niedziela, 30 kwietnia 2017

Warszawa przyłapana... w kwietniu 2017

O wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy można by dyskutować godzinami i napisano na ten temat pewnie niejedną rozprawę naukową. Ale temat wraca do mnie jak bumerang właściwie każdego roku, gdy w okresie jednych i drugich przemierzam ulice Warszawy. W grudniu miasto wydaje miliony na świąteczne iluminacje. Centra handlowe prześcigają się w bogactwie ozdób, by przyciągnąć klientów, którzy zostawią fortunę kupując gwiazdkowe prezenty. Wielkanoc jest w przestrzeni miasta prawie niezauważalna. Bo nie idą za nią pieniądze. Zresztą to przecież żadne święta, tylko kolejny długi weekend. Gdzieś tam mignie tylko dmuchany zająć znanego producenta czekolady, wszak słodycze, czy to w postaci Mikołajów, czy czekoladowych jajeczek sprzedają się tak samo dobrze (nad Wisłę dotarła już moda na szukanie wielkanocnych słodkości w ogrodach, czy w zakamarkach meblościanek). I w tym całym nie-świątecznym mieście bardzo miło zaskoczył mnie Plac Grzybowski, gdzie krótko przed Wielkanocą wpadłam na chwilę sfotografować mozaikę na wyburzanym budynku Teatru Żydowskiego. Pośrodku placu moim oczom ukazała się wielka pisanka w szklanym pudle chroniącym ją przed wilgocią. Okazało się, że to inicjatywa wieżowca Cosmopolitan. Pisankę zaprojektował Andrzej Pągowski, a do dekorowania zaproszone zostały dzieci z jednego z domów dziecka, celebryci mieszkający w wieżowcu oraz uczniowie szkoły podstawowej stojącej po sąsiedzku. Jajo miało być potem przedmiotem licytacji, z której fundusze zasilą budżet wspomnianego domu dziecka. Świetna inicjatywa charytatywna, a przy okazji i trochę świątecznej estetyki na tym małym skrawku Warszawy.





Miasto o wiele poważniej niż do Wielkanocy, podeszło do wiosennych porządków i ukwiecenia Warszawy. Na pasach zieleni pomiędzy nitkami jezdni zakwitły tulipany. A w Gablotce Mirelli zakwitły maki. Simonkę zastąpiła Calineczka.



W ogóle sporo się działo w street arcie. NeSpoon utkała nową koronkę na murze Norblina. To jedna z jej najciekawszych prac w Warszawie. Powstała na nieco zardzewiałych metalowych drzwiach, dzięki czemu przez samą koronkę przebija intensywnie rudy kolor doskonale współgrający z fragmentami muru, gdzie odpadł tynk odsłaniając surowe cegły. Kwintesencja Norblina, jednego z moich ulubionych miejsc w Warszawie.



Na stołecznych murach pojawiły się też zdjęcia. Czarno-białe, drukowane na zwykłym papierze na drukarce. Znalazłam je na Placu Unii Lubelskiej, koleżanka podpowiedziała mi, że są też przy Wareckiej, inni trafili na nie także w innych miejscach. Już wcześniej widziałam podobną akcję, na studziennym podwórku kamienicy przy Pańskiej 100a, zanim wejście zostało zamknięte na głucho. Zdjęcia, które na stołecznych murach pojawiły się teraz są bardziej sugestywne, pobudzają wyobraźnię i prawie zmuszają do tego, by zatrzymać na nich wzrok. Muszę znaleźć więcej miejsc, gdzie wiszą.








