wtorek, 31 lipca 2018

Warszawa przyłapana... w lipcu 2018 (plus nowy cykl: Warszawa ze smakiem)

Ciężko jest podziwiać neony latem. O tej porze roku dni są najkrótsze i trzeba czekać całą wieczność aż się ściemni! W dodatku polska aura lubi płatać figle i kiedy akurat wymarzyłam sobie, że spędzę wieczór w restauracyjnym ogrodzie, który na te dwa wakacyjne miesiące rozbłysnął neonami jednego z najlepszych artystów współczesnych, Maurycego Gomulickiego, wtedy wraz z zapadnięciem zmroku zaczął padać deszcz! A dla nas był to jeden z nielicznych dni w roku, kiedy bezkarnie mogliśmy spędzić wieczór, ba noc całą, poza domem, bo dzieciaki na wakacjach z dziadkami. Marzenia mają jednak dużą siłę sprawczą! A neony fotografowałam spod parasola...



Samo miejsce tej niebanalnej ekspozycji też jest wyjątkowe. To ogród modernistycznej, międzywojennej Willi Białej wzniesionej w latach 1934-35 według projektu Lucjana Korngolda i Piotra Marii Lubińskiego dla rodziny Łepkowskich. Od dwóch lat działa w niej restauracja Biała - zjedz i wypij należąca do Grupy Warszawa, która pod swoimi skrzydłami ma już m.in. Warszawę Powiśle mieszczącą się z kolei w powojennym modernistycznym pawilonie dworca PKP Warszawa-Powiśle, a do stycznia 2017 r. także klub Syreni Śpiew w dawnym budynku Hotelu Powiśle, który prawdopodobnie zostanie rozebrany.

Willa Biała przy Francuskiej 2 to jeden z piękniejszych przykładów modernizmu międzywojennego w stolicy. Szczególnie imponujące wrażenie robi od strony ogrodu, na który wychodzi taras, a z niego na dół prowadzą spiralne schody. Gdy pojawiła się informacja, że ma tam powstać restauracja, nie obyło się bez protestów. Miłośnicy Saskiej Kępy obawiali się przede wszystkim wybrukowania ogrodu kostką. Nic z tych rzeczy! Ogród jest zdecydowanym atutem restauracji. Stoliki ustawione są na trawie, pomiędzy okazałymi drzewami oraz pod tarasem. To wprost wymarzone miejsce na wystawę plenerową! I w takich okolicznościach przyrody Galeria LETO oraz wydawca anglojęzycznego magazynu o polskiej sztuce "Contemporary Lynx" zorganizowali wystawę neonów Maurycego Gomulickiego. Dwa z nich widziałam już wcześniej... w ramach ekspozycji muzealnych!




I choć z powodu deszczu musieliśmy jednak usiąść w środku, to jednak co chwilę pod parasolem wychodziłam na zewnątrz, by wraz z zapadającym zmrokiem oglądać neony w ich pełnej krasie. Pierwotnie ekspozycja miała trwać do końca lipca, ale została przedłużona o miesiąc, więc jeśli nie macie planów na któryś z sierpniowych wieczorów, idźcie do Białej. A tak przy okazji, mają fajne szprycery.

[Niestety restauracja Biała - zjedz i wypij zakończyła działalność z końcem kwietnia 2020 r.]





