środa, 7 września 2016

Do Albanii i z powrotem, czyli samochodem przez Bałkany

Gdy w ubiegłym roku siedziałam na gorącym piasku na plaży na greckiej wyspie Korfu, przede mną na horyzoncie widać było górzysty ląd - wybrzeże Albanii. Przeszło mi nawet przez myśl, aby tam popłynąć promem ze stolicy wyspy na jeden dzień, ale cena przeprawy była dość wysoka, poza tym chłopaki woleli wylegiwać się na słońcu, zamiast chodzić po promenadzie w Sarandzie, dokąd przybijają promy z Korfu. Jednak Albania w mojej głowie została, co więcej, zaczęła mnie coraz bardziej atakować za sprawą bloga Rudej. I choć pomysłów na tegoroczne wakacje było kilka, to jednak wygrała właśnie Albania.

Nasze podróże nigdy nie polegają jedynie na pokonaniu drogi z punktu do punktu i ewentualnym przespaniu się w drodze gdzieś w przydrożnym motelu. Staramy się zawsze tak zaplanować trasę, żeby przy okazji coś zobaczyć i zazwyczaj jest tak, że jadąc lub wracając przeciągamy trasę do tygodnia! Tym razem rozpoczęliśmy od zwiedzania. Podróżujemy z dziećmi, więc zawsze, jeśli to możliwe, wybieramy autostrady, nawet, gdy są płatne, dlatego i tym razem, pojechaliśmy nieco naokoło. Tym sposobem na naszej drodze znalazł się Maribor.

Dużo różnych historii słyszałam o pokonywaniu granicy austriacko-słoweńskiej: że wąskie i kręte drogi, że autokary staczają się na samochody, bo nie mogą podjechać na stromych odcinkach... Do Mariboru wjeżdża się czteropasmową autostradą i można wcale nie zauważyć, że właśnie wjechało się w Alpy!

Samo miasto jest przeurocze, z kameralną Starówką. Nie przetaczają się przez nie tłumy turystów, ale każdy, i starszy, i młodszy, znajdzie tu miejsce dla siebie.



Jedno popołudnie w Mariborze to zdecydowanie za krótko, ale niestety nazajutrz trzeba było jechać dalej, do Sarajewa, gdzie zaplanowaliśmy zostać trzy dni. Przez całą Chorwację wciąż jeszcze jechaliśmy autostradą, ale zaraz po przekroczeniu granicy z Bośnią droga zwęża się do dwóch pasów i z nizin zaczyna powoli piąć się do góry. Przypomina nieco trasę, którą wielokrotnie jeździliśmy z Warszawy w Beskidy, do uzdrowisk w Krynicy czy Wysowej. Niestety malownicze widoki przesłoniła nam mgła i coraz bardziej padający deszcz, który stał się nieodłącznym towarzyszem podróży aż do samego Sarajewa. Gdy dotarliśmy na miejsce, dowiedziałam się, że dzień wcześniej podobne nawałnice przeszły nad Macedonią, a w Skopje w powodziach zginęło 20 osób, głównie kierowców, których samochody zostały porwane przez płynącą ulicami wodę. Wieści były tym bardziej niepokojące, że trzy tygodnie później, w drodze powrotnej do Polski, mieliśmy spędzić w Skopje dwa dni.




Na szczęście po południu w Sarajewie się wypogodziło i można było wybrać się na spacer, a nazajutrz wreszcie się wyspać. Miałam wobec stolicy Bośni bardzo wyśrubowane oczekiwania. O tym, czy miasto im sprostało opowiem oddzielnie.





Po trzech dniach ruszyliśmy w dalszą drogę, w stronę Albanii. Najpierw jednak trzeba było przejechać przez Czarnogórę. Droga międzynarodowa E762 do Granični Prijelaz Šćepan Polje pomiędzy Bośnią i Hercegowiną a Czarnogórą jest, hm... ciekawa. Po wyjeździe z Sarajewa wiedzie cały czas przez góry, zakręcając raz w prawo, raz w lewo, kilka kilometrów przed granicą nawierzchnia robi się coraz gorsza, miejscami prawie nie ma asfaltu, zaś spotkanie z maszerującą środkiem pasa krową wcale nie należy do rzadkości!