Nawet tegoroczna, siedemdziesiąta czwarta rocznica wybuchu powstania w getcie warszawskim została uczczona streetartowo! Na murkach otaczających placyk przy wyjściach z metra przy stacji Centrum, przez młodsze pokolenie zwanym patelnią, pojawiły się nieco komiksowe czarno-białe portrety bohaterów powstania, z jedynym kolorowym akcentem w postaci żonkili kojarzonych w ostatnich latach z tą smutną rocznicą. Autorem murali jest Andrzej Wieteszka. Patelnia jest najbardziej tymczasową galerią street artu w Warszawie, który w tym miejscu ma być rodzajem społecznej reklamy pojawiającej się na chwilę, aby zwrócić na coś uwagę. Murale z powstańczego getta są jak do tej pory najlepsze ze wszystkich i będzie mi bardzo szkoda, kiedy zostaną zamalowane robiąc miejsce dla następnych. Może warto byłoby pomyśleć, by podobne ozdobiły którąś ze ścian Muranowa?








Choć Muranów już dziś jest zagłębiem street artu, a motyw przypominający o powstaniu w getcie można znaleźć na Nowolipkach. Ale ostatnio osiedle wzbogaciło się o jeszcze jedną ciekawą inicjatywę. Pamiętacie Pawła Czarneckiego, tego od plasterków z serii Do rany przyłóż? Otóż stał się inicjatorem świetnej sąsiedzkiej akcji. W ramach remontu klatki schodowej w jednym z muranowskich bloków, powstała mozaika z odciskami dłoni lokatorów. "Sąsiedzka dłoń", taki tytuł zyskała akcja. Przyłączyło się do niej dziesięcioro sąsiadów. Brawo! Utwierdziłam się w przekonaniu, że Paweł Czarnecki jest jednym z najbardziej kreatywnych twórców na warszawskim streetartowym podwórku.



Większość moich znajomych ewakuowała się już z Warszawy na pięciodniową majówkę. Ja zostałam. Dziś po południu wybiorę się może na reaktywowany po zimie Nocny Market, za którym bardzo tęskniłam (niestety Noce i Dnie przy Burakowskiej z końcem kwietnia zakończyły działalność), a w pozostałe wolne dni zamierzam odkrywać kolejne mniej mi znane okolice stolicy. Oby pogoda dopisała!

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Rzeźby u stóp zamku, czyli Olsztyn nieoczywisty. Ten drugi, na Jurze

Robię setki zdjęć, może nawet tysiące. Lądują potem gdzieś na płytach i zewnętrznych dyskach w kilku zapasowych kopiach, tak na wszelki wypadek. I co z tego, kiedy potem wcale do nich nie zaglądam. Wybrane ilustrują blogowe wpisy, a chłopaki mają w albumach tylko te, które zrobił im przedszkolny i szkolny fotograf. Albumy... W przeciwieństwie do zdjęć cyfrowych, tych wywołanych z klisz mam wciąż mnóstwo. I to te najczęściej przeglądam. Gdy więc zaproponowaliśmy chłopakom, że jadąc do Częstochowy zboczymy nieco z drogi i pojedziemy jeszcze zobaczyć ruiny zamku, a oni od razu rzucili się do komputera, by ów zamek znaleźć w Internecie, wyciągnęłam jeden z moich albumów. Wrzesień 2002 r. Spontaniczny wyjazd na Jurę Krakowsko-Częstochowską. Trzy zamki: Mirów, Bobolice, jeszcze przed spektakularną odbudową, i Olsztyn na koniec. Nie ten na Warmii, ale ten w okolicach Częstochowy. I właśnie zdjęcia analogowe z tego zamku lubię najbardziej z tamtego wyjazdu. Może to przez tę krowę, może przez przedwieczorne chmury. Mam tylko dwa. To były czasy, gdy szanowało się każdy kadr i każda kompozycja zdjęcia była przemyślana, bo w torbie ledwie dwie-trzy rolki filmu, w sumie na 72-108 zdjęć! To musiało starczyć czasami na cały dwutygodniowy wyjazd! Dziś zastanawiam się, jak to było możliwe.

