sobota, 31 sierpnia 2019

Warszawa przyłapana... w sierpniu 2019

Dawno już nie zbierałam przykładów street artu upamiętniającego Powstanie Warszawskie, bo większość tego, co pojawiało się na stołecznych murach było w jakiś sposób do siebie podobne. Nic od lat mnie nie zaskoczyło, ani nie zachwyciło. Aż do teraz. Przy okazji obchodów siedemdziesiątej piątej rocznicy wybuchu Powstania Mazowiecka zamieniła się w swoistą streetartową galerię fotografii z tamtego okresu. Po obu stronach ulicy zawisły wielkoformatowe naklejki wykonane z reprodukcji oryginalnych wojennych zdjęć. Spacer ulicą i odrobina wyobraźni pozwalały poczuć się tak, jakby czas cofnął się do 1944 r. Mazowiecka jest idealną lokalizacją dla takiego przedsięwzięcia. Częściowo zachowała się tu przedwojenna zabudowa z widocznymi śladami po ostrzałach. Na mnie ten sposób uczczenia pamięci powstańców zrobił kolosalne wrażenie.










Z kolei w ramach oficjalnych obchodów, na placyku, gdzie Chmielna dochodzi do Pasażu Wiecha odsłonięto kamień upamiętniający postać Augusta Agbooli Browne ps. Ali, pochodzącego z Nigerii muzyka jazzowego i uczestnika Powstania Warszawskiego. O Alim mówi się coraz częściej w kontekście Powstania, choć mam wrażenie, że bardziej w charakterze ciekawostki, bo był prawdopodobnie jedynym ciemnoskórym, który bił się za Warszawę. Mieszkał w stolicy od 1922 r., więc po prostu, jak inni, bronił swojego domu. I choć niewiele wiadomo o jego udziale w walkach, to stał się już pewnym symbolem jako ten, który na równi z mieszkającymi tu od pokoleń chwycił za broń w obronie miasta.     




Zniszczonych miesiąc temu murali Fotonu i Jubilera na Pradze póki co nie odtworzono, jednak ekipa z Good Looking Studio, po sąsiedzku, na ścianie kamienicy przy Zamoyskiego 29, stworzyła kolaż upamiętniający zamalowane reklamy z czasów PRL. Wydarzenie otrzymało nazwę "Z szacunku do murali!". Realizacja jest tymczasowa i jej celem nie jest zastąpienie oryginałów, a jedynie wyrażenie sprzeciwu i zwrócenie uwagi na to, że mieszkańcy nie godzą się na działania inwestora i czekają na przywrócenie tych pamiątek minionej epoki. A pracę Good Looking Studio oglądać można do jesieni, cokolwiek autorzy rozumieją pod tym określeniem. Lato powoli się kończy, więc myślę, że jednak trzeba się spieszyć.



WARSZAWA ZE SMAKIEM

Muszę przyznać, że drinki z widokiem ostatnio wpadły nam w oko (szczególnie zaś widoki), więc w sierpniu dalej rozkoszowaliśmy się czasem bez dzieci, za to z przepiękną panoramą miasta. Dziś zatem kolejna propozycja dla dorosłych.

Panorama Sky Bar

Bar widokowy na czterdziestym piętrze hotelu Marriott z fenomenalnym widokiem na Warszawę działa od lat. Dotąd jednak uważałam takie miejsca za typowe atrakcje dla turystów. Gdy dzieci były małe nie bardzo mieliśmy też okazję, by cieszyć się nocnym życiem. Ale chłopcy są coraz starsi i dużą część wakacji spędzają na zorganizowanym wypoczynku lub z dziadkami. My zaś nadrabiamy zaległości w wyjściach tylko we dwoje.



Bar ma dość prosty wystrój, ale nie oszukujmy się, przychodzi się tu głównie dla widoków! Niestety nie ma tarasu jak w Loreta Bar, który pokazywałam miesiąc temu. Panoramę stolicy podziwiać można jedynie przez szyby, nie zawsze czyste i odbijające światło, gdy chce się zrobić zdjęcia. Jeśli jednak chcecie siedzieć przy oknie niezbędna jest rezerwacja stolika, bo chętnych jest mnóstwo, jak łatwo się można domyśleć, przede wszystkim turystów. A warto, bo widoki są naprawdę obłędne! Sama się sobie dziwię, że dotarłam tu dopiero teraz.








Bar serwuje nie tylko najlepszą panoramę miasta, ale i ciekawe koktajle oraz infuzowane alkohole przygotowane na bazie ziół. Piotr tym razem skupił się na whisky, ja wybrałam dwa drinki: Botanical Garden (50 zł) na bazie wódki infuzowanej jałowcem, arcydzięglem, kolendrą i rumiankiem, z aromatem marakuji, ananasa, limonki, tajskiej bazylii i z dodatkiem toniku oraz Bergamo (51 zł) na ginie infuzowanym różowym pieprzem, z dodatkiem Lillet Blanc, Savignon Blanc, likieru z dzikiego bzu St. Germain i domowej oliwy grejfrutowej i z aromatem bergamotki. Pierwszy był owocowy, choć z wyczuwalną nutą ziołową, idealny na letni wieczór, drugi zaś bardziej wytrawny, ale niezwykle ciekawy w smaku i serwowany w niewielkiej karafce do samodzielnego dozowania.




Bar ma w menu nie tylko napoje alkoholowe i bezalkoholowe, ale także dość ciekawą kartę przekąsek na ciepło i na zimno. Tego bardzo brakowało mi w Lorecie.

To prawda, że takie miejsca odwiedzają zwykle przyjezdni, my sami częściej bywamy w barach czy kawiarniach widokowych będąc w podróży. Jednak czasem warto pobyć turystą we własnym mieście i spojrzeć na nie z zupełnie innej perspektywy, a przy okazji spróbować bardzo oryginalnych drinków. W przyszłym roku zamierzamy kontynuować poznawanie Warszawy od tej strony!

