czwartek, 31 grudnia 2020

2020. W cieniu koronawirusa

Chyba nikt się nie spodziewał, że ten rok będzie tak wyglądał! Niemal z dnia na dzień wszystko stanęło, zamknięto granice, przestały latać samoloty, ludzie zamknęli się w swoich krajach i przeważnie w swoich domach. Świat który znaliśmy, otwarty, mobilny, dający setki możliwości spędzania czasu wolnego, pozwalający podjąć szybką decyzję o tym, że jutro na obiad jemy pizzę we Włoszech, nagle przestał istnieć. Duże imprezy sportowe zostały przełożone o rok i chyba po raz pierwszy w historii nie został otwarty ogród Keukenhof w Holandii. Nikt nie wiedział, co wydarzy się następnego dnia, czy pokonamy niewidzialnego wroga przed majówką lub wakacjami. My w tym wszystkim mieliśmy sporo szczęścia, bo nie zrobiliśmy żadnej wakacyjnej rezerwacji, choć zazwyczaj już jesienią mamy pobookowane hotele na lato następnego roku. Ze względu na ubiegłoroczny remont w tym nie planowaliśmy wakacyjnych szaleństw i zrezygnowaliśmy z naszego corocznego roadtripu po Europie.


I choć w założeniu miał to być słabszy podróżniczo rok, to paradoksalnie zaczął nam się doskonale i nad wyraz wcześnie, gdy koronawirus był jeszcze newsem z Chin w serwisach informacyjnych. Tym sposobem już 2 stycznia siedziałam z dzieciakami w pociągu do Gdyni! Głównym powodem była wystawa mody Barbary Hoff goszcząca wówczas w Muzeum Miasta Gdyni i stulecie powrotu Polski nad Bałtyk. Chciałam też przejść gdyński szlak modernizmu. Gdynia nie jest miastem łatwym w odbiorze i dość długo dojrzewałam do tego, by odwiedzić ją nie jako przystanek w czasie wakacji nad morzem, ale dla niej samej. I wiecie co? Gdynia bardzo zyskuje na bliższym poznaniu. Pokochałam ją całym sercem i wiem, że będę wracać.







To był też mój pierwszy wyjazd tylko z chłopakami, bez Piotra. Wdrożyliśmy nową metodę spędzania czasu w podróży - dzielenie dnia na pół, po połowie dla każdego, zgodnie z jego zainteresowaniami. Sprawdziło się znakomicie i mieliśmy wielkie plany, by wyruszyć we trójkę na weekendowy podbój kolejnych miast. Następny na liście był Wrocław w kwietniu, no ale wtedy byliśmy już zamknięci w domach z wiadomo jakiego powodu i nad Odrę pojechaliśmy dopiero po pierwszym lockdownie, w sierpniu, jednak we czwórkę, ale o tym będzie w dalszej części tekstu.



Zanim jednak pandemia uziemiła wszystkich, kilka dni w czasie zimowych ferii spędziliśmy w lutym na Podlasiu. Celem była Białowieża, ale po drodze zrobiliśmy sobie kilka przystanków przy przepięknych niebieskich cerkwiach i wiekowych cmentarzach. Ten wyjazd również był dla nas czymś zupełnie nowym, bowiem zdecydowaliśmy się na pobyt w dużym samowystarczalnym hotelu ze strefą SPA i Wellness. Basen, jacuzzi, sauny, masaże, piwna kąpiel... Lenistwo, czy starość? Ale podobało się i nam, i dzieciom.






A potem zamknięto hotele, kulturę, gastronomię i granice. Opustoszały ulice, przeszliśmy na zdalną naukę i pracę. Ja na szczęście miałam ten komfort, że mój charakter pracy nie pozwala na wykonywanie jej z domu i po krótkim epizodzie świadczenia jej w taki sposób szefostwo zadecydowało, że jednak wracamy do biura, ale w systemie zmianowym. Dzięki temu mogłam na bieżąco obserwować, co dzieje się w mieście i utrzymać comiesięczny blogowy cykl Warszawa przyłapana, choć w tamtym momencie to wcale nie było takie oczywiste. To dla mnie bardzo osobisty cykl i cieszy mnie przede wszystkim to, że mogłam na bieżąco pokazywać Wam, że mimo przygnębiającego na pierwszy rzut oka wrażenia miasto nie poddawało się tak łatwo pandemii i żyło, choć nieco spowolnionym rymem, że chociaż zamknięto muzea i restauracje, to pustkę wypełniały wystawy plenerowe i gastronomia na wynos i że warto dać coś od siebie, by pomóc innym przetrwać. To jest właśnie ten aspekt blogowania, który lubię najbardziej, promowanie i zachęcanie innych do działania. 