Olsztyn, 2002 r., analog (skan bez korekty)

Olsztyn, 2002 r., analog (skan bez korekty)

Zamek w Olsztynie to jeden z najstarszych i kiedyś najpotężniejszych zamków, które tworzyły system obrony granicy średniowiecznej Polski, dziś zwany Szlakiem Orlich Gniazd. Zamek, który nie został poddany w 1587 r. podczas najsłynniejszego chyba jego oblężenia przez wojska austriackie arcyksięcia Maksymiliana nawet za cenę życia dziecka dowodzącego wówczas obroną Kacpra Karlińskiego, skrywa jednak również straszne zbrodnie mroków Średniowiecza, gdy nie przebierano w środkach, aby zgładzić politycznych przeciwników. 




Wzmianki o olsztyńskiej warowni w źródłach pojawiły się już w 1349 r. Pierwotnie w tym miejscu były... trzy zamki! Dziś najbardziej charakterystyczna jest dwukolorowa (dół z wapienia, góra, dobudowana w XV w., z cegły), zwężająca się ku górze wieża z XIII w. Wchodziła w skład najstarszej części warowni, czyli tzw. zamku górnego, noszącego też nazwę Przymiłowice. W połowie XIV w. Kazimierz Wielki rozbudował zamek, łącząc w jedną całość zamek górny, średni i podzamcze z zamkiem dolnym, z którego do dziś zachowała się druga, kwadratowa wieża. Zamek stał się największym na Szlaku Orlich Gniazd broniącym granicy Polski od strony Śląska. Lata jego największej świetności przypadły na XV-XVI w., sto lat później zaczął podupadać, by wreszcie poddać się wojskom szwedzkim w 1655 r. podczas potopu i nigdy już nie powrócić do dawnej świetności. Ruiny pamiętają i te bardziej mroczne historie, bowiem wieża górnego zamku służyła nie tylko celom obronnym, ale i jako więzienie, gdzie umieszczano skazanych na śmierć głodową, choćby wojewodę i starostę poznańskiego Maćka Borkowica, wcześniej bliskiego współpracownika Kazimierza Wielkiego, który jednak ośmielił się krytykować jego politykę. Ponoć jego duch do dziś błąka się po zamku oraz wykutych w okolicznych skałach przejściach i korytarzach. Dzieci uwielbiają takie historie z dreszczykiem, a jednak chodząc, a właściwie skacząc po skałkach zamkowego wzgórza, co chwilę oglądały się za siebie.






Ruiny, zwłaszcza w weekendy, przyciągają spore rzesze zwiedzających. Ze wzgórza widać nie tylko położony w dole Olsztyn, ale i kominy nieodległej Częstochowy. Tamten kwietniowy poranek był dość chłodny, choć słońce raczej wygrywało pojedynki ze stalowymi chmurami, co i raz przetaczającymi się nad naszymi głowami, tworząc niezwykły spektakl. Wiosenne promienie dość szybko podnosiły temperaturę powietrza, ale oprócz nas po tym historycznym miejscu kręciła się tylko grupka dziewczyn i jedna para. Na zwiedzanie w zupełności wystarczy pół godziny, zresztą dzieciaki zrobiły się już trochę głodne po dwugodzinnej podróży z Warszawy i eksplorowaniu zamkowych kamieni. Ulica Zamkowa, która prowadzi ku ruinom, pełna jest kawiarni, knajpek i restauracji, jednak wszystko dopiero budziło się do życia. Mój wzrok przyciągnęła postać wisząca ponad ulicą, u jej wylotu. Okazało się, że to rzeźba - jedna z kilkudziesięciu, które obejrzeć można w miasteczku.








Większość ustawiona jest na płycie kameralnego Rynku. Galeria obejmująca 29 rzeźb nosi nazwę "Cywilizacja". Ich autorem jest rzeźbiarz Michał Batkiewicz. Na olsztyńskim Rynku stanęły pod koniec września ubiegłego roku zastępując poprzednią plenerową wystawę prac tego artysty w tym miejscu (nosiła tytuł "Chichot życia" i składały się na nią sześciometrowe postacie klaunów; ach, jak żałuję, że nie mogłam tego zobaczyć!). Obecna ekspozycja to głównie motywy zwierząt, coś akurat dla kilkulatków. Andrzej, w oczekiwaniu na zapiekankę ze stojącej również na Rynku nowoczesnej, eleganckiej budki, biegał z aparatem od rzeźby do rzeźby i sfotografował chyba wszystkie. 











