poniedziałek, 30 listopada 2020

Warszawa przyłapana... w listopadzie 2020

I stało się. Lockdown znów objął także sztukę. W pakiecie z muzeami zamknięto również kina, teatry, sklepy w centrach handlowych (ponownie otwarto je w sobotę) i hotele (mogą przyjmować jedynie osoby podróżujące służbowo). W ostatnich dniach doszły jeszcze limity gości w czasie Świąt Bożego Narodzenia, skrócony szkolny semestr i wcześniejsze ferie zimowe w jednym terminie dla wszystkich województw, bez nadziei na otwarcie bazy noclegowej. Jestem już bardzo zmęczona pandemią i dużo gorzej znoszę aktualne ograniczenia niż te wiosenne. Mam wrażenie, że w ciągu minionych tygodni nasze życie przypominało jakąś walkę z czasem: zdążyć kupić dzieciom buty na zimę, zdążyć na cmentarz zanim zamkną na Wszystkich Świętych, #zdążyćdomuzeumzanimznówzamkną... Szukanie pozytywów idzie mi bardzo opornie. 

Listopad dotąd kojarzył mi się przede wszystkim z dwoma cyklicznymi festiwalami, w których brałam udział od lat. Pierwszy to Street Art Doping, który wrócił na mapę wydarzeń kulturalnych po rocznej przerwie. Wystawa towarzysząca pt. "Cut & Paste. Polski Szablon 2020" w Elektrowni Powiśle zdążyła tylko wystartować, by nazajutrz musieć zamknąć się dla publiczności. W podobnej sytuacji znalazły się zresztą i inne ekspozycje, chociażby "Maski" Daniela Zarewicza w Teatrze Druga Strefa, które bardzo chciałam zobaczyć, bo z Danielem chodziłam do jednego liceum, do równoległej klasy. 


Druga moja listopadowa tradycja to wystawy w ramach organizowanego od dwunastu lat przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej wydarzenia o nazwie Warszawa w budowie. Tegoroczna nosi tytuł "Coś wspólnego" i prezentowana jest w siedzibie Muzeum nad Wisłą (w założeniu do 17 stycznia 2021 r.). Ostatnim rzutem na taśmę, w przededniu zamknięcia muzeów, udało mi się ją obejrzeć jako jedyną w tym miesiącu. I... kompletnie mnie rozczarowała. To do tej pory chyba najsłabsza edycja. Po pierwsze dlatego, że po raz pierwszy wystawa gości w muzealnej sali, no powiedzmy drugi raz, ponieważ zeszłoroczna miała miejsce w ZODIAKU Warszawskim Pawilonie Architektury. Przyzwyczaiłam się do nietypowych miejsc, które wcześniej były scenerią ekspozycji, dodając im klimatu. Po cichu liczyłam na kino Relax i temat warszawskich kin w odniesieniu i do ich przenoszenia się do centrów handlowych, i głośnego w ostatnim czasie przekształcenia kina Femina w sieciowy sklep spożywczo-przemysłowy, i niedawnej dyskusji nad przyszłością budynku kina Atlantic. Po drugie zaś, choć sama wystawa jest ciekawa, to w moim odczuciu bardzo luźno związana z tematem. Zgodnie z deklaracją organizatorów miała nim być wspólnota pojmowana w najprostszy i najbardziej bezpośredni sposób, jako wymiana praktycznych umiejętności oraz sąsiedzkich doświadczeń, tymczasem kontekst jest dużo szerszy. Tytułowe "Coś wspólnego" to raczej wspólna sprawa np. ekologia, czy problem manipulacji za pośrednictwem social mediów. Więc już nie tylko Warszawa, a całe społeczeństwo. Najbliższe tytułu, choć także nie związane bezpośrednio ze stolicą, są chyba dwie prace: "Makaramy" Alicji Wysockiej stanowiące tło dla opowieści o Kołach Gospodyń Wiejskich oraz rzeźby Daniela Rycharskiego, które przed muzeum stanęły w tym miesiącu, już po jego zamknięciu, będące efektem eksperymentu pt. „Opieka rodzinna” z pogranicza sztuki i socjologii (artysta zaaranżował kilkudniowe pobyty osób LGBT u rodzin rolniczych z okolic Sierpca, by obie grupy mogły poznać się wzajemnie i pozbyć ewentualnych uprzedzeń; obiekty w postaci anielskich skrzydeł powstały z elementów pługów - jako symbol opieki i gościnności, bez których nie ma szans na prawidłowe funkcjonowanie społeczeństwa, bez mowy nienawiści i hejtu). Całość jest spójna i interesująca, ale to temat na samodzielną wystawę, nie w ramach Warszawy w budowie. Czekam na powrót dotychczasowej formuły. 









Przez chwilę przed Muzeum nad Wisłą gościła też dość osobliwa i chyba spontaniczna, oddolna inicjatywa. Zebrano tu transparenty towarzyszące antyaborycyjnym wystąpieniom z poprzedniego miesiąca, które jako "coś wspólnego" doskonale wpisały się w tematykę aktualnej ekspozycji!



Protesty pozostawiły po sobie na ulicach Warszawy także nieco mniej lub bardziej udanego street artu. Mam na myśli murale, nie bazgroły, których jedynym celem było wyładowanie emocji na budynkach i przy okazji ich uszkodzenie. Niektóre z murali niedługo po powstaniu zostały zniszczone. Nie pochwalam ani bezmyślnego mazania gdzie popadnie, ani cenzury prac, które nie są zgodne z czyimś punktem widzenia. Sztuka, także uliczna, często odnosi się do spraw bieżących, szczególnie, jeśli przy okazji są kontrowersyjne. 






Kontrowersje wzbudziło także umieszczenie symbolu Strajku Kobiet na "Siatkarce", neonie wieńczącym jeden z gmachów przy Placu Konstytucji. Neon został zaprojektowany w 1960 r. przez Jana Mucharskiego i niedawno przeszedł konserwację. Nie jest wpisany do rejestru zabytków, dlatego taka interwencja była możliwa. Abstrahując od wartości artystycznej przedsięwzięcia, pokazuje ono jak silne emocje targają społeczeństwem w kwestii aborcji.


Wracając jednak do street artu i wspomnianego na początku festiwalu Street Art Doping, to podobnie jak w przypadku poprzednich edycji, pozostawił on po sobie kolejny mural na Pradze. To praca pt. "Wolf" Mariusza Warasa, tworzącego pod pseudonimem M-City. To jeden z moich ulubionych artystów z tej dziedziny sztuki. Jego inne obrazy widziałam już w Gdyni, Łodzi i Wrocławiu. Jeśli regularnie czytacie Warszawę przyłapaną, to pewnie wiecie, że często użalam się tu, że w Warszawie brakuje dobrego street artu, a to, co powstaje to przeważnie murale społeczne lub wręcz reklamowe. I jeśli dotąd nie wiedzieliście, o co mi chodzi, to właśnie ta praca jest odpowiedzią. Takich murali pragnę dla stolicy, artystycznych, gdzie inwencja pozostawiona jest twórcy. Ten jest wyrazem zamiłowania artysty do rajdów samochodowych.


Teraz czekam na ponowne otwarcie wystawy towarzyszącej festiwalowi Street Art Doping. Prawdopodobnie uda się to w najbliższych dniach. W tym dziwnym roku to jedno z małych szczęść, które wyjątkowo cieszą.

REKOMENDACJE NA GRUDZIEŃ

Muzea póki co mają być zamknięte do 27 grudnia. Wystawa "Cut & Paste. Polski Szablon 2020" przewidziana była do 6 grudnia, "Maski" zaś do 31 grudnia. 

Grudzień to zawsze jeden z najfajniejszych miesięcy w przestrzeni miast ze względu na całą otoczkę towarzyszącą Świętom Bożego Narodzenia. Mimo pandemii Warszawa 5 grudnia rozbłyśnie jak co roku świąteczną iluminacją. Będzie ona jednak nieco okrojona, bo miasto boryka się z problemami finansowymi, ale za to na Trakcie Królewskim pojawią się zupełnie nowe, energooszczędne dekoracje (na kolejne trzy sezony). Będzie też jeździć świąteczny skład metra. Nie będzie natomiast niestety Jarmarku Bożonarodzeniowego wzdłuż staromiejskich murów (odwołany został także najpiękniejszy Jarmark w Polsce, który co roku odbywa się we Wrocławiu).

W tym roku zabraknie też miejskich lodowisk z uroczą ślizgawką na Rynku Starego Miasta na czele. Nie będzie można też jeździć na łyżwach na Placu Europejskim, ani nie odbędzie się kolejna edycja Zimowego Narodowego. Jednym z nielicznych ogólnodostępnych lodowisk będzie w tym sezonie Torwar, bo z Toru Łyżwiarskiego na Stegnach będą mogli korzystać jedynie zawodnicy.