Granični Prijelaz Šćepan Polje leży nad samym brzegiem rzeki Tary, która drąży najgłębszy w Europie kanion, zaś na jej wodach odbywają się znane spływy raftingowe. Gdy zaś minie się granicę, przez dość długi odcinek drogi przez Czarnogórę towarzyszy kierowcom inna malownicza rzeka, Piva, a na niej sztuczny zbiornik wodny o turkusowej tafli. Droga znów pełna jest zakrętów i tuneli wydrążonych w skałach. To zdecydowanie najbardziej malowniczy fragment trasy, którą pokonaliśmy w trakcie całej tegorocznej podróży przez Bałkany. Niestety jeśli ktoś ma chorobę lokomocyjną albo słaby żołądek, najlepiej od razu naszpikować się aviomarinem lub mieć pod ręką torebkę. Nasze dzieci nie dały rady podziwiać widoków i mieliśmy przymusowy postój, za to nad samym brzegiem turkusowego akwenu.




Po przekroczeniu granicy czarnogórsko-albańskiej byłam miło zaskoczona. Albania różnie się kojarzy, a tu okazało się, że drogi raczej dobre, zielono, zadbane gospodarstwa, ładne przydrożne bary i oczywiście... bunkry. Ale choć z Sarajewa do Tirany jest niespełna 400 km, to jechaliśmy prawie 9 godzin (dla porównania, pierwszego dnia trasę z Warszawy do Mariboru, 936 km, pokonaliśmy w 12 godz.)!

Tirana - z jednej strony stolica betonu, bunkrów i postkomunistycznych molochów, z drugiej miasto tętniące życiem, pełne nowoczesnych, choć nieco plastikowych barów i kawiarni, z ciekawymi artystycznymi instalacjami. Na zwiedzenie stolicy Albanii spokojnie wystarczy jeden dzień, ale ja już nie lubię biegać w wywieszonym językiem od zabytku do zabytku, więc zostaliśmy dwa.





Potem był Berat, albańska perła. Jedno z tych miast, w których można zakochać się od pierwszego wejrzenia. Ze wszystkich miejsc, które odwiedziliśmy w Albanii to dla mnie zdecydowany numer jeden. Na szczęście miasto nie jest jeszcze pożarte przez komercję i choć turystów nieco się kręci, to nie jest zadeptane jak podobne perełki, choćby w Bułgarii.



Z Beratu mieliśmy jechać już na wybrzeże, jednak Piotr nie do końca wiedział, którą z polecanych dróg wybrać - czy prosto przez góry, czy przez Wlorę i wzdłuż wybrzeża, czy przez Gjirokastrę. Nasi uroczy gospodarze polecili nam tę ostatnią i nawet narysowali schemat trasy!



Była niedziela, więc spodziewaliśmy się, że przejedziemy szybko i sprawnie. Nic bardziej błędnego. Najpierw w jednej z małych miejscowości wpadliśmy w środek targowiska. Stragany ustawione były wzdłuż głównej drogi, a na nich nie tylko warzywa, czy owoce, ale także żywe ptactwo, indyki i... sokoły. Skierowano nas na objazd, ale gdy wróciliśmy na główną arterię, wcale nie długo było nam dane cieszyć się płynna jazdą. W mieście Fier utknęliśmy w korku, który ciągnął się w kierunku Wlory. Można za to było nieco podejrzeć codzienne życie ulicy. Tu też toczyło się ono jak w zwykły dzień tygodnia. W sklepie mięsnym wisiały jagnięce lub koźlęce tusze, działał punkt napraw pralek i tylko przetaczające się jeden za drugim orszaki weselne przypominały o tym, że to jednak świąteczny dzień.



Na szczęście droga w stronę Gjirokastry za chwilę skręcała, więc udało nam się uciec z korka. Niestety na zwiedzanie samej Gjirokastry tym razem nie starczyło czasu, czego bardzo żałuję. Gdy zostawiliśmy miasto za sobą, krajobraz zaczął się robić coraz bardziej górzysty. Nawet zażartowałam w pewnym momencie, że tyle się mówi o kiepskiej jakości albańskich dróg, a chyba nawet te przez góry są przejezdne, bo ponad nami na dość wąskiej drodze widać było ciągnący się sznur aut. Okazało się, że to właśnie tamtędy będziemy jechać. Popatrzyłam w górę i odechciało mi się żartów. Nie znoszę wąskich górskich dróg "widokowych", a taka była właśnie ta przed nami i mieliśmy nią jechać przez kolejne 30 km w stronę Sarandy. Suma summarum nie było tak strasznie, ale i ruch nie był zbyt duży.





I tak oto dojechaliśmy do Ksamilu. Moja część wakacji właśnie się kończyła, a zaczynał się czas dla dzieciaków. Bo podróżowanie z rodziną, szczególnie z małymi jeszcze dziećmi, musi polegać na kompromisie. Najpierw oni dzielnie drepczą ze mną po kilkanaście kilometrów dziennie po rozpalonych upałem miastach, ale potem przez kolejnych 11 dni mogą się bezkarnie wylegiwać na plaży, kąpać w morzu, skakać z pomostu, czytać książki i pod ręcznikiem łapać plażowe Wi Fi, żeby pograć na telefonach. Oczywiście potraktowaliśmy Ksamil także jako bazę wypadową po okolicy, m.in. do Sarandy i Butrintu.