A skoro już zostaliśmy bez dzieci, to postanowiliśmy odwiedzić muzeum przeznaczone niekoniecznie dla najmłodszych, czyli Muzeum Polskiej Wódki otwarte w czerwcu w budynku Zakładu Rektyfikacji dawnych Zakładów Konesera na Pradze. Zwiedzanie odbywa się w grupach (maksimum 25 osób) z przewodnikiem w języku polskim lub angielskim. Wejścia są co 20 min. Choć co do zasady tematyka muzeum skierowana jest raczej do osób dorosłych, to dzieci mogą wejść pod opieką pełnoletnich opiekunów, gdy nie ma kompletu zwiedzających dorosłych. Sama ekspozycja, która jest multimedialna i nowocześnie zaaranżowana (odpowiada za nią znany architekt Mirosław Nizio, ten sam, który zaprojektował wnętrza Muzeum Powstania Warszawskiego oraz Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN), przedstawia historię naszego narodowego trunku i proces jego wytwarzania na przestrzeni wieków i nie ma tam nic nieodpowiedniego dla dzieci. Jednak w ramach biletu (40 zł) jest degustacja trzech rodzajów wódki: żytniej, ziemniaczanej i pszennej i w tej części osoby poniżej 18 lat oczywiście brać udziału nie mogą. Trunku do degustacji jest niewielka ilość, głównie dla porównania smaku każdego z rodzajów. Nie pijam wódki wcale i nie przypuszczałam, że naprawdę różnią się smakiem! Ogólne wrażenie jak najbardziej pozytywne i ja generalnie kibicuję takim nietypowym miejscom. Na najwyższym piętrze działa też bar o nazwie 3/4 (to już atrakcja dodatkowo płatna, niestety), gdzie barmani przygotowują koktajle na bazie wódki. Do baru można wejść także bez konieczności kupowania biletu na ekspozycję (wówczas trzeba ochronie powiedzieć, że idzie się tylko do baru 3/4).










Przy okazji wizyty w dawnym Koneserze zajrzeliśmy także na tegoroczną odsłonę Otwartej Ząbkowskiej. Jestem nieco rozczarowana. Stoisk było niewiele i najciekawiej zaprezentowali się chyba kowale, ale to, czego najbardziej mi brakowało, to kolorowe lampiony, które w poprzednich latach powiewały nad ulicą. Bez nich Ząbkowska, choć zamieniona na weekend w deptak, stała się znów zwyczajna.





Wygląda na to, że jednak nie uda mi się spełnić jednego z moich varsavianistycznych marzeń, jakim jest wizyta w warszawskich Filtrach. Bilety na wakacyjne oprowadzania w internetowej przedsprzedaży rozeszły się w ciągu kilku minut, w dodatku ludzie bardzo narzekali, że system sprzedaży szwankował. Tego dnia, gdy ruszała przedsprzedaż, byliśmy w drodze na Kithirę i gdy po dwóch dniach zajrzałam na stronę organizatora, to już tylko obeszłam się smakiem. Nie tracę jednak nadziei, że kiedyś się uda. W końcu marzenia mają przecież dużą siłę sprawczą!

NOWOŚĆ! WARSZAWA ZE SMAKIEM

Z pomysłem opisywania warszawskich restauracji nosiłam się już od jakiegoś czasu. Kto tu zagląda regularnie, ten wie, że przemycam czasem takie smaczki wplecione zazwyczaj w treść comiesięcznych postów podsumowujących każdy kolejny miesiąc w Warszawie (choćby dziś przy okazji wystawy neonów w Białej, czy baru 3/4 w Muzeum Polskiej Wódki). Chciałabym jednak, aby to stało się regułą, bo przecież i tak nie ma miesiąca, żebyśmy przynajmniej raz nie zjedli obiadu w przyzwoitej restauracji. Zresztą, żeby pokazywać smaczne miejsca w całej Europie, założyłam jakiś czas temu nowy profil na Instagramie - @obiektywnieodkuchni. Założenie jest takie, by pokazywać tu tylko miejsca godne polecenia. Nie będzie zatem negatywnych recenzji restauracji, w których coś było nie tak. Na początek Saska Kępa i kuchnia bałkańska, trochę jako przedłużenie naszych bałkańskich wakacji.

Ruža Roza

O restauracji Ruža Roza w Internecie można przeczytać bardzo wiele. I ani jedna z entuzjastycznych opinii nie jest przesadzona! To kuchnia przede wszystkim bułgarska, bo gotują w niej dwaj Bułgarzy, ojciec i syn, obaj o imieniu Borys, ale z akcentami charakterystycznymi dla całego regionu.