Ponad placem wisi także druga z tzw. rzeźb balansujących. To praca Jerzego Kędziory nosząca tytuł "Nieskończoność".




Taka plenerowa galeria to doskonały pomysł na promocję miasta. Bo choć początki miasteczka leżącego u stóp zamku datowane są na XIV w, a pierwsza wzmianka o znajdującej się tu osadzie pojawiła się w 1343 r. w kronice Janka z Czarnkowa, to poza zamkiem nie ma tu zbyt wielu spektakularnych zabytków. Z poprzedniej wizyty w 2002 r. nie pamiętałam nawet Rynku, otoczonego w większości niską zabudową, z kilkoma blokami pamiętającymi lata poprzedniego systemu i dość ciekawym w formie budynkiem biblioteki. Siedząc przy stoliku i czekając na zapiekanki, patrzyliśmy na ludzi, którzy przewijali się przez plac. Większość z nich zatrzymywała się przy rzeźbach, wyjmowała telefony i robiła zdjęcia, szczególnie, że wszystkie prace zaprezentowane w tej niezwykłej plenerowej galerii są bardzo plastyczne i naprawdę ciekawe. A ja uwielbiam takie miejskie smaczki! I jak widać, sztuka na ulicy (którą odróżniam od sztuki ulicy) nie jest wcale domeną tylko dużych miast.

Jeśli nie macie jeszcze planów na majówkę, to jurajskie zamki są doskonałym pomysłem na każdy wolny dzień. A jeżeli daliście się namówić i wybierzecie Olsztyn, to zatrzymajcie się na chwilę i przy rzeźbach. Warto!

sobota, 15 kwietnia 2017

Częstochowa - modernizm u stóp Jasnej Góry

Przychodzą tu na piechotę, przyjeżdżają autokarami, samochodami. Pielgrzymi z całej Polski. Przynoszą rozmaite intencje i modlitwy do Matki Boskiej Częstochowskiej. Większość wsiada potem z powrotem do autokarów i samochodów. Mało kogo interesuje samo miasto, czy ładne ono, czy brzydkie, czy ma zabytki, czy nie ma. W miniony weekend my także zanieśliśmy swoje intencje na Jasną Górę, ale w przeciwieństwie do większości odwiedzających sanktuarium, postanowiliśmy zostać w Częstochowie na noc i przez weekend przyjrzeć się miastu. Muszę przyznać, że pierwsze wrażenie nie było najlepsze. W sobotnie przedpołudnie po chodnikach wlały się potłuczone butelki oraz nieczystości świadczące o burzliwej piątkowej nocy.

Częstochowa to dziwne miasto. Już na pierwszy rzut oka widać, jak bardzo zdominowane jest przez Jasną Górę. Szeroka Aleja Najświętszej Maryi Panny łączy sanktuarium z częstochowskim Starym Miastem. Im bliżej miejsca kultu maryjnego, tym więcej ludzi. W okresie przedświątecznym na ostatnim odcinku arterii, prawie u stóp klasztoru rozstawiły się kramy z rękodziełem i regionalną żywnością. Chłopcy próbowali nas naciągnąć na watę cukrową, ale zamiast tego zaproponowałam im, że pójdziemy na starówkę i usiądziemy w jakiejś kawiarni na ciacho. No bo z czym kojarzy się Rynek Starego Miasta, nawet tak peryferyjny jak chociażby warszawski? Bo mi z restauracyjnymi i kawiarnianymi stolikami wylewającymi się przed kamienice w ciepłe dni. A miniona sobota była ciepła i słoneczna. Ale okazało się, że częstochowski Rynek jest miejscem całkowicie wymarłym, zawładniętym jedynie przez stada gołębi. Żadnych knajpek, żadnych kawiarni, żadnych ciastek. Wróciliśmy więc po watę. Już po powrocie do Warszawy dowiedziałam się, że jednak cztery restauracje mieszczą się przy Rynku. Byliśmy przed południem i być może po prostu były zamknięte, dlatego na żadną nie zwróciłam uwagi, ale też nie rzuciły mi się w oczy szyldy zachęcające do przyjścia tu później. Prawdę mówiąc po cichu liczyłam raczej na kawiarnię z dobrą kawą i ciastkami dla chłopaków.



A jednak Częstochowa to nie tylko Jasna Góra, czy zapomniana starówka, to także, a może przede wszystkim, miasto postindustrialne. Tradycje hutnicze sięgają tu XIV w., ale przemysłowy rozwój miasta miał miejsce na przełomie XIX i XX w. Wówczas nastąpiła modernizacja przemysłu wydobywczego (rud żelaza) oraz rozwój przemysłu włókienniczego i chemicznego. W 1867 r. powstała fabryka papieru, a w 1881 r. fabryka zapałek, dziś nieczynna (w dawnych jej halach mieści się muzeum). Najistotniejszym jednak dla miasta wydarzeniem była rozpoczęta w roku 1896 przez Towarzystwo Akcyjne Zakładów Metalowych B. Hantkego budowa huty Częstochowa. Była to druga co do wielkości huta na terenie Królestwa Polskiego. Miejsce nadawało się idealnie: w pobliżu złóż rud żelaza, na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych, niemal w sąsiedztwie śląskich i zagłębiowskich kopalni węgla. Odtąd miasto bardzo prężnie się rozwijało.

Mimo zniszczeń w czasie II wojny światowej, nowa ludowa władza także postawiła na przemysł. Dość szybko ponownie uruchomiono hutę Częstochowa, zaś z początkiem lat pięćdziesiątych rozbudowa górnictwa rud żelaza oraz samej huty objęta została tzw. planem sześcioletnim. W 1951 r. Częstochowa stała się siedzibą Zjednoczenia Kopalnictwa Rud Żelaza. Wszystko to stało się powodem napływu do miasta ludności chętnej do pracy w przemyśle, nie tylko hutniczym, z całej Polski. W Częstochowie produkowano bowiem zapałki, narzędzia, tapety, namioty, zabawki, parasole, wózki dziecięce, igły... Zaczęto wznosić nowe osiedla mieszkaniowe, a wraz z nimi całą infrastrukturę niezbędną dla mieszkańców jak szkoły, przedszkola, szpitale, domy towarowe, Urząd Stanu Cywilnego oraz wyższe uczelnie - w obowiązujących ówcześnie stylach architektonicznych, najpierw socrealistycznym, potem znakomitym modernistycznym. Lata sześćdziesiąte przyniosły miastu zaszczytną rolę stolicy Częstochowskiego Okręgu Przemysłowego, a w 1975 r. stolicy jednego z 49 nowoutworzonych województw. Natomiast lata dziewięćdziesiąte to czas transformacji i powolnego upadku państwowego przemysłu w całej Polsce.

Dziś większość dawnych zakładów już nie działa, choć nieźle trzymają się producenci wózków dziecięcych. Częstochowa boryka się z typowymi dla miast, w których upadł państwowy przemysł, problemami: bezrobociem, niskimi płacami, odpływem ludności do większych miast, głównie aglomeracji śląskiej i Warszawy. Inwestorzy też się do takich miejsc nie garną, szczególnie, że układ urbanistyczny zabytkowej części Częstochowy wpisany jest do rejestru zabytków. Wszystko to sprawiło, że zachowało się mnóstwo przykładów architektury powojennego modernizmu, którego nie wyburza się na taką skalę jak w Warszawie. Zdarzają się, owszem, bardziej lub mniej udane przebudowy budynków użyteczności publicznej, jak choćby Komendy Miejskiej Policji, jednak w mieście wciąż można zobaczyć i świetną architekturę, i mozaiki na ścianach szkół, czy akademików, i doskonałe przykłady małej architektury ze zdobiącą fontannę rzeźbą "Pani Kowalska" na czele. 

Miłośnikiem częstochowskiego powojennego modernizmu jest Pan Hubert Wąsek, prezes Oddziału SARP w tym mieście. Na swoim profilu na Instagramie (@hubertwasek) oraz na Facebooku (Częstochowa 45-89) publikuje mnóstwo zdjęć z taką architekturą, wskazując jednocześnie lata powstania oraz projektantów. I to właśnie było dla mnie inspiracją do architektonicznego spaceru ulicami Częstochowy w poszukiwaniu przykładów modernizmu.

Cepelia (Al. Najświętszej Maryi Panny 64)

Ilekroć czytam, bądź szukam jakiejś informacji na temat mozaik w architekturze powojennej, zawsze pojawia się ona, częstochowska Cepelia. Jeśli nie w samym opracowaniu, to w komentarzu, w podpowiedzi jakiegoś miłośnika modernizmu (tak trafiłam na profil Huberta Wąska). Bo drugiego tak charakterystycznego budynku nie ma chyba w całej Polsce. 

Właściwie to nie jeden budynek, ale cały kompleks w mozaikowe pasy, które mi, wychowanej na Mazowszu bardziej przywodzi na myśl kolorowe Łowiczanki, niż kompletnie mi obcy folklor częstochowski (w strojach ludowych z tego regionu też występują pasiaki!). Jeden pawilon zajmuje Cepelia, drugi dawne Biuro Wystaw Artystycznych, obecnie Miejska Galeria Sztuki, trzeci zaś kino (Ośrodek Kultury Filmowej). Całość połączona jest systemem łączników i tarasów (niestety zamkniętych przed ciekawością zwykłego śmiertelnika solidną kratą, trzeba mieć zgodę, żeby wejść).

Kompleks wzniesiono w latach 1968-74 według projektu Włodzimierza Ściegiennego, który był twórcą bardzo wszechstronnym: architektem, malarzem, medalierem, twórcą exlibrisów. To nie jedyna jego realizacja w przestrzeni miejskiej Częstochowy, o kilku innych mowa będzie poniżej.

Budynek Cepelii trafił do "Księgi Zachwytów" Filipa Springera.





Urząd Stanu Cywilnego (ul. Focha 19/21)

To też projekt Włodzimierza Ściegiennego.

Okrągła odważna budowla Pałacu Ślubów pochodzi z 1987 r. Udało mi się nawet wejść do środka, bowiem w sobotę normalnie odbywały się śluby. Kolorowe wnętrze z witrażowymi ozdobami Ściegienny zaprojektował wraz z żoną, Karoliną. 






Katedra Matki Bożej Królowej Apostołów (tzw. Biała Katedra) Kościoła Polskokatolickiego (ul. Jasnogórska 6)

Pierwsze skojarzenie: jakiś silos na ziarno. Gdy pokazałam zdjęcia znajomym, nikt nie chciał wierzyć, że to budowla sakralna. Pierwszy raz zobaczyłam katedrę w jednym z prasowych felietonów Filipa Springera, potem w jego "Księdze Zachwytów". Nie zawsze podzielam gust tego autora, ale tym razem musiałam to zobaczyć na własne oczy! Budynek chowa się za drzewami, jakby nieco się wstydził, może tego, że budowę rozpoczęto w 1979 r. i formalnie do dziś jej nie ukończono. Kościół zaprojektowany został przez Henryka Buszko i Aleksandra Frantę znanych choćby z projektu Osiedla Tysiąclecia w Katowicach, czy kompleksu sanatoriów w Ustroniu.




Kościoły w Częstochowie zasługują na oddzielny post. Bo nie samą Jasną Górą Częstochowa stoi! Świątyń wartych uwagi jest znacznie więcej, i tych przedwojennych jak choćby kościół pod wezwaniem św. Antoniego Padewskiego na Ostatnim Groszu - monumentalny przykład modernizmu międzywojennego, który kojarzyć powinni wszyscy mknący "gierkówką" z Warszawy na południe, czy kościoły budowane na obrzeżach, na osiedlach mieszkaniowych, często o bardzo ciekawej bryle.

Rzeźba "Pani Kowalska" (fragment fontanny, Skwer Solidarności)

Kolejna realizacja Ściegiennego. To chyba właśnie ona przesądziła o tym, że przyjechałam do Częstochowy przyjrzeć się modernizmowi. Figura, datowana na rok 1964, cała pokryta jest jasną mozaiką. Jest dwustronna, o dwóch twarzach. 

Sam basen fontanny też wyłożony jest mozaikami - z motywami zwierząt żyjących w wodzie jak rak, czy żółw.




Mozaika na zewnętrznej ścianie auli Akademii im. Jana Długosza (dawna Wyższa Szkoła Nauczycielska, Al. Armii Krajowej 13/15)

Moje pojawienie się z aparatem przed uczelnią w czasie studenckiej przerwy na papierosa wywołało niemałe zainteresowanie. Wysiada taka z samochodu i ścianę fotografuje! Najpierw salwa śmiechu, ale potem jeden odważny wziął komórkę i też zrobił zdjęcie. Bo ścianę zdobi przepiękna mozaika nosząca tytuł "Drzewo Mądrości" z lat 1968-69 projektu rzeźbiarza Stanisława Łyszczarza. 



Mozaika na ścianie Klubu Politechnik (Al. Armii Krajowej 23/25)

Klub znajduje się w odległości kilkuset metrów od Akademii im. Jana Długosza. Jedną ze ścian zdobi mozaika przedstawiająca stylizowanych koszykarzy. To po "Pani Kowalskiej" drugi przykład architektonicznej plastyki modernistycznej, który w Częstochowie podobał mi się najbardziej. Budynek z 1970 r. zaprojektował architekt Zygmunt Fagas.



Mozaika nad wejściem do Szkoły Podstawowej nr 21 im. Stanisława Konarskiego (ul. Sabinowska 7/9)

Gmach szkoły jest jeszcze przedwojenny. Budowę zakończono w 1937 r. Nad wejściem znajduje się powojenna mozaika zaprojektowana przez Stanisława Łyszczarza - tego samego, który jest autorem okładziny na ścianie auli Akademii im. Jana Długosza.



Sgraffito na ścianie basenu (Al. Niepodległości 20/22, dawniej Al. ZWM)

Pływalnia należała kiedyś do Kombinatu Budowlanego, dziś wchodzi w skład Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji. Budynek zaprojektował architekt Mirosław Leśniewski, zaś sgrafitto autor dwóch wspomnianych wcześniej mozaik, rzeźbiarz Stanisław Łyszczarz.

Kiedyś nad obrazem znajdował się stylizowany neon.



Wewnątrz obiektu znajduje się mozaika, także autorstwa Stanisława Łyszczarza z motywami świata podwodnego. Niestety nie udało mi się wejść do środka, podobnie jak na teren drugiego basenu przy dawnym Domu Kultury Hutnik (ul. Łukasińskiego), także z mozaikową ścianą, tym razem zaprojektowanej przez Mariana Kruszyńskiego w latach 1972-77, którą obejrzałam sobie tylko przez szybę. 

