poniedziałek, 31 maja 2021

Warszawa przyłapana... w maju 2021

Wiosna przyszła w tym roku z niemal dwutygodniowym poślizgiem, za to w maju wybuchła ze zdwojoną siłą. Ja poszłam szukać jej na... Stare Miasto! Choć ta część Warszawy, o zwartej, szeregowej zabudowie, nie kojarzy się z dużą ilością zieleni, to wystarczy zejść Kamiennymi Schodkami w dół, w stronę Wisły, by na ul. Wodnej znaleźć jeden z najpiękniejszych wiosennych widoków Warszawy - cudnie różowe wiśnie w dole, a powyżej czerwone dachy Starówki. Niezmiennie zachwyca mnie to miejsce i chyba nigdy mi się nie znudzi.





To było bardzo intensywne 31 dni! Nie tylko za sprawą spacerów szlakiem kwitnących kwiatów, drzew i krzewów, ale przede wszystkim dlatego, że od 4 maja znów mogą działać muzea. Tym razem przerwa była krótsza, więc nie było aż takich kolejek do wejścia na wystawy jak trzy miesiące temu, ale i wybór był spory, bo nałożyły się na siebie te nieliczne przełożone już kolejny raz i startujące właśnie nowe, niektóre bardzo krótkie. 

Jako pierwszą obejrzałam ekspozycję pt. "Henryk Streng/Marek Włodarski i modernizm żydowsko–polski". Gdy w lutym i marcu na chwilę otwarto muzea, dla mnie priorytetem było zobaczenie zaległych wystaw, więc nowa w Muzeum Sztuki Nowoczesnej (nad Wisłą) spadła na sam koniec mojej listy, a właściwie wtedy, zimą, skreśliłam ją z tej listy od razu. Wówczas jedną z tych, które znalazły się wyżej była ekspozycja pt. "Przemiany. Krajobraz Woli po 1989 roku" w Muzeum Woli. I właśnie przy okazji któregoś z wydarzeń jej towarzyszących usłyszałam, że specjalnie na potrzeby prezentacji twórczości Strenga/Włodarskiego odtworzone zostało jedno z zaginionych i prawdopodobnie zniszczonych malowideł autorstwa Marka Włodarskiego i Tadeusza Błażejewskiego z 1958 r., które lata temu zdobiły ściany PDT-u na Woli. Rekonstrukcji podjęła się dwójka twórców: Paulina Włostowska i Maciej Szczęsny Szuwar. I to był właśnie powód, dla którego zdecydowałam się jednak zobaczyć wystawę. Gdyby nie to, że muzeum przedłużyło ją o tydzień pewnie by mi się to nie udało. 


Choć do PDT-u chodziłam z mamą jako dziecko, to malowideł kompletnie nie pamiętam. Jeden z opiekunów ekspozycji pytał o to odwiedzających i okazuje się, że niewiele osób zwracało na nie uwagę. Cóż, były utrzymane z niepopularnym wśród Polaków stylu socrealistycznym, więc myślę, że klienci domu towarowego po prostu nie traktowali ich jako sztuki w przestrzeni publicznej. Śledziłam natomiast kilka lat temu nagłośnioną przez Okno na Warszawę sprawę usunięcia prac z wnętrza budynku. Ciekawa jestem, co się z nimi stało i czy się kiedyś odnajdą, czy jednak je zniszczono.