Panorama Sky Bar (Hotel Marriott)
Aleje Jerozolimskie 65/79

REKOMENDACJE NA WRZESIEŃ

Po lekkim wakacyjnym zastoju do muzeów wracają ciekawe wystawy. W tym roku mija 80 lat od wybuchu II wojny światowej i wiele muzeów przygotowało ekspozycje właśnie z tej okazji.

Pierwsza, w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, ruszyła już 30 sierpnia. To ekspozycja pt. "Nigdy więcej. Sztuka przeciw faszyzmowi w XX i XXI wieku". Wśród pokazanych eksponatów są prace przedwojenne oddające ówczesne nastroje społeczne (ta część skupia się wokół słynnego obrazu "Guernica" Pabla Picassa z 1937 r.), tuż powojenne, gdy w Polsce szalał komunizm (oscylujące wokół "Arsenału", czyli Ogólnopolskiej Wystawy Młodej Plastyki „Przeciw wojnie – przeciw faszyzmowi” w ramach V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w 1955 r.), a także sztuka powstała w kolejnych dziesięcioleciach, pokazująca różne oblicza faszyzmu i przemocy. Wystawę oglądać można do 17 listopada.

Na drugą od 13 września zaprasza Muzeum Warszawy. Nosi tytuł "Nieba i ziemi nie widać. Warszawiacy o wrześniu 1939". Powstała na podstawie relacji nadesłanych w 1948 r. na konkurs "Pamiętnik warszawiaka". Potrwa do 5 stycznia 2020 r.

Ale nie tylko rocznicą wybuchu wojny Warszawa przecież żyje. W dniach 6-7 września w galerii Pracowni N22 przy Odyńca 29 zobaczyć będzie można wystawę prac SC Szymana pt. "Forma". SC Szyman to twórca przede wszystkim streetartowy, autor rozpoznawalnych szablonów i vlepek, ale także plakatów i grafiki.

Na 7 września zaplanowano tegoroczne Święto Wisły, tym razem pod hasłem "Tradycja i muzyka". Mam nadzieję, że wyciek ścieków z oczyszczalni "Czajka", z jakim od kilku dni boryka się Warszawa, nie będzie miał wpływu na przebieg wydarzenia, bo bardzo je lubię. Póki co organizatorzy nie wydali żadnego komunikatu w tej sprawie.



13 września natomiast ruszy kolejne niebanalne miejsce w stolicy - Fort 8. Będzie to przestrzeń skupiająca w zrewitalizowanych dziewiętnastowiecznych koszarach na Służewie restauracje, pracownie projektanckie i sklepy. Jeśli tu zaglądacie, to zapewne wiecie, że uwielbiam miejsca z historią, które zyskują nowe życie i nowe przeznaczenie. Jest ich wciąż w Warszawie za mało!

Zawsze mam problem, czy wrzesień zaliczać do miesięcy wakacyjnych, wszak rusza już szkoła, ale studenci przecież mają jeszcze wolne. Bez wątpienia to miesiąc o wciąż luźniej atmosferze, często ciepłych wieczorach i działających cały czas plenerowych restauracyjnych ogródkach. Atrakcji póki co nie ubywa, więc cieszcie się tą przedłużoną końcówką lata.

środa, 21 sierpnia 2019

Telegraf Bistro & Cafe. Pyszne miejsce w Żyrardowie (zamknięte)

Sami o sobie mówią, że są rodzinnym bistro. Słowa restauracja unikają zapewniając, że to nie ich kierunek. A jednak niejedna restauracja, także z Warszawy, czy z innych większych i bardziej turystycznych miast, mogłaby się od nich sporo nauczyć!

Nazwa nie jest przypadkowa. Dawniej cały parter kamienicy przy ul. 1-go Maja 54, jednej z głównych arterii Żyrardowa, zajmowała poczta. W tej części, gdzie teraz znajduje się Telegraf, kiedyś mieścił się telefaks i rozmównice międzymiastowe. I choć dziś, w dobie telefonii komórkowej i satelitarnej, trudno to sobie wyobrazić, to ja pamiętam jeszcze te czasy. I olbrzymie napisy nad wejściami do urzędów pocztowych: POCZTA-TELEGRAF-TELEFON (bo aż do 1991 r. tak właśnie, Polska Poczta, Telegraf i Telefon, nazywało się państwowe przedsiębiorstwo, które obsługiwało zarówno usługi pocztowe, jak i telekomunikacyjne). Z tamtą epoką i historią tego miejsca świetnie koresponduje szyld nad wejściem do lokalu. Gości wita bowiem stonowana, nie szpecąca elewacji budynku z czerwonej cegły, tablica z nazwą Telegraf Bistro & Cafe.




Lubię miasta postindustrialne, w których dawne miejsca użyteczności publicznej, czy to pofabryczne kompleksy jak te w Łodzi, czy jak tu, spadek po urzędzie pocztowym, dostają nowe życie, nowe przeznaczenie i ducha współczesności. Lubię miejsca z pomysłem na siebie, a takim bez wątpienia jest Telegraf.

Urzekł mnie już niewielki ogródek przed wejściem. Miejsca jest tu niewiele, ale zagospodarowano je z pomysłem. Kilka stolików i fotele w dwóch kolorach ustawiono jeden obok drugiego wzdłuż chodnika, nad nimi zawieszono nie rzucające się w oczy parasole. Żadnych płotków, żadnych logotypów producentów napojów, a zamiast tego kwiaty w doniczkach i czarne tablice z wypisanym kredą menu. Właśnie tak jak lubię najbardziej. To jedno z takich miejsc, które zachęcają, by po całym dniu zwiedzania przycupnąć na kawę. Niestety na obiad dla czteroosobowej rodziny stoliczki na zewnątrz są ciut za małe.




Wewnątrz nie ma żadnych nawiązań do funkcji, jaką pełniły kiedyś pomieszczenia. Wręcz przeciwnie, jest przytulnie, tak po domowemu, jakby właściciele odgonić chcieli wspomnienie bezdusznego urzędu. Do wyboru są stoły z wygodnymi krzesłami lub fotele i kanapy, dla tych, którzy chcą się zrelaksować. Na większości stolików stoją tabliczki z godzinami rezerwacji. Ponoć w weekendy bez niej ciężko tu o wolne miejsce. Na szczęście o 13:00 jest jeszcze prawie pusto, choć lokal otwarty jest od godz. 10:00, bo serwuje także śniadania.



Karta jest dość krótka, uzupełniają ją dania dnia wypisane na tablicy na zewnątrz. Menu oparte jest na produktach sezonowych, więc teraz królują w nim głównie warzywa i owoce. Wszystkie potrawy przygotowywane są tuż przed podaniem ze świeżych składników. Kuchnia nie używa gotowych przypraw, produktów przetworzonych, frytury, czy kuchenki mikrofalowej do podgrzewania przygotowanych wcześniej dań. I to jest tajemnica sukcesu tego miejsca. Swoje robi też marketing szeptany, bo gdy w internetowych grupach poświęconych gastronomii pada pytanie o Żyrardów, Telegraf polecany jest najczęściej. Zupełnie mnie to nie dziwi!

Zdecydowaliśmy się na trzy przystawki: krewetki w sosie z białego wina z pieczywem (21 zł), grzanki z pesto (6 zł) i hummus z młodymi burakami, kiełkami, marynowaną cebulką i orzechami włoskimi serwowany z pałeczkami grissini (24 zł). Hummus świetnie komponował się z tymi dość nietypowymi dodatkami, a sos spod krewetek był tak pyszny, że dzieciaki prosiły o dodatkowe pieczywo, by go zjeść do końca!





Chłopcy na tyle zadowolili się przystawkami, że zupy zamówiliśmy tylko my z Piotrem - ja zupę dnia, gulaszową (18 zł), Piotr chłodnik z karty (14 zł). Obie były przepięknie podane, szczególnie chłodnik udekorowany plasterkami rzodkiewki, liśćmi botwinki i gałązkami szczypiorku. Smakował tak jak ten, który pamiętam z rodzinnego domu. Zupa gulaszowa była natomiast niezwykle sycąca, choć dla mnie mogłaby być nieco bardziej pikantna.




Podczas gdy my skupiliśmy się na posiłku, dzieciaki przyniosły do stolika planszówki, bo Telegraf jest bardzo przyjazny najmłodszym, więc ma też oczywiście kącik dla dzieci, gdzie maluchy w różnym wieku znajdą coś dla siebie. Przyznam, że i ja wkręciłam się w układanie piramidy z krzeseł w grze Mistakos!

Największy problem mieliśmy z daniami głównymi. W karcie prym wiodą makarony, jest kilka sałatek, zaś wybór czegoś bardziej obiadowego jest niewielki. Ostatecznie stanęło na faszerowanym bakłażanie (27 zł) dla mnie, polędwicy wieprzowej na puree z zielonego groszku, z fasolką szparagową, cukinią i kurkami (39 zł) dla Andrzeja, piersi z kurczaka z kluseczkami gnocchi i sezonowymi warzywami z menu dziecięcego (25 zł) dla Jerzyka i sałatce z młodymi ziemniakami, jajkiem sadzonym, czosnkiem, pesto bazyliowym, rzodkiewkami, pomidorkami cherry i pancettą oraz jogurtem (25 zł) dla Piotra. 

Dostałam dwie połówki bakłażana z nadzieniem z kaszy kuskus, cebuli i pomidorów, posypane pokruszonym serem feta i pięknie udekorowane gałązkami czerwonej porzeczki, dodatkowo z jogurtem w oddzielnej miseczce (można zamówić także wersję vegan bez fety i jogurtu, wówczas jest o 2 zł taniej). Nie wiem, czy danie lepiej smakowało, czy wyglądało! 



Andrzej zjadł ze smakiem mięso i grzyby oraz puree z groszku, ale wielkość porcji nieco go przerosła. Podobnie zresztą Jerzyka, bo porcje z menu dziecięcego wcale nie są mniejsze niż dorosłe, za to wśród warzyw znaleźć można ekologiczną marchewkę.




Sałatka Piotra okazała się natomiast fantastycznym, lekkim sezonowym daniem, jednym z najsmaczniejszych w karcie.



I mimo że byliśmy już solidnie najedzeni, to nie mogliśmy oprzeć się deserom! Choć jestem typem, który ze słodyczy najbardziej lubi śledzie, to jednak rzut oka do lodówki z ciastami wystarczył, bym całkiem skapitulowała przed słodkościami. Dzieciaki wzięły bezę oraz tartę leśny mech, ja zaś fantastyczny sernik cytrynowy z bezą (ceny ciast 12-16 zł, oferta jest zmienna). 





Wyszliśmy bosko nakarmieni. Kiedyś słowo bistro oznaczało raczej bar, gdzie można było zjeść coś na szybko. Dziś ta nazwa wraca do łask, ale już w nieco zmienionym, lepszym znaczeniu. Współczesne bistra, bardziej przypominające te francuskie, to niewielkie lokale, w których panuje luźna, rodzinna atmosfera i klimat slow food. I takim właśnie miejscem jest Telegraf Bistro & Cafe. Tu nikt się nie spieszy, a każdy posiłek jest przygotowywany z niezwykłą starannością. Oznacza to, że czasem na zamówione danie trzeba poczekać nieco dłużej, wszak przyrządzane jest przecież ze świeżych produktów bezpośrednio przed podaniem i być może wszyscy przy stoliku nie dostaną swojego zamówienia jednocześnie, bo różny jest czas wykonania poszczególnych dań. Poza tym kuchnia w Telegrafie ma w ciągu dnia dwie piętnastominutowe przerwy, więc czas oczekiwania może się wówczas nieco wydłużyć. Pamiętajcie o tym wszystkim odwiedzając Telegraf, a unikniecie niepotrzebnych nerwów. Nagrodą jest wyśmienity posiłek i przesympatyczna obsługa kelnerska. Duże miasta wcale nie mają monopolu na świetną kuchnię. Czasem mniej znaczy więcej!

Telegraf zakończył działalność w marcu 2022 r. Po niemal dwumiesięcznym gruntownym remoncie, Ewa i Marek otworzyli w tym samym lokalu kawiarnię o nazwie spalona. (w nazwie na końcu jest kropka), ale niestety i ona, po nieco ponad roku funkcjonowania, została zamknięta w lipcu 2023 r.

Telegraf Bistro & Cafe / spalona.
ul. 1-go Maja 54
Żyrardów

piątek, 2 sierpnia 2019

Nin. Czy to dobre miejsce na rodzinne wakacje w Chorwacji?

Horyzont rozświetliła błyskawica. Nad małą wyspą, na której wieki temu wzniesione zostało miasto, kłębiły się stalowe chmury. Miejscowi nerwowo spoglądali w niebo mając cały czas w pamięci powódź, jaka nawiedziła to miejsce we wrześniu 2017 r. Wówczas po intensywnych opadach z brzegów wystąpiła niewielka rzeczka Miljašić Jaruga płynąca na obrzeżach miasteczka, w jego części lądowej. Do dziś nie uprzątnięto wszystkich skutków tamtego kataklizmu. Wciąż w remoncie są dwa kamienne szesnastowieczne mosty prowadzące na wyspę.




Tak przywitało nas Nin (nazwa miasta jest rodzaju nijakiego), nieduże miasteczko w północnej Dalmacji, o istnieniu którego do ubiegłego roku nawet nie miałam pojęcia. Skąd więc pomysł, by wakacje spędzić właśnie tu?

Muszę przyznać, że ja dotąd w ogóle miałam dość blade pojęcie na temat Chorwacji i raczej nie traktowałam tego kraju jako wymarzonego wakacyjnego kierunku. Owszem, znałam nazwy najbardziej znanych miejscowości: Split, Szybenik, Zadar, Dubrownik itp., ale kojarzyłam je raczej jako miejsca do zwiedzania, nie do wypoczynku. O nadmorskich kurortach nie wiedziałam nic! Jeśli tu zaglądacie, to zapewne wiecie, że przemierzamy Europę głównie autem i nie straszne są nam dystanse liczone w tysiącach kilometrów. Jednak takie eskapady wymagają czasu, a w tym roku mieliśmy do dyspozycji nieco mniej dni urlopu niż zazwyczaj, dlatego szukaliśmy trochę bliższej destynacji. I tak przypomniałam sobie o Chorwacji. W poszukiwaniu idealnego miejsca na letni wypoczynek, w dodatku z dala od tłumów, z którymi nieodłącznie kojarzył mi się ten kraj, zaczęłam nerwowo przeglądać grupy tematyczne poświęcone temu państwu na Facebooku. I zrobił mi się straszny mętlik w głowie, bo okazało się, że właściwie całe wybrzeże Adriatyku usiane jest miejscowościami turystycznymi. Którą więc wybrać? Z pomocą przyszedł znajomy ożeniony z Chorwatką. Z kilku propozycji zdecydowaliśmy się na Nin. Miasteczko wydało nam się schludne, zadbane, z typowo adriatycką, kamienną zabudową, spadku po panowaniu Wenecjan. 



Stare Miasto


Na wyspie, nad którą góruje strzelista, kwadratowa kościelna wieża, tak charakterystyczna dla chyba wszystkich adriatyckich miast, mieści się najstarsza część Nin, ale sama miejscowość jest dużo większa i niemal okala wyspę. W tej chwili dostać się tam można nową, drewnianą tymczasową przeprawą dla pieszych i rowerzystów. Za mury prowadzą dwie bramy: Dolna i Górna. To właśnie bezpośrednio do nich wiodły zniszczone przeprawy. Z drewnianej kładki bliżej jest do bramy Dolnej. A za nią znajduje się... Dalmacja w miniaturze! Bo Nin to dosłownie kilka wąskich uliczek, przy których można zobaczyć charakterystyczną dla wszystkich miast regionu kamienną zabudowę i które łączą dwa place, gdzie ulokowały się liczne restauracyjne ogródki. Klimat psują jedynie sklepy z dość tandetnymi pamiątkami, na czele z jednorożcami wyszywanymi cekinami.










Miniaturowy jest też przedromański kościółek Św. Krzyża z IX w., wizytówka miasta i typowy przykład przedromańskiej architektury starochorwackiej. Kiedyś miał rangę katedry i do dziś często określa się go mianem najmniejszej katedry na świecie. Obecnie nie tylko nie jest katedrą, ale nie pełni funkcji sakralnych. Wnętrze jest puste, dając schronienie jaskółkom i ich pisklętom. Patrząc na tę mikroskopijnych rozmiarów budowlę, trudno sobie wyobrazić, że to spokojne, dziś nastawione na turystów miejsce, było kiedyś miastem królewskim, że tu koronowano chorwackich monarchów i że tu rozegrał się religijny spór, który miał zaważyć na tym, w jakim języku odprawiane będą msze w chorwackich kościołach. 






Zanim jednak wędrówka ludów przywiodła na te ziemie Chorwatów, już w czasach antycznych istniał tu prężny port o nazwie Aenona. Zachowaną pamiątką z tamtej epoki jest niewielki fragment świątyni z czasów rzymskich (z I w.), podobno największej wówczas na terenie Dalmacji. Charakterystyczna, niestety tylko jedna, kolumna znajduje się jednak na uboczu i jeśli nie wie się o jej istnieniu, można tam zwyczajnie nie trafić. Stanowisko archeologiczne mieści się za Muzeum Archeologicznym (jest to oddział Muzeum Archeologicznego w Zadarze). Z placu przed muzeum trzeba wejść w wąską uliczkę wiodącą dalej, ku murom. Nie jest imponujące, ale ja bardzo lubię takie miejsca, gdzie historię widać gołym okiem, gdzie dotknąć można spuścizny po poprzednich pokoleniach zamieszkujących te ziemie, gdzie kolejne narodowości i najeźdźcy pozostawili coś po sobie. I Nin, choć maleńkie, takim właśnie jest miejscem, przesiąkniętym wielowiekową historią. Gdy z restauracyjnego tarasu patrzyłam na tę pamiątkę po ludach mieszkających tu nie setki, a tysiące lat temu, naszła mnie refleksja, czy po nas także coś tu zostanie (poza tonami plastiku), czy ci, którzy zamieszkają w tym miejscu za kolejne tysiące lat, będą chcieli otaczać pieczą pozostałości po naszej cywilizacji. Kim będą? Chorwatami, innymi narodami, które podbiją te tereny, czy może obcą cywilizacją spoza Ziemi?




Chorwaci osiedli tu w średniowieczu. Nin szybko stało się miastem królewskim i wkrótce właśnie tu założone zostało biskupstwo. Chrześcijaństwo przyjęli z rąk Cyryla i Metodego, w obrządku wschodnim. Językiem liturgii stał się chorwacki, zaś w formie pisanej - głagolica. Pierwsze państwo chorwackie powstało za panowania księcia Tomisława Chorwackiego (Tomislav) w IX w. Już w tym czasie na terenie Dalmacji istniały dwa kościoły: biskupstwo w Ninie uznawało zwierzchność Rzymu, zaś biskupstwo w Splicie - Konstantynopola. Gdy papież Jan X w 925 r. koronował Tomisława, w Splicie powołano do życia archidiecezję, zaś do liturgii wprowadzono łacinę. I tu na scenę wkroczył biskup Ninu, Grzegorz z Ninu (Grgur Ninski), ówczesny doradca Tomisława, dla którego wprowadzenie łaciny do obrządku oznaczało zastąpienie własnych dostojników, którzy nie władali tym językiem, duchownymi narzuconymi przez papieża. Grzegorz nie chciał o tym słyszeć. Spór próbowano rozwiązać podczas dwóch synodów w 925 i 928 r. w Splicie. Ostatecznie Grzegorz odpuścił, w kościołach i kościelnej hierarchii zagościła łacina, ale prostym księżom zezwolono na posługiwanie się starochorwackim i głagolicą. Kościół Św. Krzyża utracił wówczas rangę siedziby biskupiej. Grzegorz przeniósł się do Skradina. Dziś groźnie patrzy z pomnika dłuta Ivana Meštrovicia ulokowanego w centrum miasteczka obok innej świątyni, kościoła Św. Anzelma. To jeden z trzech przedstawiających biskupa monumentów w Chorwacji. Dwa pozostałe, także autorstwa Meštrovicia, mieszczą się w Splicie i we Varaždinie.



To właśnie dzwonnica kościoła Św. Anzelma wznosi się ponad zabudowaniami na wyspie. Sama średniowieczna świątynia została wzniesiona w VII w. i zastąpiła przedromańskie sanktuarium znajdujące się wcześniej w tym miejscu. Podczas rządów królów chorwackich świątynia miała charakter katedry. Z tego okresu zachowała się jedynie kaplica boczna, gdzie obecnie znajduje się skarbiec, a w nim niebywałe skarby: liczne relikwie, wśród nich także Św. Anzelma oraz pierścień papieża Piusa X z XV w.! Obecny wygląd kościół zyskał z XVIII w. Charakterystyczną dzwonnicę dobudowano w XIII w. i następnie przebudowano w XVII w. Ma 19 m wysokości i 4,75 m szerokości. 




Poza wspomnianymi kościołami, w obrębie murów znajduje się także trzeci, pod wezwaniem Św. Ambrożego z XIII w. Zlokalizowany jest w pobliżu cmentarza, tuż przy bramie Górnej. Kościół jest jednonawowy, z cechami romańsko-gotyckimi. Był kilkukrotnie przebudowywany. Ma świetną akustykę, więc często odbywają się w nim koncerty. 



Już poza obrębem Nin, w miejscowości Prahulje przy drodze w kierunku Zadaru znajduje się jeszcze jeden ważny dla historii tych ziem kościół. Zbudowany został w XI w. na niewielkim wzniesieniu. Doskonała widoczność sprawiła, że koronowani w Nin monarchowie (a było ich aż siedmiu), przybywali tu, by na znak swojej królewskiej władzy wznieść miecz w kierunku czterech stron świata, prezentując się w ten sposób poddanym. 

Kiedy ta część Dalmacji znalazła się pod panowaniem Wenecjan, którzy musieli stawić czoło najazdom tureckim, kościółek o strategicznym położeniu został przebudowany i opatrzony ośmioma blankami. Zyskał wówczas znaczenie obronne, jako wieża strażnicza.




W tym okresie Nin zostało dwukrotnie zniszczone - w 1571 r. oraz w 1646 r., gdy Wenecjanie poświęcili miasto, by skupić się na obronie Zadaru przed Turkami. W ruinach legły pałace, królewski i biskupi, i nigdy ich nie odbudowano, a miasto utraciło swoją pozycję.

Dziś nie tylko opowiada swoją historię dzięki zabytkom, które dotrwały do naszych czasów, ale także ma wszystkie cechy kurortu: ładne piaszczyste plaże i bogatą ofertę gastronomiczną oraz noclegową. 

Plaże


Wystarczy wyjść poza miejskie mury, by prowadzącą wzdłuż nich promenadą, przy której kotwiczą rybackie łodzie, dojść do malowniczej laguny, którą szczególnie polubili kite surferzy. Płytka woda i ekspozycja na wiatr sprawiają, że to idealne miejsce, by zacząć przygodę z tym sportem. Powiewające ponad taflą kolorowe latawce są tu nieodłącznym elementem krajobrazu. Na początku laguny znajduje się jedna z dwóch najbardziej popularnych plaż, Ninska Laguna Beach, wyposażona w leżaki, parasole, sprzęt do pływania, bar oraz mały plac zabaw dla dzieci.






Druga, Plaża Królowej (Kraljičina plaža) znajduje się po przeciwnej stronie laguny, ale oddziela ją od niej morze. By się tam dostać trzeba jechać naokoło, przez nową część miasta, tę dla mieszkańców - z pocztą, supermarketami, piekarnią i kramami z warzywami i owocami. Na niej również można skorzystać z leżaków i parasoli oraz sprzętu wodnego, także przejażdżek na pontonach lub bananach ciągniętych przez motorówkę.




W tej okolicy znajduje się również słynne Lejkovito blato, pokłady bogatych w minerały błot (peloidy) o właściwościach leczniczych, z których dobrodziejstwa korzystali już podobno Rzymianie, służących do leczenia reumatyzmu i chorób skóry. Nie powinien zatem dziwić widok ludzi całych umazanych szarą mazią.




Obie plaże polecane są dla rodzin z małymi dziećmi, bowiem woda w morzu jest tu długo płytka i ciepła.

My natomiast korzystaliśmy z dzikiej plaży najbliżej miejsca, gdzie nocowaliśmy, nieopodal starej cegielni. Nie ma tam żadnej infrastruktury (jedynie bar, który jednak w czerwcu był nieczynny), za to ludzi jest znacznie mniej niż na dwóch opisanych powyżej i woda nieco głębsza. Wśród kamieni, które miejscami leżą na dnie kryją się kraby i mieniące ryby, więc dobrze zaopatrzyć się w płetwy i maskę z rurką.











Salina (Solana Nin)


Sól w tych okolicach wydobywano już w czasach rzymskich. Był to tak cenny surowiec, że stanowił równowartość złota. Legenda głosi, że rzymscy żołnierze dostawali w soli żołd. Gdy Dalmację zajęli Wenecjanie, wykupili wszystkie działające saliny, także tę w Nin, by... zamknąć ją i wszystkie pozostałe jako konkurencyjne dla własnych. Wydobycie soli zniknęło z Nin na 500 lat. Produkcja ruszyła ponownie pełna parą w XX w. Dodać należy, że pełną parą rąk ludzkich, bo sól jest pozyskiwana cały czas metodami tradycyjnymi jak setki lat temu. A przy okazji salina jest nie lada atrakcją turystyczną.



Bo Solana Nin to nie tylko zakład produkcyjny, to także muzeum i swoisty rezerwat przyrody. Do zwiedzania udostępnione są sale ekspozycyjne, do których wejść można o dowolnej porze w godzinach otwarcia saliny, a także pola z basenami do pozyskiwania soli. Ta część dostępna jest tylko w grupach z przewodnikiem, ze względu na wysokie temperatury tylko do południa i późnym popołudniem (o pełnych godzinach - 8:00, 9:00, 10:00, 11:00, 12:00, 17:00, 18:00 i 19:00, wstęp - 65 kn od osoby, bilet rodzinny - 170 kn). Mieliśmy szczęście, bo panią przewodnik mieliśmy tylko dla siebie.



Kompleks zajmuje obszar 55 ha i podzielony jest na ponad 100 basenów, w tym 21 do krystalizacji soli. Niestety w czasie naszej wizyty nie były one jeszcze zapełnione, bowiem proces pozyskiwania soli w salinie jest pięcioetapowy. Krystalizacja to ostatni etap, ale z uwagi na chłodny i deszczowy maj w tym roku wszystko ruszyło później i w drugiej połowie czerwca prace były dopiero na etapie czwartym. Nie mieliśmy więc okazji podziwiać spektakularnych widoków białego złota połyskującego w promieniach słońca. Rocznie produkuje się tu 3 tys. ton soli, w tym tzw. kwiat soli - sól niezwykle bogatą w minerały, których stężenie może kilkukrotnie przewyższać to znajdujące się w zwykłej soli morskiej. Kwiat soli to efekt metabolizmu glonów i mikroorganizmów. Tworzy bardzo cienką warstwę na powierzchni wody, skąd jest ręcznie zbierana. Wspomniana powódź z 2017 r. dotknęła także Solanę. To był wyjątkowo urodzajny rok, żywioł zaś pochłonął większą część produkcji.







Na terenie saliny żyją ciekawe gatunki zwierząt i roślin. Siedlisko ma tu gatunek ptaka o nazwie szczudłak zwyczajny (chorw. Vlastelica, łac. Himantopus himantopus) o charakterystycznych czerwonych nogach i długim dziobie, endemiczna maleńka krewetka w języku polskim określana mianem słonaczek (chorw. Račić slaništar, łac. Artemia salina), która nie uległa ewolucji od milionów lat, czy roślina o nazwie soliród (chorw. Slanuša, łac. Salicornia europaea) - słony w smaku sukulent przypominający nieco trawę. Znana jest również we Francji, czy Włoszech. Jest jadalna i sprzedaje się ją zazwyczaj... w sklepach rybnych! Najczęściej się ją gotuje lub dodaje do sałatek. A w salinie można skosztować prosto z jednego z basenów. I nie ma się czego bać, bo woda jest tu naprawdę czysta. Nin leży pomiędzy czterema chorwackimi parkami narodowymi (Plitvice, Paklenica, Północny Velebit i Krka), więc środowisko naturalne jest tu w dużym stopniu nienaruszone.






Pierwszy raz byłam w takim miejscu i choć żałuję, że nie było jeszcze tegorocznej soli, to jednak przyroda zrekompensowała ten brak. A w słone pamiątki z Nin można się zaopatrzyć w przyfabrycznym sklepiku. Można tam kupić oczywiście sól, także aromatyzowaną ziołami oraz wspomniany kwiat soli, ale również rozmaite produkty spożywcze z jej wykorzystaniem, np. lody, czy czekoladki. Są też liczne kosmetyki. I szczerze mówiąc to jest najlepszy pomysł na przywiezienie czegoś z tego miasteczka dla siebie lub bliskich, bo na stoiskach z pamiątkami na Starym Mieście wybór jest kiepski i większość oferowanych souvenirów jest dosyć tandetna.   

Opuszczona cegielnia (Ciglana Nin)


Ponad dachami Nin wznosi się nie tylko kościelna wieża, ale i komin z rudej cegły, pozostałość po dawnej cegielni. Dla nas był to doskonały punkt orientacyjny, nie przymierzając jak w Warszawie Pałac Kultury i Nauki, bowiem zatrzymaliśmy się właśnie w tej części miasteczka, gdzie cegielnia się znajduje. 



Fabryka cegieł „Branko Štulić” została założona 27 grudnia 1953 r. decyzją ówczesnego samorządu z siedzibą w Zadarze i rozpoczęła pracę w 1954 r. Powstała na znacjonalizowanych gruntach odebranych kilkunastu rodzinom. Przestała działać na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX w., gdy wyczerpały się złoża gliny, z której wypalano cegły. 26 czerwca 1985 r. postawiono fabrykę w stan likwidacji, ostatecznie w 1997 r. stała się własnością państwową. Od ponad 10 lat toczy się batalia o odzyskanie działki przez spadkobierców dawnych właścicieli, w sumie 17 rodzin z Nin, a budynki niszczeją, coraz bardziej oddając się we władanie roślinności. 



To bardziej ciekawostka dla osób lubiących opuszczone miejsca niż zabytek. Jeśli jednak ktoś chciałby cegielnię zobaczyć, powinien się spieszyć. Działka, na której się znajduje, objęta jest planem zagospodarowania z przeznaczeniem na kolejne hotele/pensjonaty. Prace wyburzeniowe ruszą, gdy tylko uregulowane zostanie prawo własności do tego terenu. 



Historia połączyła na niewielkim obszarze rzymską kolumnę z powojennym fabrycznym kominem. Nin to prawie 2000 lat zaklęte w kamieniach i cegłach, to nowoczesne apartamentowce wzniesione na ruinach iliryjskich, rzymskich i weneckich budynków, to potęga i upadek. Ale też harmonia i spokój, mimo setek turystów przetaczających się tu codziennie w sezonie.

Czy warto zatem wybrać Nin na miejsce letniego wypoczynku? Miasteczko ma naprawdę mnóstwo uroku i jak na swój rozmiar całkiem sporo zabytków. Piaszczyste plaże, co jest w Chorwacji rzadkością, są idealne dla rodzin z dziećmi, choć raczej z młodszymi niż takimi, które potrafią już pływać. Starsze mogą skorzystać za to z całej gamy sprzętu wodnego. Niestety jest dość głośno z uwagi na przepływające co chwilę motorówki ciągnące amatorów adrenaliny. Na turystów czeka bogata oferta noclegów, świetna gastronomia i mnóstwo kramów z pamiątkami. Jeśli ktoś szuka ciepłego morza, smacznej kuchni i błogiego nic nie robienia, wszystko to znajdzie w Nin. Mimo popularności, miastu udało się zachować jakiś taki śródziemnomorski spokój i chyba to urzekło mnie najbardziej. Jest też doskonałą bazą wypadową po tej części Chorwacji.



Mimo to mam mieszane uczucia, jeśli chodzi o Chorwację. Nie porwała mnie ani pięknymi plażami, ani spektakularnymi zabytkami. Zabrakło efektu WOW, miłości od pierwszego wejrzenia. Być może za dużo sobie wyobrażałam, a być może północna Dalmacja po prostu nie jest najlepszym miejscem na pierwszy raz w tym kraju. Mówią, że im bardziej na południe tym piękniej, więc nie skreślam jej jeszcze całkiem. Mimo wszystko w kolejnych wpisach będę się starała pokazać raczej pozytywne strony i piękne miejsca w Chorwacji. Zabiorę Was jeszcze do Zadaru, Szybenika i na jeden ze szlaków Parku Narodowego Paklenica.

GARŚĆ INFORMACJI PRAKTYCZNYCH

Dojazd samochodem - ceny winiet i paliwa w czerwcu 2019 r.

Wybraliśmy trasę autostradową przez Czechy, Austrię i Słowenię, która w dużej mierze pokrywała się z tą, którą w 2016 r. pokonaliśmy w drodze do Albanii, głównie dlatego, że tym razem chcieliśmy zwiedzić także Graz i Lublanę.

Słoweńsko-chorwacką granicę przekraczaliśmy w sobotę ok. godz. 10:40 rano i czas przejazdu wyniósł ok. 10 min. Natomiast już w samej Chorwacji ruch w kierunku wybrzeża był bardzo duży i były takie momenty, że toczyliśmy się z prędkością 20 km/godz. Rozgęściło się, gdy część aut odbiła w stronę Istrii.

Ceny winiet (kupowaliśmy po drodze, na przejściach granicznych i stacjach benzynowych):

Czechy - 310 kč dziesięciodniowa, 440 kč miesięczna
Austria - 9,20 euro dziesięciodniowa, dodatkowo pobierają opłatę 1 euro, jeśli płaci się kartą, nie mają winiet miesięcznych, dwumiesięczna kosztuje 26,80 euro 
Słowenia - 15 euro tygodniowa, 30 euro miesięczna
Chorwacja - bramki, przejazd od granicy ze Słowenią do Nin kosztuje łącznie 180 kun w jedną stronę (na szczęście są tylko dwie bramki - piszę na szczęście, bowiem wciąż mam w pamięci ubiegłoroczną trasę po Grecji kontynentalnej, gdy trzeba było się zatrzymać kilkanaście razy!).

Pamiętajcie, że w Słowenii i Austrii trzeba mieć wykupioną winietę przed wjazdem na autostradę, więc jeśli nie kupiliście przez Internet lub wcześniej w Polsce np. za pośrednictwem Polskiego Związku Motorowego, to kupcie w pierwszej budce zaraz na granicy! Kilometr dalej potrafią już stać i sprawdzać. Mandat za jej brak kosztuje 120-150 euro. 

Ceny benzyny 95:

Czechy - na stacjach Shell i OMV w Mikulovie, ostatnich przed granicą z Austrią - 34,90 kč, na stacjach przy sieci TESCO - 30-31 kč
Austria - sieć Eni (logo z czarnym sześcionogim psem ziejącym ogniem) - 1,22-1,23 euro, ale zazwyczaj trzeba kawałek zjechać z autostrady, przy autostradzie na stacji Shell - 1,59 euro
Słowenia - przy autostradzie od 1,32 do 1,39 euro
Chorwacja - przy autostradzie 10,070 kn

Gdzie spać?

Baza noclegowa w Nin jest spora. My zatrzymaliśmy się w Vili Marija na obrzeżach miasta, po sąsiedzku ze starą cegielnią, ok. 2 km od centrum (droga wiedzie naokoło, bowiem w tej okolicy ujście do morza ma wspomniana rzeka Miljašić Jaruga, zaś na ostatnim jej odcinku cumują łodzie). Obiekt dysponuje czterema rodzinnymi apartamentami z aneksami kuchennymi, bez wyżywienia i właściwie bez obsługi przez cały pobyt (mam na myśli sprzątanie, czy wymianę ręczników i pościeli). Wyposażenie pokoi jest skromne, ale wystarczające. Na terenie znajduje się basen z bardzo wygodnymi leżakami, plac zabaw dla dzieci i miejsca parkingowe. 





Gdzie jeść?

W Nin, choć to niewielkie miasteczko, jest w sumie kilkanaście lokali gastronomicznych - konob, restauracji, pizzerii i lodziarni. Nam do gustu szczególnie przypadły dwa - restauracja Sokol i konoba Sentimenti.

Restoran Sokol

Restauracja znajduje się tuż za Dolną bramą. Latem stoliki ustawione są nie tylko w ogródku tuż przy wejściu do lokalu, ale i na placyku, na który wychodzi się przekraczając bramę.

Może się zdarzyć, że w czasie weekendu restauracja w jakichś godzinach będzie niedostępna, bowiem jest popularna także wśród mieszkańców na rozmaite uroczystości rodzinne.



Specjalnością jest tu wołowina z grilla. Ceny są dość wysokie, ale właściciele mają własną masarnię, więc mięso jest świeże i najwyższej jakości. I niech Was nie zmyli i nie zniechęci forma podania, nieco bez polotu, bo mięso jest fenomenalne.

Zamówiliśmy trzy różne dania: stek (650 g - 120 kn), befsztyk (250 g - 140 kn) oraz mięso faszerowane cebulą i ostrą papryką (na zdjęciu poniżej, 350 g - 150 kn).



Restauracja serwuje także, jak to nad morzem, dania z ryb i owoców morza. Będąc nad Adriatykiem koniecznie trzeba spróbować grillowanych kalmarów (lignje na žaru). Pokochałam je tak bardzo jak ośmiornicę w Grecji. Każda restauracja serwuje je po swojemu, z rozmaitymi dodatkami. W restauracji Sokol są miękkie, delikatne, z dodatkiem czosnku i natki pietruszki, chyba najsmaczniejsze, jakie jedliśmy w ciągu całego pobytu w Chorwacji. Dwie sztuki (300g) to koszt 80 kn.



Konoba Sentimenti

Znajduje się niemal vis a vis restauracji Sokol i serwuje kuchnię dalmatyńską. W karcie można znaleźć dania mięsna, ale zdecydowaną większość stanowią ryby i owoce morza. 

Na przystawkę zamówiliśmy mix owoców morza (75 kn) - panierowana drobnica z sosem czosnkowym, ale bardzo smaczna. Piotr zdecydował się na zupę rybną (30 kn) oraz małże w białym winie (55 kn), ja tradycyjnie na kalmary (120 kn), które tu serwowane są po dalmatyńsku z blitvą, czyli duszonym burakiem liściastym przypominającym nieco naszą botwinkę, dzieciaki zaś wzięły po porcji fenomenalnej giczki jagnięcej z opiekanymi ziemniakami (133 kn).






Dania były nie tylko smaczne, ale i apetycznie podane. Do tego doskonała obsługa kelnerska i to, co zaskoczyło mnie najbardziej, w damskiej toalecie dostępne były artykuły higieniczne, np. dezodorant, jeśli któraś z pań przed kolacją chciałaby się odświeżyć. W takim klimacie - bezcenne!

Dwie inne restauracje, w których byliśmy, Aenona i Stara Kužina, też dały radę, choć dania nie zrobiły na nas aż takiego wrażenia jak w dwóch poprzednich. Poza wymienionymi jest jeszcze co najmniej drugie tyle miejsc serwujących kuchnię dalmatyńską, więc na pewno każdy znajdzie coś dla siebie.

Ceny produktów spożywczych w sklepach

To jest temat, który bardzo często pojawia się w dyskusjach poświęconych Chorwacji. Nie jest to tani kraj. I choć zazwyczaj w czasie wakacji staramy się nie przeliczać cen na złotówki, to tu za każdym razem liczyliśmy, ile wydajemy. Szczególnie wysokie są ceny masła i wody mineralnej w butelkach.

Poniżej podaję przykładowe ceny z paragonów z dwóch supermarketów, Konzum i Tommy. W czasie naszego pobytu przelicznik był 1 kn = 63 gr.

chleb - 8 kn (piekarnia Zlatno Runo)
woda mineralna w butelkach 1,5 l - 5,99-7,99 kn (supermarket Konzum)
sok owocowy w kartonie 1 l - 10,99 kn (supermarket Konzum)
masło 250 g - 26,99 kn (supermarket Konzum)
nektaryny 1 kg - 15,99 kn (supermarket Konzum)
piwo Ožujsko butelka 0,5 l - 7,99 (supermarket Konzum)
ajwar słoik 23,99-28,99 kn (supermarket Tommy)
jogurt owocowy Jogobella - 4,29 kn (supermarket Konzum)
szynka w plasterkach opakowanie - 16,99 kn (supermarket Konzum)
szynka prsut w plasterkach opakowanie 90 g - 18,49 kn (supermarket Konzum)
mortadela w plasterkach opakowanie - 14,99 kn (supermarket Konzum)
pomidory 1 kg - 10,49 kn (supermarket Konzum)
lokalny ser dojrzewający 1 kg - 149,99 kn (supermarket Konzum)
jajka 10 szt. - 14,99 kn (supermarket Konzum)

Chorwacja przymierza się do wprowadzenia euro, a wówczas ceny wzrosną pewnie jeszcze bardziej.

My póki co nie mamy jeszcze planów wakacyjnych na przyszły rok, więc być może damy Chorwacji drugą szansę i pojedziemy bardziej na południe. Jednak tym razem decyzje będą zapadać spontanicznie, tuż przed wyjazdem.