Był to również doskonały czas na lepsze poznanie miejsc, w których bywa się codziennie, ale tak naprawdę wcale ich nie znając, jak w przypadku Starego Mokotowa, gdzie od 17 lat pracuję. Bo jakoś do tej pory nie było czasu i okazji, by tę okolicę poznać nieco lepiej. Puławską pamiętam głównie z dzieciństwa, gdy z babcią, która mieszkała na Służewcu, przyjeżdżałam do kina Moskwa i na baseny na Warszawiance, wówczas jeszcze odkryte. Kilka razy byłam w Królikarni na wystawach, czasem wpadałam do kawiarni przy kinie Iluzjon po jego przeprowadzce na Narbutta. Teraz, gdy zaczynałam pracę po południu nigdzie nie musiałam się spieszyć, więc zamiast biec z metra prosto do biura, zagłębiałam się w ulice i podwórka tej części Warszawy. A jest co oglądać! Mimo wojennych zniszczeń zachowało się tu sporo, jak na Warszawę, architektury z okresu dwudziestolecia międzywojennego, z detalami, które spokojnie mogłyby ilustrować katalogi stylu art deco. Jest też trochę całkiem udanych realizacji powojennych i mnóstwo zieleni. Wystarczy nieco oddalić się od ruchliwej Puławskiej, by znaleźć ciszę, spokój, fajne knajpki i nieco street artu. Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, że mam pod nosem jeden z najprzyjemniejszych zakątków stolicy!





Gdy w maju i czerwcu powoli zaczęto luzować obostrzenia, zaczęliśmy jeździć na jednodniowe wycieczki po naszym województwie i sąsiednich. Na pierwszy ogień poszedł Inowłódz, który na liście miejsc do zobaczenia miałam od lat i pobliska Spała.







Plany na wakacje zmieniały nam się jak szalone. Priorytetem był obóz chłopców, który na szczęście nie został odwołany. Z wyjazdów zagranicznych zrezygnowaliśmy praktycznie od razu, chociaż potem okazało się, że do niektórych krajów, np. do Chorwacji, będzie można jednak się wybrać. Celowaliśmy raczej w krajowy wypoczynek. I tak miały być góry, potem Mazury, ale właściciele hoteli/pensjonatów/agroturystyk, którzy przez dwa miesiące pozbawieni byli zarobku, musieli sobie ten czas jakoś finansowo odbić latem, poza tym większość ludzi zdecydowała się w tym roku na wakacje w Polsce i ceny tak poszybowały w górę, że dla naszej czteroosobowej rodziny rozmowa zaczynała się od 100 euro za noc bez względu na region Polski (sprawdzałam Mazury, Kotlinę Kłodzką i Karkonosze). To drożej niż w zeszłym roku w Chorwacji, która i tak wydawała nam się nie najtańsza. Ponieważ stawialiśmy w tym roku raczej na wakacje budżetowe, bo wciąż jeszcze spłacaliśmy ubiegłoroczny remont kuchni, odpuściliśmy dłuższy urlop i zamiast szukać nowej oryginalnej destynacji, którą można by było błysnąć w Internecie, bo mało kto o niej słyszał, zaszyliśmy się na zwykłej mazowieckiej wsi, jak w czasach przedblogowych, gdy chłopcy byli jeszcze bardzo mali. W sumie i ta nasza wieś spełnia kryteria z poprzedniego zdania, bo obok takich klasyków jak Żyrardów, czy pałac w Radziejowicach można tu znaleźć prawdziwe perełki, nieodkryte jeszcze przez masową turystykę, chociażby stawy w Grzegorzewicach, czy zabytkowy drewniany kościółek w Skułach.









Był też czas na spotkania z przyjaciółmi, którzy wpadali na grilla, ognisko, czy podwieczorek, na odkurzenie rowerów, których nie ciągamy po Europie, a na mazowieckich bezdrożach sprawdzają się rewelacyjnie, wreszcie na zdrowszą kuchnię, bo niemal wszystkie produkty kupowaliśmy od gospodarzy z okolicy lub na lokalnym targu, wreszcie na ponowne odkrycie Mazowsza, totalnie niedocenianego regionu Polski, który wbrew pozorom ma mnóstwo do zaoferowania. To był totalny reset, bez gnania przed siebie, ale z czasem na niespieszną kawę, na lekturę w cieniu leciwych drzew owocowych, czy uciekanie przed burzą niczym w "Momentach" Branovskiego. Bo jak śpiewa ten artysta ...to nie żadne diamenty, to momenty są wieczne w nas.




W sierpniu udało nam się wyskoczyć na przełożony z wiosny przedłużony weekend do Wrocławia. Dla dzieciaków było m.in. ZOO i Hydropolis, dla nas ogromna dawka architektury i nieco letniego relaksu. Dopiero tam, w ciągu tych kilku dni poczułam, że znów jestem na wakacjach.











Jesienią wróciliśmy do jednodniowych wycieczek po Mazowszu. Wybraliśmy się m.in. do Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku i do Żelechowa, gdzie na miejscowym, zwyczajnym wiejskim cmentarzu pochowany jest malarz Józef Chełmoński.




Niestety w październiku zaczęły wracać ograniczenia. Po wakacyjnym ich poluzowaniu liczba zakażeń koronawisrusem gwałtownie poszła w górę. Władze zdecydowały nawet o zamknięciu cmentarzy we Wszystkich Świętych! Wtedy odkryliśmy Puszczę Kampinoską. Takich jak my nazywa się turystami covidowymi. Bo gdy lasy stały się praktycznie jedynymi miejscami, gdzie można zdjąć maseczkę, dużo ludzi tam przeniosło swoją weekendową aktywność, nie zawsze potrafiąc właściwie zachować się na terenie parku narodowego. Problem dotyczy głównie biegających samopas psów (regulamin Kampinoskiego Parku Narodowego pozwala na wprowadzanie czworonogów, ale jedynie na smyczy). Ja innych negatywnych skutków "najazdu" turystów na puszczę nie zauważyłam i uważam, że to dobrze, że ludzie w tych trudnych czasach mimo wszystko starali się wychodzić z domów, żeby chociaż przez chwilę pobyć na świeżym powietrzu. To także pokazuje, jak człowiek jest elastyczny i jak łatwo przystosowuje się do zmian. Powiedzenie "jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma" nabrało nowego sensu. Konieczność rezygnacji z dalszych wyjazdów nie oznacza przecież automatycznie konieczności rezygnacji z wyjazdów w ogóle, dlatego popularne stały się mikrowyprawy lokalne, czy właśnie spacery po lesie tuż za rogatkami Warszawy. Nas wciągnęły tak bardzo, że w ciągu dwóch ostatnich miesięcy roku w Puszczy Kampinoskiej byliśmy cztery razy pokonując łącznie ok. 50 km na nogach. W przyszłym roku zamierzamy kontynuować wędrówki.









Czas izolacji nauczył mnie dwóch rzeczy. Po pierwsze, cierpliwości, zwłaszcza do dzieci, gdy codziennie musieliśmy razem przechodzić przez porcje zadań przesyłanych przez nauczycieli w ramach zdalnej nauki. Choć muszę przyznać, że prace z plastyki i techniki, które robiłam wspólnie z chłopakami, sprawiły mi mnóstwo frajdy. Po drugie, zaczęłam doceniać naturę. Bo choć w trakcie podróży wolę to, co stworzone ręką człowieka, to jednak w tym roku bezpieczniej było z dala od skupisk ludzkich, a więc bliżej przyrody. 

Początek kolejnego roku póki co też nie maluje się w różowych barwach. Lockdown trwa nadal i jedyną nadzieją na powrót do normalności wydają się być szczepienia. Jeśli pytacie, czy się zaszczepimy, to tak, zrobimy to. Przede wszystkim dlatego, by mieć wybór. Bo myślę, że wiele dziedzin życia po koronawirusie będzie możliwe tylko dla zaszczepionych. I dotyczy to przede wszystkim turystyki. 

Bez względu jednak na szczepienia dla nas będzie to kolejny rok bez szaleństw. Zaczęło nam się sypać nasze jedenastoletnie auto, którym przejechaliśmy pół Europy i czeka nas zakup nowego. Podróże zatem znów zejdą na dalszy plan. Ale dokąd byśmy nie pojechali, świat jest tak piękny, że życia nam nie starczy, by się wszystkim zachwycić, bez względu na odległość od domu. To nie koronawirus (czy inne wymówki) nas ogranicza, ale my sami stawiamy sobie przeszkody w jego poznawaniu. Bo czy to, co za oknem, jest mniej wartościowe od tego, od czego dzieli nas kilkanaście godzin lotu? Jest inne i tylko od nas zależy, co będziemy chcieli poznać. Cóż, na Mazowszu zostało jeszcze trochę do odkrycia!

Tak, czy tak z okazji nadchodzącego Nowego Roku życzymy i Wam, i sobie, żebyśmy wreszcie uwolnili się od niewidzialnego przeciwnika, który dezorganizuje życie na całym świecie. A potem... w drogę!