Jako przystawki zamówiliśmy półmisek meze (mezo plato, 35 zł) oraz sałatkę szopską (25 zł). Meze to przede wszystkim pasty (taramas - z oliwek, ajwar, którego chyba nie trzeba przedstawiać - tu w wariancie z serem, katyk - z sera i orzechów, a także dwa rodzaje hummusu - klasyczny i z dodatkiem mango), ale także niewielkie gołąbki w liściach winogron (w Bułgarii znane pod nazwą syrmi) i kawałki arbuza, wszystko z dodatkiem pieczywa w postaci placków o nazwie pyrlenka.



Sałatka szopska była o tyle ciekawa, że znalazły się w niej dwa rodzaje papryki - czerwona i żółta.



Ponieważ w ostatnich dniach żar leje się w Warszawie z nieba, nie zdecydowaliśmy się na gorące i pikantne zupy, a jedynie na jogurtowy chłodnik tarator (24 zł), którym objadaliśmy się podczas naszych wizyt w Bułgarii. Był dokładnie taki, jaki jedliśmy nad Morzem Czarnym, aromatyczny, posypany tłuczonymi orzechami włoskimi, idealny na upał. 



Z dań głównych wybraliśmy grillowaną doradę (45 zł) oraz szisz meso (45 zł), czyli szpadę (szaszłyk) z czterech rodzajów mięsa: kurczaka, polędwiczki wieprzowej, siekanej wieprzowiny i siekanej baraniny przekładane ostrą papryką, zwaną czuszką oraz boczkiem i cebulą serwowane z ziemniaczanym czipsem oraz dwoma sosami. Mięso ze szpady na talerz przekłada obsługa, więc nie ma obawy, że coś spadnie z talerza. Oba dania obficie posypane grubym szczypiorkiem oraz owocami granatu, co tworzy taki trochę misz masz na talerzu, ale dzięki temu kompozycja jest kolorowa i przyjemna dla oka, a je się przecież także oczami, prawda? A dodatek szczypiorku, i krojonego, i w całości do zagryzania to jedno z moich najsmaczniejszych wspomnień kuchni bułgarskiej.




I choć Saska Kępa zupełnie nam nie po drodze, to będziemy zaglądać częściej, bo wszystko było wyśmienite, a na osłodę przy płaceniu rachunku dostaliśmy jeszcze po kieliszeczku smakowej rakiji.

Ruža Roza
ul. Francuska 3

REKOMENDACJE NA SIERPIEŃ

Początek sierpnia w Warszawie to przede wszystkim obchody kolejnej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Już pod koniec lipca na Placu Powstańców Warszawy stanęła granitowa ławka, podobna do tych, które przy Krakowskim Przedmieściu grają utwory Chopina, z tym, że z tej usłyszeć można powstańcze piosenki. A 1 sierpnia jak co roku o godz. 17:00 zawyją syreny, zaś główne skrzyżowania w centrum stolicy oraz w wielu dzielnicach rozbłysną racami i utoną w biało-czerwonym dymie. Natomiast o godz. 20:00 na Placu Piłsudskiego warszawiacy zbiorą się, podobnie jak w ubiegłym roku, by śpiewać (nie)ZAKAZANE Piosenki.

19 lipca na Placu Europejskim ruszyła druga edycja Kina Letniego. Filmy można będzie oglądać do 2 września w środy (filmy dokumentalne) i czwartki (kinowe hity) - seanse o godz. 20:30 oraz w niedziele (seanse dla dzieci) - o godz. 16:00. Na widzów czekają leżaki. Wstęp bezpłatny.

23 sierpnia Galeria LETO i "Contemporary Lynx" znów zapraszają do restauracji Biała - zjedz i wypij, gdzie odbędzie się kolejne wydarzenie kulturalne, tym razem w ramach nowego eksperymentalnego programu artystycznego "Carte Blanche", którego celem jest umożliwienie prezentacji swoich prac młodym obiecującym artystom. Pierwsza odsłona odbyła się w kwietniu, teraz pokazane zostaną prace Ewy Doroszenko, która w swojej twórczości zajmuje się głównie malarstwem i fotografią.

Od 25 sierpnia do 2 września odbywać się będzie piętnasty, jubileuszowy Festiwal Warszawa Singera. Koncerty, spotkania i warsztaty będą miały miejsce w różnych warszawskich lokalizacjach, głównie w Teatrze Kwadrat, Synagodze Nożyków, na Scenie Letniej Teatru Żydowskiego, w Klubie Harenda oraz w Austriackim Forum Kultury. Wcześniej zapowiadano, że jedną z aren festiwalowych wydarzeń ma się stać wpisana w tym roku do rejestru zabytków kamienica przy Waliców 14, która w tym celu miała nawet zyskać zadaszenie, jednak póki co na miejscu nie widać jakichś szczególnych prac konserwatorskich.

Cieszcie się zatem ostatnim miesiącem wakacji, szczególnie na świeżym powietrzu, bo minie tak szybko jak lipiec i zanim się obejrzycie przyjdą jesienne szarugi, a na kolejne imprezy plenerowe będzie trzeba czekać do wiosny.

poniedziałek, 23 lipca 2018

Samochodem na Kithirę. I skąd w ogóle wziął się pomysł, by wakacje spędzić na tej akurat wyspie

2700 km w jedną stronę. To jak do tej pory najdłuższy dystans, jaki pokonaliśmy autem w czasie naszych wakacyjnych wojaży. I pomyśleć, że do grudnia 2016 r. nawet nie wiedziałam o istnieniu takiej wyspy! Bo to nie ja znalazłam Kithirę, ale ona znalazła mnie. Ktoś powie, że to myślenie magiczne. Przecież to ja poszłam wtedy na organizowane co roku w Warszawie targi Grecka Panorama, podczas których prezentują się hotele i przedstawiciele poszczególnych regionów Grecji (głównie Kreta), to ja wzięłam ze stoiska wyspy foldery, także w języku polskim i to ja od pierwszego wejrzenia zakochałam się w tych białych domkach nad brzegiem lazurowego morza. Przekładając to na marketing, połknęłam haczyk. Ja jednak lubię myślenie magiczne i będę trzymać się wersji, że był w tym palec boży.



Wtedy, w końcówce 2016 r. mieliśmy już zarezerwowany pobyt latem następnego roku na Lefkadzie, ale wiedziałam, że Kithira będzie następna. Przerażała mnie jedynie odległość. To ok. 500 km dalej niż jeździliśmy dotychczas. Jednak wyspa na tyle zajęła moje myśli, że wracając z Lefkady już zaczęliśmy się zastanawiać, czy na Kithirę lepiej lecieć samolotem, czy może jak co roku jechać samochodem. Nie CZY JECHAĆ, ale JAK JECHAĆ! I dalej, czy promem płynąć z Pireusu, czy z Neapoli/Neapolis na Peloponezie. Zawsze mam problem z zapisem greckich nazw geograficznych, bo zazwyczaj funkcjonuje kilka pisowni jednej i tej samej, choćby nazwy samej wyspy: Kithira, Kythira, czy może Kythera? Wracając jednak do miasta, z którego odpływa prom na wyspę, w nawigacji samochodowej trzeba wybrać Neapoli Voion, inaczej wyznaczy trasę do miasta Neapoli na północy Grecji. 

Bo po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw, zdecydowaliśmy się na samochód. Na Bałkany jeździmy już trochę na pamięć. Drogę do Grecji, czy Bułgarii przez kraje byłej Jugosławii podzieloną mamy na odcinki, opanowaną bazę noclegową. Postawiliśmy więc na sprawdzoną trasę dobrze nam już znaną z wcześniejszych podróży, którą częściowo pokonywaliśmy m.in w drodze na Korfu oraz na miejsca, w których już wcześniej się zatrzymywaliśmy. 



Kiedyś napisałam, że jakby nie planować, pierwszy nocleg i tak wypadnie na Węgrzech. A wcale nieprawda! W tym roku do pierwszego odcinka dorzuciliśmy kilkadziesiąt kilometrów (łącznie do tysiąca z hakiem) i dojechaliśmy do Suboticy w Serbii. To jedno z najprzyjemniejszych miast w tej części Europy, o bajkowej architekturze secesyjnej i nieco schowanych w jej cieniu ciekawych przykładach modernizmu. W zeszłym roku zatrzymaliśmy się tu w drodze powrotnej z Lefkady, żeby zwiedzić miasto. Tak, pamiętam, że wiszę Wam jeszcze ten wpis. Tym razem, po trzynastu godzinach jazdy, miałam po prostu ochotę usiąść przy jednym ze stolików na mojej ulubionej uliczce Korvina i upajać się błogim lenistwem pierwszego dnia wakacji. Chłopcy do towarzystwa wybrali fantastyczne burgery od FABRIKA burger bar.




Następnym przystankiem było Negotino w Macedonii. To również sprawdzony przez nas adres. Hotel Pamela, schludny, z niewielkim basenem, znajduje się na obrzeżach miasta, za to blisko autostrady. Gdy byliśmy tu po raz pierwszy, trzy lata temu, nie wynurzyliśmy się znad tego basenu ani na minutę. No bo co atrakcyjnego może być w przeciętnym macedońskim, postjugosłowiańskim miasteczku liczącym 13 tys. mieszkańców? To mniej więcej tyle, co podwarszawski Brwinów. Z punktu widzenia turystyki, to jedno z takich miejsc, o których mawia się, że nic tam nie ma, a jednak jak w soczewce skupia się w nim historia Bałkanów. Jest tu przyjemny deptak, pozostałość dzielnicy tureckiej, pełen knajpek, gdzie serwują sałatkę szopską i smażą soczyste mięsa na grillu, zaś samo miasto ma starożytny rodowód. W jego tkance poza wyraźnym śladem wspomnianych czasów panowania Imperium Osmańskiego, można znaleźć także architekturę pamiętającą Jugosławię. W okolicy zaś znajduje się kilka znanych macedońskich winnic (w samym Negotinie jest winnica Bovin). To spokojne miasteczko jest idealnym miejscem na postój w drodze. 







Po przekroczeniu granicy z Grecją i wjeździe na autostradę wiodącą w stronę Aten nawigacja samochodowa mówi: Jedź dalej trasą przez 446 km! Tylko, że po drodze do Nauplionu, gdzie zaplanowany mieliśmy ostatni nocleg, trzeba się zatrzymać jeszcze... siedemnaście (!) razy na bramkach z opłatami (w takich chwilach doceniam okresowe winiety kupowane przy wjeździe do innych państw) i zapłacić w sumie 50,30 euro za przejazd! W takich chwilach jeszcze bardziej doceniam np. słowackie winiety miesięczne za 14 euro! I zastanawiam się, czy samolot nie wyszedłby jednak taniej, szczególnie, że do samego portu w Neapoli były jeszcze dwie dodatkowe bramki i kolejne 4,80 euro do zapłaty (a podliczyłam tylko greckie autostrady w jedną stronę...).

Z konieczności musieliśmy wziąć jeden nocleg więcej niż zazwyczaj, po pierwsze ze względu na odległość, po drugie na "utratę" jednej godziny przy wjeździe do Grecji (zegarek przesuwa się godzinę do przodu), po trzecie zaś, w czerwcu na wyspę płynie tylko jeden prom dziennie z Neapoli (plus dwa razy w tygodniu z Pireusu). Tego dnia, gdy mieliśmy dojechać, odpływał o godz. 12:30. Przy dwóch noclegach na miejscu bylibyśmy dużo później.

Wybór Nauplionu nie był przypadkowy. To jedno z najładniejszych miasteczek na Peloponezie, które zawsze chciałam zobaczyć. Grzechem jest zostać tu tylko jeden dzień. To trochę jak lizanie lizaka przez papierek.  




Rano obudził nas deszcz dudniący o szyby. Już wieczorem niebo spowijały stalowe chmury. Tego dnia czekał nas ostatni górski odcinek przez Peloponez. W górach wpadliśmy w jeszcze gęściej padający deszcz i taką mgłę, że na tych krętych drogach jedynie nawigacja wskazywała, że przed nami jest zakręt i w którą stronę. Drogami płynęła woda spływająca z gór. Tak przywitał nas burzowy front o wdzięcznym imieniu Nefeli, który w tych dniach opanował niemal całą Grecję. Dotąd z nadawaniem imion kojarzyły mi się jedynie huragany w USA, tymczasem w Grecji tego typu zjawiska atmosferyczne nazywa się imionami mitologicznymi.






Gdy dotarliśmy do portu w Neapoli prom już czekał, choć mieliśmy jeszcze ok. 2 godz. do odpłynięcia. Niebo zaś przecinała błyskawica za błyskawicą, którym towarzyszyły niesione po tafli wody złowrogie grzmoty. Schowaliśmy się w niewielkiej kawiarence na nadbrzeżu i modliłam się, żeby prom w taką pogodę nie wypłynął, bo ja na niego za Chiny Ludowe nie wsiądę. I wtedy stał się cud! Dosłownie pół godziny przed odbiciem od brzegu przestało padać i zza chmur wyszło słońce! Tylko kałuże na plastikowych krzesełkach przypominały o niedawnej nawałnicy, ale co tam, spódnica przecież się wysuszy!



Prom Neapoli-Kithira dla samochodu, dwóch osób dorosłych i dzieci w wieku 8 i 10 lat to koszt 81 lub 88 euro w jedną stronę. Różnica wynika z tego, że bilet ulgowy przysługuje dziecku do lat 10 i tylko od sprzedawcy zależy, jak policzy za dziesięciolatka. Nasz wydoroślał w drodze powrotnej ;-) Niestety nie ma możliwości zakupu biletów w obie strony od razu ze zniżką jak to miało miejsce w przypadku promów na Korfu. Cóż, i tak jest tylko jeden przewoźnik na tej trasie...



Wyspa przywitała nas słońcem, choć potem jeszcze przez pierwsze dwa dni pogoda była w kratkę, a grecka telewizja w kółko pokazywała wodę płynącą drogami w różnych częściach kraju i lokalne podtopienia.



Na miejsce wypoczynku wybraliśmy jeden z dwóch głównych kurortów na Kithirze, miejscowość o nazwie Agia Pelagia na północy wyspy. Brałam pod uwagę także Kapsali na południu, jednak to Agia Pelagia oferowała większy wybór apartamentów, ale Kithira nie jest dużą wyspą, z północy na południe jest ok. 30 km, więc każde z tych miejsc może być dobrą bazą wypadową do różnych jej zakątków. Przez jedenaście dni zdążyliśmy i poleniuchować na bardzo różnych, ale pięknych plażach, i pozwiedzać, i wybrać się na kilka pieszych wędrówek, bo Kithira polecana jest także miłośnikom trekkingów. I muszę przyznać, że intuicja mnie nie zawiodła. To wyspa, której nie można nie pokochać od pierwszego wejrzenia, nawet, jeśli tym pierwszym wejrzeniem jest zdjęcie z reklamowego folderu! W najbliższym czasie, w kolejnych wpisach, postaram się pokazać Wam najpiękniejsze miejsca na Kithirze.