Do Polski wracaliśmy już szybszą trasą, przez Grecję, do której z Ksamilu jest nieco ponad 20 km. Po drodze, tuż obok stanowiska archeologicznego w Butrincie, jest przeprawa promowa przez Kanał Vivari doprowadzający wodę do Jeziora Butrinti. Na stacji benzynowej powiedziano nam, że ma kosztować 200 lek, a na miejscu okazało się, że 500, więc nie wiem, czy w błąd wprowadził nas chłopak ze stacji, czy na promie zwyczajnie nas oszukano. Dalej jedzie się szutrowymi drogami mijając stada kóz i koni.





W Grecji, od portu w Igoumenitsy, który już znaliśmy z ubiegłorocznej przeprawy na Korfu, jedzie się już autostradą Egnatia Odos praktycznie do samej granicy z Macedonią. W stolicy tego kraju, Skopje, zaplanowaliśmy praktycznie ostatni wakacyjny przystanek. Miasto niewiele się zmieniło od naszej poprzedniej wizyty dwa lata temu, dalej jest jednym wielkim placem budowy, choć projekt Skopje 2014 zakończył się teoretycznie dwa lata temu.


Skopje - budowa kolejnego mostu na Wardarze

Niestety znów w Macedonii dosięgnęło mnie apogeum mojej bałkańskiej wersji choroby zwanej potocznie zemstą faraona (w tym roku w ogóle mieliśmy sporo dolegliwości żołądkowych przez praktycznie cały pobyt na Bałkanach, w poprzednich latach zdarzały nam się tylko jedno-dwudniowe epizody), więc bardziej snułam się po mieście niż je zwiedzałam. Cieszę się, że tym razem udało nam się wejść do Domu Pamięci Matki Teresy, w dodatku w dniu 106 urodzin zakonnicy, którą w ostatnią niedzielę papież Franciszek ogłosił świętą. Budynek stylistyką nawiązuje do architektury bałkańskiej i na tle całej pseudoklasycystycznej nowej zabudowy Skopje jest dość ciekawy. Wewnątrz znajduje się ekspozycja poświęcona życiu Matki Teresy i kameralna kaplica na piętrze.






Po opuszczeniu Macedonii został nam już tylko jeden nocleg na Węgrzech i droga do domu. Niestety wpadliśmy w falę powrotów z wakacji. Na przejściu granicznym Horgoš – Röszke między Serbią a Węgrami staliśmy prawie trzy godziny. Wciąż widać tu zasieki i druty kolczaste, które w zeszłym roku miały zatrzymać uchodźców napływających do Europy. Bramy na kółkach na razie stoją z boku, ale naszykowane są, by w każdej chwili zamknąć granicę Unii Europejskiej. Z Grecji bowiem napływają informacje o znów powiększającej się liczbie uchodźców docierających z Turcji do Grecji. Erdoğan zajęty jest swoimi wewnętrznymi sprawami. Turcja jest też coraz bardziej zniecierpliwiona brakiem realizacji przez Unię obietnic złożonych w zamian za zatrzymanie fali uchodźców. Węgry natomiast kilka dni temu przedłużyły do 8 marca przyszłego roku stan kryzysowy związany z napływem uchodźców, więc zasieki na granicy póki co też jeszcze zostaną.




Na ostatni nocleg w przeuroczym Budakeszi dotarliśmy już po zmroku, ok. 21:00, a obiecywałam sobie, że przy następnej wizycie w miasteczku znajdę polskie groby wojenne. No znów nie tym razem, ale myślę, że będzie jeszcze okazja, bo to doskonałe miejsce, na nocleg w drodze gdziekolwiek na Bałkany. A Bałkany są mocno uzależniające!

Ten wpis to rodzaj wstępu i w dużej mierze opis naszej tegorocznej trasy, bo najtrudniej jest zaplanować dojazd. Sama z takich postów często korzystam, modyfikuję szlaki przetarte przez blogerów i wiem, że inni też takie wpisy czytają, bo na blogu najpopularniejszym w tej chwili tekstem jest opis dojazdu samochodem na Korfu. Mam nadzieję, że ten też się przyda, jeśli nie w tym, to w przyszłym roku. A w długie jesienne wieczory będę Wam opowiadać o tych wszystkich miejscach, które zobaczyłam w ciągu tych trzech tygodni podróży.

(foto: iza, pwz)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz