niedziela, 31 stycznia 2021

Warszawa przyłapana... w styczniu 2021

Odkąd przestaliśmy jeździć zimą w góry, prawie zdążyłam zapomnieć, jak powinna wyglądać ta pora roku. I gdy wydawało się, że tegoroczne ferie będą najgorszymi od lat, bo za sprawą lockdownu pierwszy raz od jedenastu (wtedy w lutym miałam urodzić Jerzyka) nie wyjechaliśmy nigdzie, nawet do podlaskiego SPA, zima zafundowała nam najpiękniejszy spektakl od bardzo dawna. I, co rzadko się zdarza, równie cudowna była w mieście, jak i poza nim. Chodziliśmy z chłopcami i po parkach, i po miejskich lasach, i po centrum stolicy, nie mogąc nacieszyć oczu tym niecodziennym widokiem.











Po cichu liczyłam na otwarcie muzeów, żeby mieć więcej alternatyw na spędzenie tego czasu z dziećmi w mieście, jednak stanie się to dopiero jutro, w ramach powolnego znoszenia pandemicznych ograniczeń. Ale, ale... Czy zdajecie sobie sprawę, że prawie każde większe miasto jest także galerią sztuki dostępną dla każdego bez limitów i bez biletów? Wystarczy rozejrzeć się wokół siebie: murale, rzeźby, instalacje... Nawet nie trzeba specjalnie szukać. W czasie naszych styczniowych wędrówek po Warszawie znaleźliśmy miejskie rzeźby aż pięciu artystów współczesnych.  

Pierwszym był Józef Wilkoń, którego misternie rzeźbione szopkę i karuzelę zobaczyć można w kompleksie pokamedulskim w Lesie Bielańskim i o których więcej napisałam już poście poświęconym temu wyjątkowemu miejscu



Kilka przystanków tramwajowych dalej, na Żoliborzu, w parku u stóp Cytadeli podziwiać można cztery prace Jana Sajdaka. To rzeźby pt. "Wioślarz" i "Ptaki Wodne", instalacja "Dla Wierzby" (kolorowa mozaika maskująca dziuplę w drzewie) oraz tymczasowa konstrukcja o nazwie "Brama dla ludzi, dom dla jeży". Wszystkie pozostają w zgodzie z naturą i cudownie wpisują się w to malownicze otoczenie.






Stąd już blisko nad Wisłę, gdzie przy Bulwarze Zbigniewa Religi znajduje się rzeźba pt. "Ślizg" przedstawiająca na wpół wkopanego w ziemię węgorza autorstwa Maurycego Gomulickiego, którego jestem wielką fanką i którego prace wielokrotnie już pokazywałam na blogu (żeby obejrzeć jeden z jego neonów, "Iskrę", pojechałam specjalnie na wystawę do Białegostoku). To jedna z kilku jego stołecznych realizacji, niestety rozsianych po wielu dzielnicach.


Kolejny twórca to Igor Mitoraj. Dwie z czterech jego prac w przestrzeni miejskiej Warszawy znajdują się na Starym Mieście. Pierwsza to przepiękne drzwi do kościoła jezuitów pw. Matki Bożej Łaskawej. Druga, rzeźba z brązu z 1996 r. pt. "Ikaria", stanęła kilka dni temu przed pałacem Pod Blachą jako część obchodów pięćdziesięciolecia odbudowy Zamku Królewskiego w Warszawie, a właściwie rozpoczęcia prac nad jego odbudową. Rzeźba pochodzi z prywatnej kolekcji i będzie ją można podziwiać w tym miejscu do końca roku. Uroczystości rocznicowe zaś będą trwały w sumie... trzy lata! Zakończy je kolejny jubileusz - czterdziestolecie udostępnienia wnętrz dla zwiedzających. Wówczas, w 2024 r. zostanie zaprezentowany nowy wystrój Sali Tronowej oraz ekspozycja prac Władysława Hasiora, co jest nawiązaniem do pierwszej wystawy zorganizowanej na Zamku po jego odbudowie, jeszcze w surowych salach. Choć prace Hasiora widziałam już wielokrotnie, to zawsze robią na mnie potężne wrażenie i nie mogę się tej ekspozycji doczekać. Wracając jednak do Mitoraja, to dwie pozostałe jego prace w Warszawie można zobaczyć przed biurowcem Spectra (tam, gdzie znajduje się przestrzeń wystawiennicza rodziny Staraków Spectra Art Space) przy Bobrowieckiej (rzeźba „Grande Toscano”) i przy Centrum Olimpijskim na Żoliborzu (rzeźba „Ikaro Alato”).








Ostatnią z tego szybkiego przeglądu rzeźb z ulic Warszawy jest "Toreador" meksykańskiego artysty Juana Soriano. Znajdziecie go na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej z Emilii Plater. Rzeźba z brązu powstała w 1994 r. Jest darem Marka Kellera, wieloletniego przyjaciela Soriano, dla m.st. Warszawy.


To oczywiście tylko kilka przykładów sztuki, którą możecie zobaczyć ot tak, idąc przez Warszawę. W codziennym zabieganiu wiele osób nie zwraca uwagi na takie miejskie smaczki, a przecież to są nazwiska, które goszczą w muzealnych salach. I zanim wszystkie muzea zaczną znów funkcjonować normalnie (o tych, które wznowią działalność w najbliższym czasie przeczytacie w rekomendacjach na luty na końcu wpisu), rozejrzyjcie się wokół siebie. Sztukę można znaleźć właściwie na każdym kroku.

Ja od jakiegoś czasu bardzo sobie cenię również wystawy plenerowe. Zastępują mi nieco potrzebę chodzenia do muzeów. Takie ekspozycje można czasem znaleźć w bardzo nietypowych lokalizacjach. Moim niedawnym odkryciem jest przestrzeń wystawiennicza o nazwie Galeria W-Z znajdująca się tuż przy wyjściu z klatki schodowej na przystanki komunikacji miejskiej na trasie W-Z poniżej Starówki. W tym miesiącu obejrzałam tam dwie wystawy, najpierw genialną prezentację "kotarbanów", prac Marka Kotarby pt. "Ocalić od zapomnienia", inspirowanych piosenkami jego imiennika, Marka Grechuty. Kotarbany to autorski projekt artysty, połączenie obrazu o jaskrawych barwach z elementami z białej porcelany, w tym przypadku próba interpretacji piosenek Grechuty. Moim zdaniem wyszło znakomicie. 



Niestety wystawę można było oglądać tylko do 25 stycznia i zastąpiła ją już nowa, przygotowana przez Muzeum Niepodległości z okazji kolejnej rocznicy wybuchu powstania styczniowego. Nosi tytuł "Powstanie styczniowe. Wydarzenie, które ukształtowało kanon symboliki patriotycznej. Biżuteria patriotyczna w zbiorach Muzeum Niepodległości w Warszawie" i poświęcona jest biżuterii żałobnej z tego okresu. Jest też najsłabszą z trzech, które obejrzałam w tym miejscu, bo to klasyczny plener, z planszami, nie eksponatami. Nie, że jest nieciekawa, ale Galeria W-Z daje możliwości prezentacji sztuki zbliżone do warunków muzealnych, a plansze można pokazać gdziekolwiek. Tak, czy tak, obejrzeć ją można do 18 lutego.


Kolejną z plenerowych ekspozycji przez ostatnie dwa tygodnie można było zobaczyć na... nośnikach reklamowych Warexpo. To już nie pierwszy raz, gdy firma udostępniła słupy i ekrany dla potrzeb niezwiązanych z reklamą. Tym razem gościł na nich wybór zdjęć z ubiegłorocznych protestów, które przechodziły ulicami Warszawy. Trochę trzeba było się naszukać, bo zdjęcia pokazane były na słupach rozsianych po całym Śródmieściu Warszawy, ale warto było, bo jak się okazało, wystawa wcale nie straciła na aktualności. Po tym, jak antyaborcyjny wyrok Trybunału Konstytucyjnego został opublikowany, ludzie znów wyszli na ulice.






Warszawa wzbogaciła się też o kolejny mural, tym razem przedstawiający i upamiętniający poetę Krzysztofa Kamila Baczyńskiego z okazji przypadającej w tym miesiącu setnej rocznicy jego urodzin. To jeden z najsłabszych przykładów street artu, jakie powstały w ostatnim czasie w stolicy. Ja już tu nie raz pisałam, że nie lubię murali społecznych, szczególnie tych przedstawiających znanych ludzi. Zazwyczaj są równie udane jak wznoszone współcześnie pomniki. Chociaż wiedziałam, że to Baczyński, to w pierwszej chwili wzięłam go za wizerunek któregoś z naszych piłkarzy reklamujących... cokolwiek. Może to przez tę kolorystykę przywodzącą na myśl stroje kadry narodowej, a może dlatego, że poeta wcale nie jest podobny do tego, którego znamy z fotografii.


To na koniec jeszcze coś pozytywnego. Warszawa ma dwa nowe wpisy do rejestru zabytków. Trafiły do niego: Dworzec Warszawa-Śródmieście oraz mozaika autorstwa Domicelli Bożekowskiej znajdująca się na terenie dawnej Spółdzielni Inwalidów „Saturn” przy Rezedowej 19 w Marysinie Wawerskim (produkującej kiedyś m.in. smoczki i gumowe kaczuszki).

REKOMENDACJE NA LUTY

Od jutra znów mogą działać, w reżimie sanitarnym, muzea i galerie. Póki co ponowne otwarcie deklarują m.in. Zachęta (od 1 lutego), Muzeum Narodowe w Warszawie (od 2 lutego i do 7 lutego wstęp będzie bezpłatny), Muzeum Warszawy (siedziba główna na Starym Mieście od 4 lutego, oddziały, m.in. Muzeum Woli i Muzeum Warszawskiej Pragi od 4 marca, przez pierwszy tydzień wstęp bezpłatny, potem, do odwołania, połowa regularnej ceny biletów) i Muzeum Sztuki Nowoczesnej (od 5 lutego). 

Na szczęście wystawy, które miały się już lub niebawem skończyć, w związku z przerwą w działalności, zostały przedłużone. I tak, ekspozycję "Polska. Siła obrazu" w Muzeum Narodowym będzie można zobaczyć do 7 lutego, zaś wystawę "Rzeźba w poszukiwaniu miejsca" w Zachęcie do 31 marca. W Zachęcie od jutra do zobaczenia także nowy projekt Joanny Rajkowskiej pt. „Rhizopolis”. Odwiedzający będą mogli wejść w świat korzeni drzew. Praca jest odpowiedzią artystki na wycinki lasów, które w dzisiejszych czasach, zmierzających ku katastrofie ekologicznej, mogą być dla człowieka jedyną szansą na przeżycie. Odkąd regularnie chodzimy po Puszczy Kampinoskiej, ta filozofia jest mi coraz bliższa. A poza tym to jedna z takich instalacji, jakie najbardziej lubię, gdzie widz staje się częścią dzieła. Będzie to można zrobić do 9 maja. Muzeum Sztuki Nowoczesnej (nad Wisłą) wystartuje zaś z wystawą pt. "Henryk Streng/Marek Włodarski i modernizm żydowsko–polski", która potrwa także do 9 maja.

Z kolei od 12 lutego Centrum Praskie Koneser zaprasza na hit tego sezonu, czyli zapowiadaną z półtorarocznym wyprzedzeniem wystawę "The Art of Banksy. Without Limits" jednego z najbardziej tajemniczych twórców świata street artu. Będzie ją można obejrzeć do 11 kwietnia 2021 r. 

Uff, troszkę się tego nazbierało! Poza wystawą "Polska. Siła obrazu", którą zdążyłam odwiedzić przed zamknięciem muzeów, resztę mam na liście, więc zapowiada się intensywny miesiąc. Bo trzeba pamiętać, że z koronawirusem jeszcze nie wygraliśmy, zatem akcja #zdążyćdomuzeumzanimznówzakmkną jest dalej aktualna!

(foto: iza & pwz)

niedziela, 24 stycznia 2021

Karuzela na Bielanach, czyli co skrywa Las Bielański

 Nie ma chyba mieszkańca Warszawy, który nie zna tego refrenu:

Karuzela, karuzela,

Na Bielanach co niedziela,

Śmiechu beczka i wesela,

Karuzela, karuzela.

To jedna z tych piosenek, które ciepło kojarzą mi się z dzieciństwem i dźwiękiem niknącym wśród trzasków czarnej płyty odtwarzanej na niemieckim gramofonie w mieszkaniu mojej babci na Służewcu, choć dla mnie, wychowanej na kapelach rodem z festiwali w Jarocinie, była to muzyka starych ludzi, jak wówczas myślałam, kompletnie z innej epoki, a jednak w jakiś sposób przyjemna i wpadająca w ucho.

Piosenkę w 1953 r. nagrała Irena Kowalska, a hitem dwa lata później uczyniła zmarła kilka dni temu Maria Koterbska, gdy utwór stał się częścią ścieżki dźwiękowej filmu "Irena, do domu!". Bo karuzela na Bielanach działała naprawdę. Co niedzielę zatrzymywała się na terenie Lasu Bielańskiego, najczęściej w okolicy dzisiejszej ul. Dewajtis. W tamtym czasie znajdowały się tu tereny rekreacyjne, Park Kulturowy służący mieszkańcom. Niestety pociągnęło to za sobą dewastację tego niezwykle ciekawego miejsca, dlatego w 1973 r. teren Lasu Bielańskiego stał się rezerwatem, zaś Park Kulturowy ostatecznie zamknięto w 1986 r. A karuzela? Karuzela jest tu i dzisiaj! Ale o tym w dalszej części tekstu.


Zanim zima na dobre rozgościła się w Warszawie, w jeden z dni tegorocznych dziwnych, pandemicznych ferii zimowych, nucąc pod nosem stary przebój, postanowiliśmy porzucić na chwilę kampinoskie szlaki i wybraliśmy się z chłopcami właśnie do Lasu Bielańskiego. Możecie wierzyć albo nie, ale choć od urodzenia mieszkam w Warszawie, byłam tu pierwszy raz, w przeciwieństwie do Andrzeja, który odwiedził już ten zakątek naszego miasta w czasie jednego ze szkolnych rajdów w ramach Akademii Nadwiślańskiej. Wspominałam już kiedyś na blogu o tym projekcie, bo to jest świetna sprawa! To program PTTK skierowany do szkół podstawowych, którego tematyka krąży wokół Wisły, więc gdy już edukacja zacznie działać normalnie i w ofercie zajęć pozalekcyjnych szkoła Waszych dzieci będzie oferować udział w Akademii Nadwiślańskiej, zapisujcie latorośle w ciemno! Rajdy prowadzą przewodnicy PTTK i to jest ogromna dawka wiedzy, a wiem, o czym piszę, bo w jednym sama brałam udział jako rodzic-opiekun. Wracając jednak do Lasu Bielańskiego, to pewnie zastanawiacie się, co ten niewielki kompleks leśny położony niemal w sercu Warszawy ma wspólnego z Wisłą? Ano bardzo wiele!


To pozostałość dawnej Puszczy Mazowieckiej. Sam obszar nie jest duży, ale jest jednym z najciekawszych kompleksów wchodzących w skład Lasów Miejskich Warszawy, ze względu na niespotykane ukształtowanie terenu, za które odpowiada, podobnie jak w przypadku Puszczy Kampinoskiej, właśnie Wisła. Las Bielański położony jest bowiem na wysokiej skarpie nad Wisłą (20 m od poziomu wody), zbudowanej z czterech tarasów ukształtowanych przez rzekę, które niczym wielkie schody ku niej schodzą. Najwyższy, tzw. taras bielański jest fragmentem równiny polodowcowej. Poniżej znajduje się piaszczysty taras wydmowy, zwany też tarasem pradoliny Wisły, pokryty kiedyś przemieszczającymi się wydmami (znamy z Puszczy Kampinoskiej, prawda?). Następny to taras nadzalewowy, inaczej praski, ostatni zaś, najniższy, to taras zalewowy, dawniej bagienny i łąkowy, obecnie zarośnięty olszami i zaroślami. Wędrując leśnymi alejkami niewprawne oko prawdopodobnie nie dostrzeże różnic między poszczególnymi tarasami, szczególnie o tej porze roku, gdy wszystkie drzewa pozbawione liści i bez widocznego piętra podszytu wyglądają tak samo. Polecam za to Waszej uwadze dwa miejsca.




Pierwsze to punkt widokowy na tzw. Polkowej Górze, po sąsiedzku z zespołem klasztornym kamedułów i Uniwersytetem Kardynała Stefana Wyszyńskiego. To właśnie najwyższy taras (bielański). Z góry można spojrzeć na płynącą w dole Wisłę i auta mknące ruchliwą ulicą Wybrzeże Gdyńskie, wchodzącą w skład Wisłostrady (jak to określił Andrzej "punkt widokowy na autostradę"). Nie jest to faktycznie widok zapierający dech w piersiach, a nawet taki, który warto uwiecznić na zdjęciu, ale przynajmniej pozwala zobaczyć, na jakiej jest się wysokości.

Drugie to Dolinka Potoku Bielańskiego, gdzie dość szybko traficie, jeśli spacer zaczniecie przy ul. Dewajtis. Rezerwat poprzecinany jest mnóstwem uporządkowanych ścieżek. Jest wśród nich także przyrodniczo-edukacyjna z tablicami informacyjnymi i drogowskazami, choć momentami przy wyborze drogi trzeba zdać się na intuicję. My wydrukowaliśmy sobie mapkę ze strony internetowej Lasu Bielańskiego, bo ja jednak jestem fanką papierowych map. I pewnie nie muszę mówić, że bardzo się przydała. Ścieżka jest na niej zaznaczona, a wspomniana dolinka to trzeci przystanek, z tematyczną tablicą poświęconą właśnie układowi tarasowemu. To jedna z dwóch dolin erozyjnych, które przecinają dawną równinę lodowcową. Biegnie łukiem od zachodu lasu aż po Wisłę (druga przecina las na linii północ-południe i zbiega się z Dolinką Potoku Bielańskiego). Potok Bielański, nad którym w tym miejscu przerzucono drewniany mostek, wpadał do Wisły w okolicy wzgórza klasztornego. Zasilał znajdujące się tam stawy rybne i napędzał koła młyńskie, ale prace melioracyjne doprowadziły do obniżenia poziomu wód gruntowych. Potok został skanalizowany i podłączony do kolektora, a stawy przestały istnieć. Dziś woda pojawia się w nim niezwykle rzadko, więc mostek jest bardziej symboliczny, jednak dzięki niemu można sobie wyobrazić, jak kiedyś wyglądało to miejsce. Dalej schody prowadzą w górę koryta.






Ścieżka wiedzie przez wszystkie tarasy. Na kolejnych tablicach opisane są występujące tu grądy, tylko teraz, zimą, trzeba w te opisy uwierzyć na słowo lub wrócić tu wiosną. Jeśli wybierzecie wejście do lasu od strony ul. Podleśnej, to traficie od razu na taras wydmowy, choć próżno tu szukać tak okazałych wzniesień jak na terenie Kampinoskiego Parku Narodowego. Ale mimo że teraz las nie jest zbyt atrakcyjny i raczej monotonny, to oszronione gdzieniegdzie drzewa, zwiastujące nadejście zimy w jej właściwej postaci, dodawały mu mnóstwa uroku. 




Ochroną objęta jest nie tylko rzeźba terenu, lecz przede wszystkim natura. Gniazduje tu ok. 40 gatunków ptaków, na czele z dzięciołem czarnym będącym symbolem Lasu Bielańskiego, występują też dwa rzadkie chrząszcze - koziróg dębosz i pachnica dębowa.  

Ale poza unikatowym ukształtowaniem i chronionymi gatunkami roślin i zwierząt, Las Bielański kryje jeszcze jedną perełkę, czyli wspomniany już zespół klasztorny kamedułów, którego główną atrakcją jest późnobarokowy kościół pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny (parafia błogosławionego Edwarda Detkensa spośród 108 męczenników). Od wizyty w Grazu w 2019 r. i zeszłorocznej we Wrocławiu barok odrzuca mnie już jakoś mniej.


Kameduli osiedlili się na Polkowej Górze w 1639 r. To ponoć od ich białych habitów wzięła się nazwa Bielany, zarówno warszawska, jak i krakowska, gdzie zakonnicy, na Srebrnej Górze, utworzyli swoją siedzibę już w 1604 r. (żyją tam do dziś) i to właśnie z krakowskich Bielan przybyli do Warszawy. W obu przypadkach wybór miejsca nie był przypadkowy. Kameduli prowadzą ascetyczny, pustelniczy tryb życia, więc wzgórza oddzielone od miasta lasem nadawały się dla nich idealnie.

Kościół pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, pierwotnie drewniany, został wzniesiony w latach 1669–1710 dzięki fundacji królów Władysława IV i Jana Kazimierza (Las Bielański w tym czasie był częścią dóbr królewskich). W świątyni znajduje się serce kolejnego z polskich władców, króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego oraz jego matki, a obok kościoła grób Stanisława Staszica. W pobliżu świątyni wzniesiono 13 domków pustelniczych, tzw. eremów, w których dawniej żyli w samotności i modlili się zakonnicy. Ponoć w jednym z nich rekolekcje odbywał król Jan Kazimierz. Dziś kamedułów na warszawskich Bielanach już nie ma. Ostatni z braci zmarł w 1902 r.





I choć barokowy kościół i prześliczne eremy nikną nieco między współczesnymi budynkami Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, to całość sprawia wrażenie małego miasteczka. Aż trudno uwierzyć, że to część dwumilionowej metropolii, której centrum znajduje się w odległości kilkunastu przystanków tramwajowych! 


Jeśli już tam dotrzecie, zwróćcie też uwagę na całoroczną szopkę oraz przepiękną, misternie rzeźbioną karuzelę (mówiłam, że wciąż kręci się na Bielanach!). To prace Józefa Wilkonia. Z nazwiskiem artysty (jest nie tylko rzeźbiarzem, ale i ilustratorem książek) po raz pierwszy zetknęliśmy się całkiem niedawno, gdy w ubiegłym roku, podczas naszych wielkich wiejskich wakacji, odwiedziliśmy pałac w Radziejowicach. W otaczającym go parku powstała swoista galeria rzeźb. Jedną z nich jest "Arka" Wilkonia z kolorowymi, pięknie wykonanymi rzeźbami zwierząt o bajkowym wręcz wyglądzie. Zachwyciła całą naszą rodzinę, więc gdy tylko przeczytałam o realizacjach artysty znajdujących się w pokamedulskim kompleksie, od razu zaplanowałam wizytę z chłopcami w tym miejscu.

Szopka powstała w 2004 r. jako dar artysty dla Fundacji "Akogo?" Ewy Błaszczyk. Każdy element został wykonany ręcznie przy pomocy piły i siekiery. Rzeźby, których jest aż 44, nawiązują do stylistyki podhalańskiej. W 2019 r. przeszła kompleksową renowację i prezentuje się rewelacyjnie. 






Karuzela zaś stanęła przy kościele pod koniec października 2002 r. Pierwotnie miała być napędzana przez osiołka, ale powiedzenie "uparty jak osioł" nie wzięło się przecież znikąd i zwierzę odmówiło współpracy. Osiołek Franio trafił więc jako żywy element do szopki, gdzie dokonał żywota tuż przed ostatnimi Świętami Bożego Narodzenia (szopka ma już dwóch nowych kłapouchych lokatorów). Karuzela zaś, żaby było sprawiedliwie, napędzana jest siłą mięśni rodziców. Dzieciaki mają do wyboru pięć figur zwierząt - dzika, krowę, nosorożca, gęś i lisa. Na części z nich można siadać, pozostałe mają wyżłobione otwory, w których znajduje się siedzisko. Te przeznaczone są zdecydowanie dla młodszych dzieci! Dziesięcio- i dwunastolatek zwyczajnie się tam nie zmieścili. Ponad głowami zaś krążą rozmaite ryby wykonane z drewna i blachy. Zwieńczenie dachu to z kolei ptaki. Wszystkie rzeźby są misternie wykonane i nawet ja, całkiem dorosła, byłam nimi zachwycona, nie mówiąc o dzieciach. 






Gdy planowaliśmy tę wycieczkę i zaproponowałam chłopcom obejrzenie szopki i karuzeli, trochę się ze mnie podśmiewali, że przecież nie mają już pięciu lat (fakt!). A jednak od zagrody z osiołkami ciężko było ich odciągnąć, a i karuzelą też nie pogardzili. Coraz częściej łapię się na tym, że oni wchodzą już przecież w wiek nastoletni (w tym roku kończą 11 i 13 lat), a ja wciąż myślę o nich jak o maluchach i coraz trudniej mi już dopasować atrakcje do ich wieku, szczególnie, że jak większość ich rówieśników, gustują raczej w grach komputerowych i sporcie i tradycyjna turystyka, jaką uprawiamy, zwyczajnie ich nudzi. Ale szlakiem rzeźb Wilkonia ruszymy dalej. Kolejne zobaczyć można m.in. w Piasecznie (artysta mieszka w Zalesiu Dolnym). Przyszłoby Wam do głowy jechać na wycieczkę do Piaseczna? No właśnie!

A do Lasu Bielańskiego musimy wrócić, gdy przyroda po zimowym śnie znów zbudzi się do życia.