To wszystko nie brzmi optymistycznie, ale może dzięki społecznej dyscyplinie uda nam się pokonać koronawirusa, żeby w nowym roku nasze życie zaczęło wracać na dotychczasowe tory, a 2020 r. pozostał tylko złym wspomnieniem.

niedziela, 29 listopada 2020

Kampinoski Park Narodowy. Kacapską Drogą z Granicy ku granicy

Pandemia sprawiła, że Polacy pokochali naturę. Relacje z miejsc nieodległych od Warszawy i przy okazji malowniczych, jak chociażby Bagno Całowanie, w ciągu ostatniego pół roku pojawiły się na wielu blogach podróżniczych, zaś koleżanka, która mieszka w sąsiedztwie Lasu Bemowskiego w weekendy ma problem z zaparkowaniem samochodu pod blokiem. I my ulegliśmy tej modzie. Bo choć bliższa jest nam turystyka miejska, to jednak zamknięte muzea i restauracje sprawiają, że miasta oferują teraz mniej atrakcji niż natura. Naszym odkryciem jest Kampinoski Park Narodowy. Choć i tu ludzi jest sporo, to jednak obszar jest ogromny, a szlaków do wyboru mnóstwo, więc tłoku nie ma i są takie odcinki, gdy przez kilka kilometrów nie spotyka się nikogo, mimo że wybieramy najpopularniejsze trasy. Na początku listopada szliśmy niebieskim Południowym Szlakiem Krawędziowym do Grodziska Zamczysko, tym razem postanowiliśmy żółtym szlakiem zwanym Kacapską Drogą dotrzeć do Kanału Łasica i położonej na jego drugim brzegu Rzepowej Góry, miejsca ważnego i z przyrodniczego, i z historycznego punktu widzenia. To trasa, którą w niewielkiej części przeszliśmy już w 2016 r. podczas zorganizowanego spaceru z przewodnikiem


Szlak swój początek ma przy cmentarzu wojennym w Granicy, miejscu spoczynku około 800 żołnierzy Armii "Poznań" i "Pomorze", uczestników bitwy nad Bzurą, którzy w dniach 16-18 września 1939 r. szukali schronienia w Puszczy Kampinoskiej w czasie odwrotu w kierunku Warszawy. Niestety zostali zaskoczeni przez Niemców i zdziesiątkowani w walkach w okolicach wsi Zamość, Górki i Cisowe. Cmentarz, kształtem przypominający orła z rozpostartymi skrzydłami, zaprojektował ppor. Tadeusz Świerczewski, pseudonim "Karol". Trzy lata później i on zostanie tu pochowany po śmierci z rąk Niemców w czasie próby ucieczki 28 października 1942 r. z pobliskiej leśniczówki w okolicy dzisiejszego Ośrodka Dydaktyczno-Muzealnego Kampinoskiego Parku Narodowego. Miejsce upamiętnia symboliczna mogiła. W 1971 r. na cmentarzu odsłonięto modernistyczny pomnik w hołdzie poległym w obronie ojczyzny w latach 1939-1945. Jego autorstwo nie jest ustalone. Pierwotnie przypisywane było Władysławowi Hasiorowi, ale prawdopodobnie twórcą jest Władysław Frycz, autor Żyraf vis à vis wolskiej cerkwi i przy ZOO.   




W 2016 r. odbiliśmy w lewo na zielony Południowy Szlak Leśny wiodący do Dębu Powstańców 1863 r., teraz naszym celem była tzw. Kacapska Droga. Muszę przyznać, że zaintrygowała mnie ta nazwa. Kacap to pogardliwe określenie Rosjanina, w czasach słusznie minionych stosowane nawet szerzej, do obywateli ZSRR bez względu na narodowość. Skąd się wzięło w środku Puszczy Kampinoskiej? Nie znalazłam jednoznacznej odpowiedzi w dostępnych źródłach, zapytałam więc w Kampinoskim Parku Narodowym, ale i tu stuprocentowej pewności nie mają. Wiążą nazwę z obecnością Rosjan w puszczy już od czasów zaborczych, czy to w charakterze pracowników osuszających bagna, czy też aparatu represji po Powstaniu Styczniowym. To właśnie w tej okolicy ukrywali się młodzi mężczyźni uciekający z Warszawy przed branką do carskiej armii w styczniu 1863 r., tu formowały się oddziały, m.in. pod wodzą mjr. Walerego Remiszewskiego, który potem starł się z wojskami zaborcy w bitwie pod Budą Zaborowską (pamiątką po tych wydarzeniach jest wspomniany Dąb Powstańców 1863 r. i Sosna Powstańców 1863 r. - drzewa, na których wieszano tych, którzy nie polegli w walce). Być może tą właśnie drogą przemieszczały się rosyjskie wojska ścigające aż do Górek i Starej Dąbrowy niedobitki oddziału Remiszewskiego. Nazw geograficznych odnoszących się do "Kacapów" jest na terenie Mazowsza i wschodniej Polski więcej, chociażby nie tak bardzo odległy Kanał Kacapski na terenie Nadbużańskiego Parku Krajobrazowego, ponoć kopany przez jeńców rosyjskich z czasów wojny polsko-bolszewickiej 1920 r., czy też dwa Rowy Kacapskie, dopływy Biebrzy i rzeki Bukowej wpadającej do Bugu.


Wróćmy jednak na Kacapską Drogę. To bardzo ciekawy i różnorodny szlak. Najpierw prowadzi przez starodrzew sosnowy, jakże inny od w dużej mierze lasu liściastego, którym wędrowaliśmy do Grodziska Zamczysko. Ciekawe, że w jednym momencie pomyślałam o tym i ja, i Jerzyk, który miał w głowie zakodowane, że jedziemy do tego samego lasu, co poprzednio i pomyślał chyba, że go oszukaliśmy, bo z wyrzutem powiedział, że "to wcale nie jest ten sam las!". Nie zgadzał mu się kolor. Tam - żółcie jesiennych liści, tu - zielone wciąż drzewa iglaste. I choć z każdym przebytym kilometrem tych liściastych było coraz więcej, to przez trzy tygodnie, jakie minęły od poprzedniej naszej wizyty w puszczy, zrobiło się już bardziej "listopadowo". Korony drzew były już praktycznie nagie, a mgła dodawała całej trasie nieco tajemniczości. Mimo to krajobraz fundował coraz to nowe powody do zachwytu, bo oto nagle znaleźliśmy się wśród cudownych bagien uchodzących za jedne z najpiękniejszych w zachodniej części Puszczy Kampinoskiej. 






Szlak dochodzi do Kanału Łasica, największego z kampinoskich kanałów, powstałego jeszcze w XIX w. w wyniku prac melioracyjnych na niewielkiej rzece o tej samej nazwie. Kanał w czasie II wojny światowej był granicą pomiędzy Generalną Gubernią a terenami wcielonymi do III Rzeszy. Znajdująca się na przeciwległym brzegu wydma o nazwie Rzepowa Góra, wówczas jeszcze niezalesiona, była punktem kontroli granicznej, z regularnymi rogatkami i strzegącymi ich strażnikami. W czasie kampanii wrześniowej toczyły się o nią zacięte walki. Jest warta uwagi również z tego względu, że kampinoskie wydmy zazwyczaj występują w pasach. Rzepowa Góra jest samotnym wzniesieniem otoczonym bagnami. Leży na skraju obszaru ochrony ścisłej o nazwie "Krzywa Góra".







To był cel naszej wędrówki. Tuż przy moście na Łasicy znajduje się zadaszona ławka, idealne miejsce na drugie śniadanie. Byliśmy zaopatrzeni w kanapki, banany, czekoladę i termos z gorącą herbatą z miodem, która na szlaku smakuje wyśmienicie i cudownie rozgrzewa w coraz chłodniejsze już jesienne dni. Miały być jeszcze pieczone pałki z kurczaka, ale niechcący zostały w domu w lodówce... Szybki rzut oka na mapę pozwolił nam podjąć decyzję o powrocie do Granicy inną drogą, przez osadę Zamość do zielonego Południowego Szlaku Leśnego z Granicy w stronę Roztoki. Za to właśnie lubię papierowe mapy pozwalające szerzej niż nawigacja, czy aplikacja w telefonie spojrzeć na eksplorowany teren.  


Nie jest to oznakowany szlak, tylko droga na mapie oznaczona jako "inna". Z Kacapskiej Drogi trzeba odbić w prawo tuż przed wspomnianą ławką przy moście. Ścieżka wije się malowniczo wśród dawnych pól, mija podmokłe łąki, by wreszcie dotrzeć do Zamościa, wioski jak z obrazka, ze szpalerem wierzb przy drodze i ładną, murowaną kapliczką. To dosłownie kilka zabudowań. Kiedyś w puszczy znajdowało się wiele takich osad, głównie zamieszkiwanych przez budników, chłopów zwolnionych z pańszczyzny w zamian za wyrąb drzewa. Po utworzeniu parku narodowego stopniowo je wysiedlano wykupując grunty i ponownie je zalesiając. Zamość należy do takich właśnie na wpół wyludnionych wiosek. Jej nazwa, w przeciwieństwie do Zamościa w woj. lubelskim, nie pochodzi od nazwiska Zamoyskich, ale pod położenia "za mostem" (dawniej funkcjonowały dwie odrębne nazwy: Zamość i Zamoście).







By wrócić do Granicy trzeba w Zamościu zejść z drogi gruntowej, która dalej prowadzi do Górek i za kapliczką pójść prosto i zaraz potem skręcić w prawo. Groblą pomiędzy podmokłymi łąkami dojdzie się do zielonego szlaku, tzw. Zamościńskiej Drogi (tu nazwa drogi nie nastręcza problemów - wiedzie do Zamościa), fragmentu wspomnianego Południowego Szlaku Leśnego. Na końcu grobli, gdzie ścieżka z odkrytej przestrzeni znów wchodzi między drzewa, znajduje się niecodzienna pamiątka historyczna - symboliczna mogiła, ale tym razem nie wojenna, a upamiętniająca miejsce zbrodni sprzed lat. W 1962 r. zginęła tu czternastoletnia Teresa Kubińska. Tabliczka głosi, że dziewczynka zamordowana została przez bandytę. Na chłopcach zrobiło to piorunujące wrażenie i idąc dalej co chwilę oglądali się za siebie. Już po powrocie do domu w Internecie znaleźliśmy informację, że za zabójstwo skazano ciotkę nastolatki, ona sama zaś pochowana jest w Kampinosie.



Zamościńska Droga była chyba najładniejszą częścią naszej całej trasy tego dnia. To taki las, jaki najbardziej lubię, sosnowy, gdzie z poszycia wyrastają strzeliste drzewa, bez żadnych krzaków w niższych partiach. Po niemal płaskiej Kacapskiej Drodze tu znów szlak pokonywał wydmy raz pnąc się do góry, raz stromo opadając w dół.






Przy jednej z nich, Nartowej Górze, pod leśną wiatą zrobiliśmy ostatni przystanek na herbatę i czekoladę. Tu zielony szlak łączy się z niebieskim Południowym Szlakiem Krawędziowym, którym można stąd dojść do nieistniejącej wsi Narty, od której wydma wzięła nazwę. Narty również były osadą budników, zaś w czasie II wojny światowej mieścił się tam niemiecki obóz pracy przymusowej, o którym więcej pisałam we wpisie poświęconym szlakowi do Grodziska Zamczysko, dokąd również można dotrzeć niebieskim szlakiem.




Stąd już tylko kawałek do Granicy. Zielony szlak przechodzi obok Ośrodka Dydaktyczno-Muzealnego Kampinoskiego Parku Narodowego i skansenu budownictwa puszczańskiego, niestety w czasie pandemii obu nieczynnych. Warto jednak podejść i chociaż przez płot zobaczyć trzy zagrody nazwane od nazwisk ostatnich właścicieli zagrodami Widymajera, Wiejckiej i Połcia (ostatnia, tzw. Chata Kampinoska, położona jest w pewnym oddaleniu od dwóch pozostałych, bliżej parkingu). 





Miłośnikom sztuki polecam także zajrzeć na teren Domu Pracy Twórczej przy samym parkingu w Granicy, który też jest teraz nieczynny, ale można wejść na podwórko i obejrzeć ceramiczne rzeźby, które stanowią niewielką ekspozycję plenerową.







Do tej eskapady byliśmy lepiej przygotowani niż poprzednio. Przede wszystkim założyliśmy po dwie pary skarpet, szczególnie, że Jerzyk miał nowe buty. Poprzednio nieco obtarliśmy sobie pięty. Wzięliśmy też więcej jedzenia i gorącą herbatę w termosie. I choć pokonaliśmy podobny dystans, dzięki piknikowym odpoczynkom pod wiatami byliśmy mniej zmęczeni. W planach mam już kilka następnych wycieczek po Puszczy Kampinoskiej. Jeśli pogoda będzie łaskawa, będziemy chodzić aż do wiosny, bo na ferie zimowe się w tym roku nie zanosi...