bardzo podobał mi się pomysł serwowania burgerów z odkrytą górną częścią bułki i położoną obok. Łatwej wtedy jeść całość nożem i widelcem.






Wszystko nam smakowało, jedynie frytki jak na domowe, mogłyby być grubiej krojone, bo były nieco zbyt wysuszone. Obsługa bez zarzutu.

Bydło i Powidło
ul. Kolejowa 47 (Wola, osiedle 19. Dzielnica)

Artbistro Stalowa 52

Restauracja mieści się w starej kamienicy na Pradze. Stoliki ustawione są już w bramie prowadzącej na podwórko, gdzie z kolei stoi przeszklony pawilon, który stanowi właściwą część restauracji. Bardzo podoba mi się to rozwiązanie architektoniczne. Nowoczesna szklana bryła świetnie kontrastuje z pamiętającą przedwojenną Warszawę czerwoną, nieotynkowaną cegłą. Cudnie musi być tu zimą! Niestety tego dnia, gdy odwiedziliśmy lokal ta część była zarezerwowana na ślub i wesele, więc musieliśmy zająć jeden ze stolików w bramie, dlatego, wybaczcie proszę jakość zdjęć.





Menu restauracji jest krótkie: przystawki, dwie zupy, trzy drugie dania, dwa rodzaje makaronów, sałatka i desery. Zmienia się dosyć często i akurat zagościły w nim kurki, więc zdecydowałam się na makaron z tym gatunkiem grzybów (36 zł). Był smaczny, kurek w aksamitnym śmietanowym sosie było całkiem sporo. Andrzej zamówił chłodnik (16 zł), który dosłownie pochłonął, a Jerzyk pieczywo z oliwkową tapenadą i pastą z anchois (16 zł) i ta druga smakowała mu bardziej. Potem obaj zjedli po solidnej porcji uda z gęsi z opiekanymi ziemniakami, ćwiartkami jabłka i wiśniami (75 zł) i dopchnęli jeszcze fantastyczną bezą przekładaną kwaśną galaretką z marakuji (19 zł). Niebo w gębie! Do tego pyszna lemoniada (19 zł za 1 l) i domowa mrożona herbata (12 zł), której fanką zostałam w czasie tegorocznych wakacji. Coraz częściej taka właśnie zastępuje w restauracjach gotowe produkty w plastikowych butelkach. Jest i zdrowsza, i bardziej ekologiczna, i przede wszystkim smaczniejsza.






Dodatkowym atutem restauracji jest fantastyczna obsługa, która i zamieni z Wami kilka zdań, i pomoże w wyborze dania. Będziemy wracać!  

Art Bistro Stalowa 52
ul. Stalowa 52 (Praga Północ)

REKOMENDACJE NA WRZESIEŃ

W Zachęcie wciąż można będzie zobaczyć dwie ze wspomnianych wcześniej wystaw: "Tango na 16 metrach kwadratowych" (do 14 października) i "Dziary. Maurycy Gomulicki" (do 28 października).

1 września Śródmieście i Wola oddadzą się we władanie multimediów. O godz. 21:00 na fasadzie Pałacu Staszica (Polska Akademia Nauk) pojawi się multimedialna opowieść pt. "Wrzesień' 39. Miasto Warszawa". Mapping 3D przygotował Instytut Pileckiego. Pokazana zostanie Warszawa w XX w. - od odzyskania niepodległości, przez Bitwę Warszawską, rozwój miasta w dwudziestoleciu międzywojennym, II wojnę światową, lata powojennej walki o wolną Polskę, aż po czasy współczesne. Kilkuminutowe pokazy będą się odbywać co 15 minut aż do północy. Wstęp wolny. Z kolei w Parku im. Szymańskiego na Woli odbędzie się inauguracja nowych warszawskich fontann multimedialnych. Pierwszy piętnastominutowy pokaz przy muzyce rozpocznie się także 1 września o godz. 21:15, kolejne codziennie o godz. 20:30. Tu także wstęp bezpłatny.

8 września przy bulwarze gen. Pattona odbędzie się doroczne Święto Wisły, w tym roku pod hasłem "Dopóki płynie". Bardzo podoba mi się plakat projektu Oli Jasionowskiej reklamujący wydarzenie. Początek o godz. 13:00. W programie m.in. jak co roku parada jednostek pływających po Wiśle, ale i coś zupełnie nowego i niezwykłego - widowiskowe przejście po taśmie zawieszonej pomiędzy dwoma brzegami rzeki! Nie wiem, czy mam na tyle mocne nerwy, żeby to zobaczyć!



Synoptycy zapowiadają ładny, ciepły wrzesień, więc jeśli nie wyjeżdżacie na pozasezonowe wakacje, zróbcie je sobie w Warszawie! Idźcie nad Wisłę, na spacer, do kawiarni, zanim znikną letnie ogródki. Popatrzcie na miasto okiem turysty, mijając ludzi spieszących się do pracy, czy dzieciaki spóźnione do szkoły. Warszawa z tej perspektywy wygląda zupełnie inaczej.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Agia Pelagia i kilka słów o kurortach na Kithirze

Długo nie mogłam się zdecydować, którą część wyspy wybrać na nasz wypoczynek na Kithirze. Z reklamowego folderu, który wzięłam ze stoiska wyspy podczas targów "Grecka Panorama" w grudniu 2016 r. mamiły mnie dwa obrazy. Pierwszy to spektakularny widok skupiska białych domów, które jako tło mają z jednej strony górującą ponad nimi twierdzę, a z drugiej majaczące w dole dwie niemal bliźniacze zatoki, oddzielone jedynie wąskim fragmentem lądu. To Chora, czyli znajdująca się na południu stolica wyspy i położony u jej stóp kurort Kapsali. To właśnie ten widok sprawił, że tak bardzo chciałam tu przyjechać! Drugi obraz, nieco mniej widowiskowy, to znów te charakterystyczne dla wielu wysp greckich białe domy o niebieskich okiennicach, tym razem delikatnie schodzące po zboczach wzgórza niemal do samego morza. To z kolei Agia Pelagia, także turystyczna miejscowość, dla odmiany położona na północy. Moim pierwszym typem było oczywiście Kapsali. Ale jak to zwykle bywa, życie zweryfikowało te plany. Po prostu okazało się, że mimo rezerwacji z ponad półrocznym wyprzedzeniem (listopad 2017 r.), w Kapsali praktycznie nie było miejsc noclegowych! Agia Pelagia za to oferowała ich w tym czasie jeszcze całkiem sporo.



Zastanawiam się, czy słowo kurort w odniesieniu do jakiejkolwiek miejscowości na Kithirze nie jest nadużyciem, bo prawda jest taka, że obie, i Kapsali, i Agia Pelagia, to tak naprawdę jedna główna ulica, przy której ulokowała się większość zabudowań. Im bliżej plaż, wzdłuż których w obu wioskach biegnie droga, tym więcej gastronomii i sklepów. Jednak w porównaniu do innych nadmorskich miejscowości na wyspie, te dwie są najbardziej rozreklamowane, najbardziej nastawione na turystów i mają najładniejsze miejskie plaże, dlatego w skali wyspy mogą uchodzić za kurorty. Dorzuciłabym do nich jeszcze trzecią miejscowość, Avlemonas, która jest jednym z najbardziej fotogenicznych miejsc na wyspie. Co prawda miejskie kąpielisko ma dużo mniejsze, za to w odległości kilku kilometrów znajduje się jedna z najładniejszych plaż na całej wyspie, Kaladi. O plażach na Kithirze możecie przeczytać w poprzednim poście.



Zatem wybór dokonał się trochę niezależnie od naszych planów i 11 dni spędziliśmy w Agii Pelagii. Pod koniec czerwca, gdy przybyliśmy na wyspę, miejscowość zdawała się tkwić w jakimś przedsezonowym letargu. Zabudowania miasteczka przeglądały się w kałużach, pozostałości po burzowym froncie Nefeli, którym przywitała nas w tym roku Grecja, ale który na szczęście w tych dniach zdawał się odpuszczać na dobre. Senną atmosferę potęgował fakt, że większość hoteli była jeszcze nieczynna! Jednak z każdym kolejnym dniem było i więcej słońca, i więcej ludzi, i więcej życia.



Całe miasteczko to jedna główna droga, która wije się zakosami po zboczu wzgórza, by wreszcie linię prostą osiągnąć w samym centrum, nad brzegiem morza. Tu stoi niewielki kościół otoczony drzewami, a prawie naprzeciwko znajduje się kameralny port, w którym niewielkie kolorowe łódki delikatnie kołyszą się na falach. 








Nieco dalej swój początek ma ciąg restauracji i sklepów. Jest jeden sklep spożywczy, którego właścicielem jest przesympatyczny starszy pan, chętnie zagadujący klientów w ich rodzimych językach. Tak, zna też kilka zwrotów po polsku, a także po czesku, bowiem biuro podróży z tego kraju ma w ofercie wycieczki na Kithirę. Zazwyczaj mylą mu się oba języki, więc można usłyszeć "dobry wieczór na shledanou". Jest też warzywniak i dwa sklepy z pamiątkami. Wszędzie można płacić kartą, ale o bankomacie możecie zapomnieć! Najbliższy znajduje się w oddalonym o 5 km Potamos, największym mieście w tej części wyspy. Jest za to skrzynka pocztowa i wrzucone do niej pocztówki dochodzą do adresatów (znaczki można kupić we wspomnianym sklepie spożywczym).




Kithira jest wyspą polecaną szczególnie miłośnikom pieszych wycieczek. Co roku wydawana jest nawet niewielka książeczka pt. "Kythira on foot" (dostępne są wersje w języku angielskim, greckim, niemieckim i holenderskim) z opisem szlaków. Z Agii Pelagii warto wybrać się na trekking do latarni morskiej Moudari, wzniesionej przez Brytyjczyków w 1857 r. Latarnia ma wysokość 25 m i uchodzi za jedną z największych i najważniejszych w całej Grecji. Czterokilometrowy pieszy szlak wiodący do zabytku rozpoczyna się w nadmorskiej miejscowości Platia Ammos oddalonej od Agii Pelagii o kilkanaście kilometrów. Szutrową, niezbyt komfortową drogą można podjechać nieco dalej, w okolice sporej pasieki. Stamtąd do przejścia zostanie już ok. 1,5 km. To dość niewdzięczny szlak, w palącym słońcu, wśród pustynnej karłowatej kolczastej roślinności i... modliszek! Ale widok wart jest tego piekielnego spaceru!








Czy warto wybrać Agię Pelagię na miejsce wakacyjnego wypoczynku? Zdecydowanie tak! Chociaż to typowo turystyczna miejscowość, to także jedno z tych miejsc, gdzie atmosfera jest niespieszna i gdzie człowiek nareszcie zaczyna rozumieć, co oznacza greckie siga-siga. Wystarczy kilka dni, by sprzedawcy zaczęli Was pozdrawiać na ulicy i pytać, jak spędziliście dzień, łapiąc się za głowę, że w takim upale szliście do latarni. Chyba właśnie to najbardziej lubię w tych małych greckich społecznościach i dlatego wracam do Grecji niemal co roku.

GARŚĆ INFORMACJI PRAKTYCZNYCH

Gdzie spać?

Hoteli i apartamentów w Agii Pelagii jest mnóstwo, niektóre mają nawet słowo resort w nazwie (w końcu jak na kurort przystało). My wybraliśmy Prapas Apartments, który położony jest przy samym wjeździe do miejscowości, ok. 1 km od centrum. To jeden z najwyżej położonych hoteli i niedogodność może stanowić zejście do miasteczka, a szczególnie wejście z powrotem na górę. Piesi bowiem muszą korzystać z pobocza tej samej drogi, którą jeżdżą samochody, nie ma chodników. Wszystkie minusy wynagradza jednak widok z okna - najpiękniejszy na całe miasteczko i morze. Wszystkie pokoje mają balkony/tarasy z jednej strony, właśnie z widokiem na morze. Na miejscu jest też basen. I choć pokoje mają aneks kuchenny, to w cenie serwowane jest także śniadanie, skromne, ale bardzo smaczne. Przemiła gospodyni wszystko przygotowuje sama, gości wita z uśmiechem i przyświeca jej maksyma: no stress! I jak tu nie kochać Greków?






Gdzie jeść?

Tawerny i bary ciągną się wzdłuż głównej ulicy miasta. Dwie ulokowały się przy porcie, ale większość znaleźć można bliżej plaży. 

Kaleris

Nam najbardziej do gustu przypadła restauracja Kaleris położona przy plaży. Oprócz standardowego menu codziennie było też dodatkowe z ofertą dnia. Wszystko świeże i pyszne. Niby tradycyjna kuchnia grecka, a jednak między wierszami przemycająca bardziej nowoczesne akcenty, jak chociażby udziec barani podany na puree z bakłażana (ale gdy zamawialiśmy to danie dla dzieci, kelner od razu zapytał, czy nie zamienić puree na frytki - plus dla obsługi), czy stifado serwowane z puree z dyni. Spróbowaliśmy większości dań z karty i do niczego nie mogę się przyczepić, a souvlaki z takimi dużymi kawałkami soczystego mięsa nie jadłam dotąd nigdzie! Polecam też ośmiornicę podawaną na bukiecie sałat z aromatycznym dressingiem.

Do tego widok na morze...







Almyra

Restauracja w porcie serwująca smaczne dania i kuchni greckiej, i międzynarodowej. Ośmioletniemu Jerzykowi szczególnie do gustu przypadła rolada z kurczaka z papryką, mi dakos, jedna z najbardziej rozpoznawalnych greckich przystawek, czyli grzanka z pomidorami i fetą, skropiona oliwą. Tu po raz pierwszy poczęstowano nas faturadą, charakterystycznym jedynie dla wyspy likierem o smaku cynamonu, którego kilka butelek przywieźliśmy ze sobą do Warszawy. 






Bar Remetzo

Miejsce na kawę, lody, deser, czy drinka. Tuż przy plaży, w sąsiedztwie Kalerisa. Polecam szczególnie suflet czekoladowy z lodami. W ogródku jest telewizor, gdzie w czasie Mundialu puszczane były mecze. Gdy podróżuje się z małymi miłośnikami piłki nożnej, bezcenne! 



W takich miejscach jak Agia Pelagia nabieram wiary, że człowiek rodzi się hedonistą. Bo czego można chcieć więcej w takich okolicznościach przyrody?