Wystawa okazała się niezwykle interesująca. Pokazano ewolucję stylu artysty na tle prac innych twórców z okresów analogicznych do kolejnych lat jego twórczości, co stanowiło ciekawy historyczny i stylistyczny kontekst. A na tle tego wszystkiego przemianę Henryka Strenga w Marka Włodarskiego. W czasie II wojny światowej wiele osób o żydowskim pochodzeniu decydowało się na przyjęcie nowej tożsamości, by przetrwać. Jak bardzo dramatyczne były to decyzje widać właśnie na przykładzie życiorysu tego konkretnego człowieka, który posunął się nawet do tego, żeby na przedwojennych obrazach usuwać swoją sygnaturę z nazwiskiem Streng, zamieniając ją na Włodarski (i przy nim ostatecznie pozostać). To była dla mnie najtrudniejsza część wystawy. Ale podobała mi się przede wszystkim jako całość, jako pokazanie pewnego procesu, rozwoju, na który wpływ miały nie tylko style w sztuce, ale i historia (najpierw wojna, potem wprowadzenie w Polsce komunizmu). Gdybym na nią nie poszła, miałabym czego żałować. Teraz ekspozycja jedzie do Lwowa, skąd pochodził Henryk Streng.



Drugą ważną monograficzną wystawę zobaczyłam w prywatnej przestrzeni ekspozycyjnej rodziny Staraków - Spectra Art Space. Mowa oczywiście o prezentacji obrazów Jerzego Nowosielskiego, jednego z najbardziej rozpoznawalnych polskich malarzy. Jego stylu nie można pomylić z nikim innym. Na wystawie pokazano w sumie kilkadziesiąt dzieł, pogrupowanych tematycznie. Był i sport, i życie codzienne, i tak charakterystyczne dla Nowosielskiego akty. Wystawa miała pierwotnie zakończyć się dzisiaj, ale cieszy się tak dużym zainteresowaniem, że przedłużono ją do 27 czerwca.




Przy okazji wystawy warto również poznać sakralne realizacje Nowosielskiego w Warszawie: polichromie w kościele pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego na Jelonkach, krzyż w kościele pod wezwaniem Św. Dominika na Służewiu oraz wpisany pod koniec kwietnia tego roku do rejestru zabytków nagrobek ks. Jerzego Klingera na cmentarzu prawosławnym przy cerkwi na Woli (parafia pod wezwaniem św. Jana Klimaka).

O kolejnej wystawie, w dodatku trwającej niespełna miesiąc, dowiedziałam się zupełnie przypadkiem, choć śledzę to, co dzieje się w stołecznych muzeach. To ekspozycja pt. "Wyroby w stylu zakopiańskim Pierwszej krajowej fabryki wyrobów platerowanych, brązowych i srebrnych M. Jarra w Krakowie z kolekcji prywatnych", którą od 20 maja jeszcze do 13 czerwca można zobaczyć w... Muzeum Ziemi Polskiej Akademii Nauk. No w życiu by mi nie przyszło do głowy zaglądać na stronę placówki o takim profilu działalności w poszukiwaniu ekspozycji wzornictwa! Na szczęście informacja pocztą pantoflową dość szybko rozniosła się wśród miłośników sztuki, więc zdążyłam ją zobaczyć niedługo po otwarciu. 


Wystawa jest niewielka, zajmująca zaledwie jedną salę. Pokazano na niej nieco niezwykle interesujących platerów inspirowanych sztuką zakopiańską, skany katalogu z początku XX w. oraz trochę obrazów o tematyce tatrzańskiej różnych malarzy. Niestety gorzej z samą aranżacją, bo witryny, w których wyeksponowane są platery zostały przygotowane chyba dla osób o wzroście 180 cm i więcej. Ja mam 160 cm, nie mówiąc o dzieciach, które tym razem poszły ze mną na wystawę, i żeby zobaczyć to, co wyeksponowano na najwyższych półkach musiałam stawać na palcach, a Jerzyk o wzroście 150 cm nie był w stanie zajrzeć tam wcale. I jeszcze tam właśnie ułożono najmniejsze i najbardziej płaskie wyroby, czyli wisiorki i nożyki do papieru. Poza tym Muzeum Ziemi okazało się jakąś skostniałą instytucją, nie przymierzając jak relikty z wystawy stałej, bo o ile pani z kasy była jak najbardziej w porządku, to już dla tej, która opiekowała się samą ekspozycją, byliśmy raczej intruzami, nie gośćmi, szczególnie dzieci, za którymi chodziła jak cień i gdy tylko zbliżały się do witryn, już na zapas krzyczała, żeby się nie opierać, choć były jeszcze przynajmniej metr od mebla. Czekałam tylko aż każe nam założyć te filcowe kapcie kiedyś obowiązkowe prawie we wszystkich placówkach muzealnych. Jakże inne to podejście do zwiedzających niż chociażby w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, które organizuje oprowadzania dla dzieci i gdzie cały personel, bez względu na wiek, zawsze nawiązuje kontakt z odwiedzającymi podpowiadając na co zwrócić szczególną uwagę. Na przestrzeni lat polskie muzealnictwo zmieniło się bardzo na plus i odwykłam już od bycia petentem w miejscach kultury, a jak widać z takim podejściem wciąż jeszcze można się spotkać.



I jeszcze dwa miejsca, które lubię szczególnie i które są przeciwieństwem tego, co opisałam powyżej, takie, gdzie na odwiedzającego czeka się z otwartymi ramionami i pozostawia mu się zupełną swobodę przebywania ze sztuką. To oczywiście BWA Warszawa i Galeria Monopol.

W pierwszej z wymienionych galerii zobaczyć można wystawę pt. "Magdalena Łazarczyk „Kolaże” & Konrad Żukowski „Szkice”". Ekspozycja zaaranżowana jest nieco jak pracownia tej dwójki artystów. W przypadku Łazarczyk pokazano gotowe już kolaże zatopione w żywicy, z których część widziałam na wystawie w Miejscu Projektów Zachęty we wrześniu ubiegłego roku, ale oprócz nich także papierowe "półprodukty", które można samodzielnie przeglądać w materiałowych rękawiczkach.






Drugą część wystawy stanowią szkice do obrazów Żukowskiego, także do wielkoformatowych obrazów olejnych, które w przyszłym miesiącu będą pokazane na indywidualnej wystawie artysty w Clay Warsaw.


Wystawa w BWA potrwa jeszcze tylko do 12 czerwca.

Z kolei Galeria Monopol zaprasza na ekspozycję obrazów Łukasza Korolkiewicza pt. „Izolatorium”, obrazów realistycznych, kolorowych, przyciągających wzrok. Przyznam szczerze, że w przypadku sztuki współczesnej odwykłam od takiego stylu malarstwa. Niech Was to jednak nie zwiedzie, bo to są bardzo dwuznaczne prace. Każdej trzeba poświęcić dłuższą chwilę, by odnaleźć haczyk. I warto podjąć to wyzwanie. Czasu jest jeszcze sporo, bo wystawę można odwiedzić do 31 lipca. 



Sporo działo się również w przestrzeni miejskiej.

Słyszeliście kiedyś nazwę Pontiseum? Właśnie powstało pierwsze w Warszawie. W okolicach Mostu Świętokrzyskiego i Centrum Nauki Kopernik, na trawniku oddzielającym pasy jezdni przy wjeździe/zjeździe na most, stanęły dziwne stalowe konstrukcje. To właśnie Pontiseum, czyli muzeum konstrukcji mostowych, zaś zgromadzone w nim trzy fragmenty pochodzą z mostów zniszczonych w czasie obu wojen światowych: Poniatowskiego, Kierbedzia i mostu pod Cytadelą. Zostały wydobyte z dna Wisły. Przyznam, że gdy je po raz pierwszy zobaczyłam, to pomyślałam, że to nowe miejskie rzeźby, zaś ich autorstwo gotowa byłam przypisać Monice Sosnowskiej. Kiedyś zresztą był taki konkurs na Facebooku. Zorganizowała go Zachęta przy okazji prezentowanej tam w ubiegłym roku monograficznej wystawy artystki. Polegał na tym, by sfotografować obiekty najbardziej kojarzące się z pracami Sosnowskiej. Gdyby Pontiseum wtedy istniało, osoba fotografująca zwycięstwo miałaby w kieszeni!








Warszawa wzbogaciła się również o kilka nowych murali, wśród których warte odnotowania są właściwie tylko trzy (choć to dalej murale społeczne, nie zaś spontaniczna twórczość artystów na powierzonej im ścianie, co lubię najbardziej).

Pierwszy pojawił się na terenie kompleksu wznoszonego w miejscu dawnej Fabryki Norblina. Na mur przeniesiono tu obraz Edwarda Dwurnika pt. "Zakłady Norblina" z serii "Warszawa" przedstawiający właśnie to miejsce na tle innych zabudowań stolicy. Za realizację odpowiada grupa Red Sheels. Obraz jest ekologiczny, bo namalowano go farbami neutralizującymi pod wpływem promieni słonecznych szkodliwe zanieczyszczenia powietrza.


Drugim jest szósty już w przestrzeni stolicy obraz według projektu Tytusa Brzozowskiego, tym razem namalowany z okazji 65 lat Totalizatora Sportowego. Można go zobaczyć przy Kijowskiej, niedaleko stacji metra Stadion Narodowy.


Najnowszy zaś oficjalnie zostanie odsłonięty 8 czerwca, choć jest już gotowy. To drugi muralowy portret Kory, tym razem na Bielanach, z którymi związana była wokalistka Maanamu. Utrzymany w tonacji bieli, szarości i czerwieni obraz autorstwa Tomasza Majewskiego w wykonaniu grupy Good Looking Studio zobaczyć można przy Żeromskiego 44/50. Data premierowego pokazu zaś nie jest przypadkowa. Tego dnia Olga Jackowska skończyłaby 70 lat. Docelowo w otoczeniu muralu ma rosnąć 320 krzewów róż. Idea dobra, ale ja chyba wolę jednak starszy mural z Korą, ten przy Nowym Świecie, na którym artystka jest bardziej podobna do takiej, jaką ja ją pamiętam. 

Po bardzo intensywnym maju, czerwiec zapowiada się wcale nie mniej interesująco!

REKOMENDACJE NA CZERWIEC

W czerwcu nastąpi otwarcie kolejnych świetnych wystaw. W Muzeum Karykatury im. Eryka Lipińskiego od 11 czerwca do 5 września będzie można zobaczyć ekspozycję pt. "Stasys – rysunki refleksyjne", na którą bardzo czekam, bo Stasys Eidrigevičius jest jednym z moich ulubionych artystów i już bardzo dawno nie byłam na żadnej jego wystawie. 

Również od 11 czerwca Królikarnia zaprasza na wystawę pt. "Xawery Dunikowski. Malarstwo", która potrwa do 14 listopada. 

Niespełna tydzień później, 17 czerwca, w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN premierę będzie mieć prezentacja twórczości Wilhelma Sasnala pt. "Taki pejzaż". Będzie można ją odwiedzić aż do 10 stycznia przyszłego roku.

Z kolei Centrum Praskie Koneser od 26 czerwca do 5 września zaprasza na nie lada gratkę, czyli wystawę prac Zdzisława Beksińskiego.

Jest w czym wybierać i mam nadzieję, że tym razem nie trzeba będzie się już spieszyć, żeby #zdazycdomuzeumzanimznowzamkna!

sobota, 29 maja 2021

Winny Garaż. Na te smaki warto było czekać siedem długich miesięcy!

15 maja tuż po północy w wielu restauracjach, barach i kawiarniach, niczym w Sylwestra, strzeliły korki od szampanów, zaś telewizyjne serwisy informacyjne nazajutrz pokazały pełne w środku nocy ogródki. Po siedmiu miesiącach gastronomia mogła wreszcie przyjąć pierwszych gości, najpierw tylko przy stolikach na świeżym powietrzu, a od wczoraj również wewnątrz. Na ten moment czekali nie tylko restauratorzy, ale i cała rzesza ludzi, którzy cenią dobrą kuchnię. No bo ile można jeść ze styropianowych pudełek...  

Niestety wiele restauracji nie przetrwało zamknięcia, choć niemal wszystkie z konieczności oferowały dania na wynos. My oczywiście z tej opcji dość często korzystaliśmy, starając się wspierać lokale, które lubimy. Ale brutalna prawda jest niestety taka, że większość naszych ulubionych miejsc leży poza Warszawą, więc odpadała i opcja dowozu, i odbioru osobistego, gdy po obiad trzeba by było jechać 30-50 km w jedną stronę. Na szczęście od dwóch tygodni powoli wraca normalność. Teraz jest czas na weryfikację, kto mimo ciężkiego okresu utrzymał poziom.

W ostatnim czasie odwiedziliśmy trzy restauracje. Dwie z nich karmią tak samo pysznie jak przed przymusową przerwą w działalności, o trzeciej, Winnym Garażu, dotąd tylko czytałam. Zawsze w samych superlatywach. Po środowej wizycie pod wszystkimi się podpisuję!

Choć restauracja leży właściwie w środku niczego, gdzieś pomiędzy Górą Kalwarią, a Piasecznem, to od lat ma ugruntowaną renomę na kulinarnej mapie nie tylko Mazowsza, ale i Polski. Znam osoby, które przed pandemią przyjeżdżały tu specjalnie z Warszawy, choć to godzina drogi. Ten środek niczego zaś jest całkiem przyjemny, bo restauracja znajduje się nieco na uboczu, za to wśród soczystej zieleni, otoczona lasem, gdzie o tej porze roku pięknie śpiewają ptaki. Wieść gminna niesie, że na początku sprzedawano tu wino. Wprost z garażu. I tak (Winny) Garaż został, ale do trunków doszło też coś na ząb. I to jakie coś na ząb! Wzniesiono też obszerniejszy budynek, nowoczesny, przeszklony, ale niezwykle klimatyczny, utrzymany w stylistyce dawnych zabudowań gospodarczych.


Restauracja serwuje kuchnię tradycyjną, polską i europejską, ale ze współczesnymi akcentami i przede wszystkim uwzględniającą składniki sezonowe. Teraz jest czas szparagów, czosnku niedźwiedziego i nowalijek. I wszystko to znajdziecie w aktualnej karcie. My większość dań wybraliśmy właśnie z menu wiosennego. 

Na przystawkę zdecydowali się tylko chłopcy. Zamówili na spółkę foccaccię własnego wypieku z ekologiczną oliwą z oliwek (18 zł). Pieczywo było dobrze wyrośnięte, miękkie i puszyste, aż rozpływało się w ustach, zaś oliwę lekko przełamano octem balsamicznym, co dało bardzo fajny efekt smakowy.


My z Piotrem na początek wybraliśmy zupy: Piotr - krem ze szparagów (26 zł), ja - chłodnik z zielonych ogórków z nowalijkami (23 zł). Nie wiem, czy lepiej wyglądały, czy smakowały. Obie ozdobione były warzywami i kwiatami. Szparagowa miała konsystencję gęstego kremu, jak należy, ale świetnie dopełniały ją długie paski szparagów z dekoracji. Dodatkowym atutem było delikatne zakwaszenie. 


Chłodnik również był gęsty, pełen tartego ogórka i bardzo dobrze przyprawiony, wręcz lekko pikantny. Tu również jako dodatki sprawdziły się kawałki ogórka i rzodkiewek - i jako ozdoby, i jako uzupełnienie całości.


Z głównych dań znów tylko ja i Piotr wybraliśmy te ze szparagami. Piotr skusił się na szparagi z dorszem, młodymi ziemniakami i sosem holenderskim (39 zł), ja na pizzę, czy raczej podpłomyk ze szparagami, chorizo, jajkiem oraz serami feta i mozzarella (43 zł). 

Szparagi w obu przypadkach przyrządzone były idealnie - miękkie, ale sprężyste i chrupiące. Ryba w daniu Piotra miała zaś przyrumienioną i delikatnie chrupiącą skórkę.


Podpłomyk, choć o bardzo cienkim cieście, był natomiast niezwykle sycący, a przy tym doskonale skomponowany smakowo. Żaden ze składników nie dominował, wyczuwało się specyficzny smak fety, a chorizo nadawało odrobiny wyrazistości. Myślę jednak, że gdyby go nie było, to wersja wegetariańska też by się obroniła.


Chłopaki postawili na lubiany przez nich klasyk, czyli burgery (41 zł). Winny Garaż serwuje tylko jeden rodzaj - z mieszanym mięsem wołowo-jagnięcym, warzywami i sosem BBQ. Dostali idealnie wysmażone, różowe, soczyste mięso w maślanej bułce, z sałatą, pomidorem i przesmażoną cebulką, wszystko okraszone sosem BBQ. Do tego frytki i ketchup. Trochę boleję nad tym, że ostatnio właściwie w każdej restauracji wybierają spomiędzy sprawdzonych dań (najczęściej tatar, burgery, steki i kaczka), to jednak od zawsze pozwalaliśmy im samym decydować o tym, co jedzą. Dzięki temu zawsze mieliśmy pewność, że niczego nie zostawią. I tym razem zniknęła praktycznie cała zawartość talerzy, czy raczej desek, na których podawane są burgery.


Czekając na zamówienia przez chwilę rozważaliśmy przeniesienie się na deser do Konstancina na bezy. Wtedy nie wiadomo skąd w restauracji pojawiła się starsza pani w pomarańczowym fartuszku ze świeżutką bezą na blasze. Okazało się, że to legendarna babcia Halinka, która od lat odpowiada za wypieki w Garażu. Takiej bezy (25 zł za porcję, można zamówić również całą za 250 zł) nie mogliśmy sobie odmówić! Intuicja nas nie zawiodła, bo ciasto było grzechu warte. Kruche kawałki oddzielał od siebie krem kajmakowy, w którym zatopione były wiśnie, do tego kwaśny sos malinowy na talerzyku. 


Nie wiem, gdzie zmieściło nam się to wszystko, wiem natomiast, że właśnie tego potrzebowaliśmy. Nie tylko dobrej kuchni, pięknie podanych dań i profesjonalnej obsługi, ale też odrobiny luzu zwiastującego już wakacyjny klimat, wiecie, z drinkiem w dłoni, na łonie natury, po całym dniu zwiedzania. I w Winnym Garażu to wszystko znaleźliśmy. Opinie sprzed pandemii wcale nie były przesadzone! U nas trafia na listę miejsc, do których będziemy wracać, gdy tylko zawędrujemy w tamte strony. Mam nadzieję, że te siedem długich miesięcy było ostatnim takim ciosem wymierzonym w polską gastronomię i że jesienią nie będzie już konieczności kolejnego lockdownu. 

Winny Garaż

ul. Mazowiecka 8

Dobiesz, gm. Góra Kalwaria

czwartek, 13 maja 2021

Warszawa rodzinna. Park Górczewska, czyli odpocznij na Bemowie

Całe życie mieszkam na blokowiskach. Moje dzieciństwo to dziesięciopiętrowy blok z wielkiej płyty na warszawskich Jelonkach, wtedy przynależących do dzielnicy Wola, od 1994 r. w granicach Bemowa. Dwie połączone długim korytarzem klatki schodowe, ponad setka mieszkań i cała gromada dzieciaków w podobnym wieku, z jednej szkoły. Gdy padał deszcz, schody i korytarze stawały się dla nas placem zabaw, a w razie czego rodzice i tak wiedzieli, do których drzwi zapukać, by znaleźć swoje latorośle. Bez telefonów komórkowych. 

Mam z tych lat całe mnóstwo ciepłych wspomnień. Wtedy osiedla projektowano w taki sposób, że były de facto samowystarczalnymi małymi miastami. Budynki stały w odpowiednich odległościach od siebie zapewniając przepływ powietrza, między nimi były place zabaw dla dzieci, w bliskiej odległości przedszkola, szkoły, przychodnie, biblioteki i pawilony handlowe ze sklepami różnych branż. Takie właśnie były Jelonki, gdzie sprowadziliśmy się na początku lat osiemdziesiątych. Nasz blok już wtedy stał, a wokół z błota wyrastały kolejne. Ich elewacje pokryte były kolorowymi szklanymi mozaikami. Te najbliżej Powstańców Śląskich były niebieskie, od strony Lazurowej i Człuchowskiej zielone, a przy Górczewskiej brązowe. W ostatnim okresie większość budynków przeszła termoizolację i barwne kafelki zniknęły pod warstwą styropianu. Brązowe można zobaczyć jeszcze na dwóch, czy trzech przy Kossutha.


Zachował się jedynie dawny układ urbanistyczny w postaci skupisk bloków kiedyś przypisanych do danego koloru, dziś rozdzielonych sporym terenem zielonym, Parkiem Górczewska. Niech jednak nazwa "park" Was nie zwiedzie. Nie zobaczycie tu wiekowych drzew jak chociażby w Łazienkach. To stosunkowo nowa przestrzeń, stworzona z myślą o mieszkańcach przez zagospodarowanie nieużytków, które w czasach mojego dzieciństwa wykorzystywane były do składowania odpadów budowlanych i które jeszcze na przełomie 1990 i 1991 r. wyglądały tak jak na poniższym zdjęciu. W tle widać bloki w ich oryginalnych kolorach. Miałam wtedy niespełna 14 lat, czyli praktycznie tyle, ile mój starszy syn teraz i za kilka miesięcy miałam się wyprowadzić z Jelonek na sąsiednie Górce. 


Teren zaczęto porządkować chyba dopiero w XXI w. Jakim cudem uchował się przed współczesną developerką, która zastawia budynkami niemal każdy niezagospodarowany skrawek wolnej przestrzeni? Z dwóch powodów. Po pierwsze przebiega tędy linia energetyczna, choć myślę, że to akurat nie problem, bo znajdujący się kilkaset metrów dalej teren zakładu energetycznego już został częściowo zabudowany nowymi blokami. Drugim powodem jest to, że to klin nawietrzający od strony Puszczy Kampinoskiej nie tylko to osiedle, ale całą Warszawę. I choć temat zabudowy co jakiś czas powraca, to stworzono tu naprawdę super tereny rekreacyjne służące lokalnej społeczności.


Większość drzew to nowe nasadzenia, ale wprawne oko może dostrzec między nimi i pięknie kwitnące o tej porze roku drzewa owocowe. To pozostałość po międzywojennej koncepcji utworzenia na tych terenach Miasta-Ogrodu przez rodzinę Schneiderów, do której od XIX w. należał folwark Jelonki. Co prawda w miejscu, gdzie teraz znajduje się park, były głównie tereny podmokłe, to jednak pamiętam domki jednorodzinne stojące między blokami w innych częściach osiedla. U schyłku lat osiemdziesiątych XX w. większość była już opuszczona i czekała na wyburzenie pod kolejne etapy rozbudowy tego skrawka Warszawy. 



W 2008 r. w centralnej części parku stanął amfiteatr, do 2019 r. noszący imię Michaela Jacksona (na pamiątkę jedynego występu artysty w Polsce, który odbył się w 1996 r. na lotnisku na Bemowie), ale na kanwie kontrowersji wokół piosenkarza przemianowany po prostu na Amfiteatr Bemowo. Odbywają się tu koncerty, przedstawienia teatralne oraz rozmaite uroczystości z udziałem władz dzielnicy jak chociażby obchody kolejnych jubileuszy Bemowa.   



Oprócz sceny jest cała gama infrastruktury dla odwiedzających w każdym wieku. Dla dzieciaków to przede wszystkim trzy place zabaw, w tym dwa z nowoczesnym drewnianym wyposażeniem. Jeden przeznaczony jest dla maluszków, drugi dla dzieci w różnym wieku, także z częścią wydzieloną dla najmłodszych, ale i z drabinkami i torami przeszkód dla nieco starszych pociech. Trzeci to mini park linowy. Wszystkie mają miękkie, bezpieczne podłoże. Jest też strefa gier plenerowych z namalowanymi na chodniku gotowymi miejscami do gry np. w klasy.





Gruz z budowy osiedla posłużył do usypania dwóch całkiem sporych górek. Służą dzieciom nie tylko zimą do jazdy na sankach, ale na jednej z nich ustawiono punkt widokowy oraz huśtawki.




Rodzice (i młodzież) natomiast mają do dyspozycji dwie siłownie na świeżym powietrzu oraz strefę wypoczynkową, gdzie skorzystać można ze stanowisk do grillowania, stolików z ławami (na stolikach są plansze do gry w szachy i warcaby), hamaków i wygodnych drewnianych leżaków, a także małą gastronomię i punkt wymiany książek. 







Najnowszą atrakcją Parku Górczewska jest oddana do użytku w ostatnich dniach kwietnia tężnia solankowa wykonana w ramach Budżetu Obywatelskiego. Po dwóch stronach zdroju można usiąść na jednej z 10 ławek i oddać się dobroczynnym inhalacjom. Chętnych nie brakuje.





Na rozległych trawnikach na obrzeżach parku od czasu do czasu odbywają się również rozmaite imprezy. W miniony weekend trafiliśmy na II Bemowski Festiwal Street Foodu. W kilkunastu foodtruckach serwowano potrawy z różnych zakątków świata. Była i kuchnia azjatycka, i burgery, i zapiekanki, i frytki belgijskie, i węgierskie langosze, i szaszłyki ormiańskie, i hiszpańskie churros i wiele innych apetycznie wyglądających dań. W sobotę ze względu na kropiący co chwilę deszcz zamawiających nie było wielu, za to w słoneczną niedzielę na swoją kolej trzeba było czekać już nawet pół godziny, ludzie leżeli na kocach, siedzieli na trawie i atmosfera była iście piknikowa. Po tylu miesiącach ograniczeń każdy spragniony jest normalności. 




Podobnych miejsc w Warszawie powstaje coraz więcej i można je znaleźć właśnie w takich nietypowych lokalizacjach jak duże osiedla mieszkaniowe. Służą przede wszystkim mieszkańcom, ale jeśli macie ochotę spędzić godzinę czy dwie na świeżym powietrzu, rozpalić grilla, czy zrelaksować się w tężni, to Park Górczewska jest idealny. Komunikacją miejską z centrum Warszawy dojedziecie tu w około pół godziny.

Jak dojechać?

Park Górczewska mieści się w dzielnicy Bemowo, na osiedlu Jelonki pomiędzy ulicami: Powstańców Śląskich, Górczewską, Lazurową i Człuchowską.

Dojazd komunikacją miejską: od strony Powstańców Śląskich tramwaje 10, 11 i 26, autobusy 112 i 190 (przystanki Czumy), od strony Górczewskiej autobusy 171 i 523 (przystanek Bemowo-Ratusz przy Lidlu, po skręcie w Powstańców Śląskich) oraz 109, 149, 154, 714, 719, 729 (przystanek Bemowo-Ratusz oraz następny, Klemensiewicza). Park znajduje się w głębi osiedla, w odległości kilkuset metrów od przystanków (ok. 10 min. spacerem). 

Parking dla samochodów zlokalizowany jest przy ul. Raginisa, ale auto można zostawić, w miarę wolnych miejsc, również w osiedlowych ulicach po dwóch stronach parku.