Pawilon handlowy (ul. Niepodległości 27)

Gdy byłam dzieckiem, blok, w którym mieszkałam znajdował się nieopodal osiedla domków jednorodzinnych. Często chodziliśmy tam z tatą na spacery. Pamiętam domki o elewacjach pokrytych potłuczonymi talerzami. Oczu nie mogłam od nich oderwać! Mój tata patrzył na nie raczej z pobłażliwym uśmiechem. U nas na Mazowszu do takich zdobień używano raczej porcelitu z Pruszkowa. W Częstochowie stoi jeszcze pawilon handlowy, którego elewację zdobi potłuczona porcelana z fabryki we Włocławku. Nie jest to może szczyt artystycznego kunsztu, ale tak się wówczas budowało i przyglądając się powojennemu modernizmowi, nie tylko w Częstochowie, nie sposób choć jednego takiego budynku nie pokazać.




Dom Handlowy Merkury (Al. Najświętszej Maryi Panny 17)

Warszawiakom, nawet tym, którzy nigdy nie byli w Częstochowie, ten budynek może wydawać się nieco znajomy, bowiem Powszechny Dom Towarowy Merkury, datowany na lata 1969-74, zaprojektowany został przez duet architektów: Józefa Zaborowskiego i Zdzisława Życieńskiego, zaś Józef Zaborowski był później głównym projektantem także Domu Handlowego Uniwersam na warszawskim Grochowie oddanego do użytku w 1977 r., zaś w ubiegłym roku wyburzonego (oryginalne neony mają wrócić na elewację nowego budynku wznoszonego w tym miejscu). O rozbiórce Merkurego też mówi się od czasu do czasu.



Konstrukcja stalowa (skrzyżowanie Al. Niepodległości z ul. Bór)

Konstrukcja powstała w 1977 r. (moja rówieśniczka!). Miała przeznaczenie reklamowe, kierowała do siedziby Kombinatu Budowlanego. Wykonana została według projektu architekta Mariana Kruszyńskiego. Dziś też wiszą na niej reklamy, choć bardziej o charakterze handlowym. Z tyłu wciąż jednak wygląda bardzo ciekawie, trochę jak plaster miodu i taki stelaż, choć de facto reklamowy, może uchodzić za ciekawy, samodzielny byt.




Pawilony "Veritas" i „Ars Christiana” pod Jasną Górą

Dziś już w większej części nieczynne, datowane na rok 1974 r. W pozostałych pawilonach mieści się gastronomia. Zachowały się także dwie kamienne rzeźby ze stylizowanymi rybami (jedna z nich widoczna jest na pierwszym zdjęciu ilustrującym wpis).



Sgrafitto na ścianach VII Liceum Ogólnokształcącego im. Mikołaja Kopernika (ul. Nowowiejskiego 18)

Liceum powstało z przekształcenia szkoły podstawowej, stąd scenki zdobiące ściany szkoły nawiązują raczej do zajęć dziecięcych. Budynek wzniesiono w 1956 r., zaś sgrafitta na ścianach po dwóch stronach wejścia to bardziej socrealizm, niż modernizm. Ich autorem jest Władysław Wagner.





Pokazałam Częstochowę spoza szklaku, Częstochowę kompletnie nieturystyczną, Częstochowę dla mieszkańców, choć nie wiem, czy Częstochowianie zdają sobie sprawę z wartości artystycznej i architektonicznej tego, co ich otacza. Jeżdżąc po mieście i szukając kolejnych miejsc, które wypisane miałam w notesie, prosiłam czasem przypadkowych przechodniów o wskazanie drogi i większość nie miała pojęcia, o czym mówię. Tamta epoka może nie kojarzy się najlepiej, ale plastyka architektoniczna była wówczas na bardzo wysokim poziomie. Dziś niestety znika wraz z wyburzaniem budynków z tamtych czasów, choć w Częstochowie nie jest to tak nagminne jak w stolicy. Warto przyglądać się powojennemu modernizmowi w różnych zakątkach Polski i Europy postkomunistycznej, bowiem budownictwo tamtych czasów i towarzyszące mu detale wnosiły na ulice mnóstwo koloru i radości. Dziś wykorzystuje się głównie szkło i stal sprawiając, że miasta są zimne, choć jak się dobrze poszuka, to i we współczesnej architekturze można znaleźć towarzyszącą jej sztukę.