piątek, 31 marca 2017

Warszawa przyłapana... w marcu 2017

Nie, żebym była jakąś zdeklarowaną fanką wiosny. Wręcz przeciwnie, jako meteopatka co roku odchorowuję przesilenie wiosenne. A jednak, gdy w miniony weekend rozstałam się wreszcie z moją puchówką, poczułam się lżej, lepiej. Właściwie zimę pożegnałam już w Krynicy i niemal od samego powrotu ciągnęło mnie już w plener, dokładniej na nowy targ kulinarny przy Burakowskiej. Nowy, jak nowy. Działa od końca stycznia. Tylko o wolny weekend, bez obiadów rodzinnych, turniejów judo, czy urodzin szkolnych kolegów chłopaków, wcale u nas nie łatwo! Udało się dopiero na początku marca.



W byłych magazynach przy Burakowskiej, kawałek za Mielżyńskim, gdzie z okazji swojej czterdziestki pierwszy raz w życiu jadłam trufle, rozgościł się weekendowy targ, a właściwie dwa, bo i rolny, i kulinarny, w dwóch halach vis a vis siebie. Całość nosi nazwę Noce i Dnie. W hali handlowej wędliny, ryby, sery, miody, warzywa. Chłopaki zachwycili się cielęcymi parówkami i wędzoną wołowiną na kanapki. Andrzej żałował, że nie wzięliśmy jeszcze polędwicy z suma.

Bardziej jednak interesowała mnie hala konsumpcyjna, restauracyjna. Cały czas z rozrzewnieniem wspominam letni Nocny Market na nieczynnych peronach Dworca Głównego. Uwielbiam takie miejsca! Noce i Dnie nieco mnie jednak rozczarowały. Po pierwsze mogłoby być więcej wystawców z jedzeniem, bo poza częścią drink barową jest w sumie tylko siedem stoisk, z czego jedno ze słodyczami. Do tego ceny restauracyjne, choć to przecież street food, mimo iż serwowany przez znane warszawskie restauracje (za to w plastikowych miseczkach, na papierowych tackach i przy stole przerobionym z... drzwi). Fajnym pomysłem są weekendy tematyczne. My trafiliśmy akurat na zupy, więc obowiązkowo był węgierski bográcsgulyás od Borpince. Genialna jest także pizza na kawałki od Pizza lunga. Andrzej pozostał jednak wierny burgerom, za to Jerzyk zakochał się w chinkali, a ja - jak to matka - dojadałam resztki. W nagrodę dostałam kawę z mobilnej kawiarni. Dzień był chłodny i ponury, więc wszyscy chowali się raczej wewnątrz. Wiosna jednak rozkręca się w coraz szybszym tempie i z niecierpliwością czekam, aż między halami rozstawią się leżaki i część stoisk z dobrą kuchnią wyjdzie na zewnątrz. Bo póki co Nocom i Dniom brakuje trochę tego klimatu, jaki miał Nocny Market. Myślę jednak, że im będzie cieplej, tym przed budynkami będzie więcej życia. Bo same hale są atutem w przypadku niepewnej pogody. I to jest ich wyższość nad praktycznie niezadaszonymi peronami. Sprawdzimy to jednak pewnie dopiero latem, gdy wyślemy podopiecznych na zorganizowany wypoczynek.








Pod koniec marca niemal cała kulturalna Warszawa żyła otwarciem nowego, tymczasowego gmachu Muzeum Sztuki Nowoczesnej, czyli Muzeum nad Wisłą. A jak nad Wisłą, to nie mogło zabraknąć Syreny! I to właśnie temu najważniejszemu symbolowi Warszawy poświęcona została pierwsza wystawa w nowym lokum, "Syrena herbem Twym zwodnicza". Sam budynek to śnieżnobiały prostokątny kontener, jak na coś tymczasowego przystało. Bez żadnych udziwnień. Na zewnątrz leżaki, gdzie można spokojnie wypić kawę kupioną w kawiarni na tyłach muzeum. W weekend otwarcia działało też kilka plenerowych stoisk z kulinariami. Trochę obawiałam się iść tam właśnie w ciągu pierwszych dwóch dni funkcjonowania, bo muzeum i wystawa cieszyły się dużym zainteresowaniem na długo przed inauguracją działalności w tym miejscu. I w sobotę faktycznie do wejścia ustawiały się kolejki, więc celowo wybraliśmy się w niedzielę. To był strzał w dziesiątkę! Nie wiem, czy tłumy przetoczyły się dzień wcześniej, czy ludzi trochę zniechęcił bałagan komunikacyjny związany z biegnącym tego dnia ulicami Warszawy półmaratonem, ale było niemal pusto i komfortowo można było obejrzeć wystawę.






Symbol Syreny, szczególnie ten herbowy, jest mi bardzo bliski. Swojego czasu napisałam nawet dla "Spotkań z zabytkami" artykuł o motywie warszawskiej Syrenki w powojennej biżuterii. Na ekspozycji Syrena pokazana została w rozmaitych wcieleniach: herbowym, stricte artystycznym, w alegorii, czy wreszcie na fotografiach Wojciecha Wilczyka przedstawiających murale Legii Warszawa wykorzystujące motyw herbu miasta (nie muszę chyba wspominać, że ta odsłona chłopakom podobała się najbardziej, a z drugiej strony tak właśnie street art trafia na kulturalne salony). Dla mnie najciekawsze były prace z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, bo ta stylistyka najbardziej mi odpowiada, jednak wystawa jako całość jest spójna i naprawdę ciekawa.





Atutem muzeum jest młody zespół, ludzie, którym zwyczajnie się chce. Pamiętam jak wiele lat temu w jednym ze stołecznych muzeów któryś z moich chłopców nadepnął na kawałek dywanu będącego fragmentem wystawy i z rogu sali rozległ się ryk: Po tym się nie chodzi!!! Tu jakiś maluszek zapędził się w kierunku środka instalacji (niektóre rzeźby stoją/leżą wprost na podłodze, niczym nie zabezpieczone), a opiekująca się tym fragmentem ekspozycji dziewczyna z uśmiechem powiedziała, żeby tam raczej nie wchodził, bo to rzeźba z kruchego materiału. Nam zaś opowiedziała o tym dziele wszystko, co wiedziała, bo nie mogliśmy znaleźć karteczki z podpisem. W końcu to muzeum nowoczesne!

Druga sympatyczna sytuacja miała miejsce w księgarni. Kupiłam katalog z wystawy (lubię mieć tego typu pamiątki, bo wystawy z czasem odchodzą w zapomnienie, ale papier jest cierpliwy). Kątem oka na księgarnianej półce dostrzegłam zagraniczną publikację poświęconą architekturze powojennego modernizmu. Drogą niestety, bo kosztującą ponad 150 zł i mimo deklaracji siedmioletniego Jerzyka, że dołoży mi swoją złotówkę, z żalem odstawiłam książkę na półkę. Dziewczyna zza kasy podrzuciła mi za to namiary na jeden z profili fejsbukowych poświęconych tej tematyce. Super, kiedy właściwi ludzie pracują na właściwych miejscach!

Niestety niebawem tego typu albumy mogą być jedyną pamiątką po modernistycznych budynkach z czasów minionego systemu. W Warszawie rozpoczęła się rozbiórka Rotundy. Po kilku dniach prace jednak wstrzymano, bo okazało się, że szkielet budowli, który miał rzekomo zostać zniszczony w czasie wybuchu gazu w 1979 r. jest oryginalny i ma się całkiem dobrze. Teraz wypatroszona konstrukcja straszy przechodniów i czeka na wyrok. Mam nadzieję, że jednak będzie amnestia i nowy gmach zostanie wzniesiony na bazie oryginału. 



W oczekiwaniu na ostateczne rozstrzygnięcie w sprawie Rotundy przeglądam książkę "Mozaika warszawska. Przewodnik po plastyce w architekturze stolicy 1945-1989" Pawła Giergonia, którą dostałam na Dzień Kobiet. I myślę sobie, że chyba pora wziąć się za ich fotografowanie (niektóre już pokazywałam w tym cyklu), bo części już nie ma, a następne pewnie też znikną niebawem wraz z budynkami, które zdobią. Te ceramiczne układanki wnoszą mnóstwo ciepła i koloru na ulice naszych szarych miast. I bardzo je lubię. Będziecie chcieli o nich poczytać?

(foto: iza & andy)

czwartek, 9 marca 2017

Czwarta zima w Krynicy, czyli kilka słów o sanatoriach i łysogórskiej ceramice

Ludzie powtarzali sobie tę historię od lat. Oto rycerz z Muszyny zakochał się w pięknej krynickiej pasterce, jednak jego ojciec nie chciał słyszeć o tej miłości. Wysłał chłopaka na wojnę. Ten wrócił bez uszczerbku na zdrowiu, ale już blisko domu, na zboczach wzgórza, dziś nazywanego Górą Parkową, napadli go zbójcy i dotkliwie pobili. Umierającego ukochanego znalazła pasterka. Jej żarliwa modlitwa o ratunek została wysłuchana i Matka Boska wskazała dziewczynie źródło, którego wodą obmyła rany rycerza. Woda uzdrowiła umierającego, a tata, jak to w takich historiach bywa, wyraził zgodę na ślub. Tyle legenda. Można się jednak domyślać, że już mieszkańcy łemkowskiej wsi Krzenycze, założonej w 1547 r. w miejscu dzisiejszej Krynicy-Zdrój (tam, gdzie obecnie znajduje się tzw. dolne miasto z dworcem kolejowym), doskonale zdawali sobie sprawę z leczniczych walorów miejscowych szczaw. Ale to dopiero Habsburgowie, którym po rozbiorach przypadła ta część Polski, przeprowadzili dokładne badania składu wód i w Krynicy założyli uzdrowisko, które przeżywało wzloty i upadki, by w połowie XIX w., za sprawą Józefa Dietla, w pełni rozkwitnąć. Kto tu nie bywał! Pisarze, malarze i kompozytorzy. W dwudziestoleciu międzywojennym słynny śpiewak Jan Kiepura wzniósł w miasteczku własny pensjonat, Patrię.

Po II wojnie światowej nowa władza postawiła na dalszy rozwój uzdrowiska spychając praktycznie na margines zwykłą turystykę wypoczynkową, co poniekąd pokutuje do dzisiaj, ale do tego wrócę jeszcze pod koniec tej opowieści. Patria Kiepury przekształcona została na sanatorium. Zaczęto też wznosić kolejne. Prawdziwy boom przypadł na lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte XX w. i zbiegł się w czasie z pewnym eksperymentem, który zrodził się w umysłach artystów ze Spółdzielni Kamionka w Łysej Górze. Historia sztuki nazwała go "eksperymentem łysogórskim". Prowadzony był przede wszystkim w latach 1959–1968, jednak spotkać można także późniejsze realizacje. Swoje siły połączyli plastycy i architekci. Spółdzielnia do współpracy zaprosiła ceramika i technologa Bolesława Książka oraz malarzy Krzysztofa Henisza, jego syna Juliana oraz rzeźbiarza Zygmunta Madejskiego. Chodziło o to, by wykorzystać prastarą przecież technikę mozaiki (przykłady antycznych i bizantyjskich mozaik pokazywałam już wielokrotnie, choćby przy okazji wizyt w stanowiskach archeologicznych w Stobi, czy Butrincie) jako dekorację architektoniczną. Monumentalne barwne ceramiczne okładziny przebojem zdobyły ściany świeżo wznoszonych budowli, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz budynków właściwie w całej Polsce. W Krynicy, jako reprezentacyjnym uzdrowisku, powierzono artystom z Łysej Góry, położonej w stosunkowo niewielkiej odległości (Łysa Góra leży koło Brzeska, skąd do Krynicy jest nieco ponad 80 km) kilka realizacji, nie tylko w sanatoriach, ale także w budynku dolnej stacji kolejki linowej na Górę Parkową, czy w jednej z kawiarni. 



W styczniu stuknęła mi czterdziestka. Trzy dni później Piotrowi nieco więcej. W prezencie od bliskich dostaliśmy trzydniowy pobyt w jednym z krynickich pensjonatów. Był taki czas, że właśnie do Krynicy przyjeżdżaliśmy przez trzy zimy z rzędu z dzieciakami na narty. Priorytetem było wówczas jednak spędzenie jak najwięcej godzin na stoku. Tym razem był to czas tylko dla nas. Piotr wziął deskę, żeby choć przez chwilę cieszyć się śniegiem, ale ja narty zostawiłam w domu. Czterdziestka zobowiązuje, więc postanowiłam powłóczyć się po uzdrowisku, przyjrzeć sanatoriom i napić się wody zdrojowej. A przy okazji zobaczyć mozaiki i okładziny, które dotrwały do naszych czasów. Pokażę pięć miejsc, choć jest ich nieco więcej. Na resztę tym razem nie starczyło czasu, zdrowia do walki z administracją sanatoriów, albo godziny otwarcia, jak w przypadku kawiarni Hawana, nie pasowały. Będzie zatem powód, by odwiedzić uzdrowisko po raz kolejny i obejrzeć resztę. Póki są.

Dolna stacja kolejki linowej na Górę Parkową

Kolejka na Górę Parkową funkcjonowała już w dwudziestoleciu międzywojennym. Uruchomiono ją 8 grudnia 1937 r. i dziś jest najstarszą niezmienioną kolejką tego typu w Polsce. Niewielki modernistyczny pawilon, z którego odjeżdżają wagoniki, po wojnie przeszedł renowację i w 1966 r. ścianę vis à vis wejścia ozdobiły ceramiczne płyty z Łysej Góry. Obecnie dekoracja znajduje się już za kołowrotkiem, gdzie kasuje się bilety i wchodzi na peron, z którego odjeżdża wagonik. Zaprojektowana została przez Anielę Szatarę-Tymcik i Antoniego Hajdeckiego przy współpracy z Bolesławem Książkiem. Brązowo-żółte kwiaty na zielonym tle łatwo jest jednak przeoczyć spiesząc się, by zająć dobre miejsce przy oknie w wagoniku kolejki. Dekoracja często zasłonięta jest przez rozmaite banery reklamowe. Tak było i teraz, jednak panowie z obsługi byli tak mili i nie dość, że odsunęli jeden z nich w miejsce poza zasięgiem mojego obiektywu, to wpuścili mnie za kołowrotek, żebym mogła zrobić lepsze zdjęcia. To mnie uskrzydliło, ale jak się miało niebawem okazać, nie wszędzie łatwo jest wejść i zrobić zdjęcie mozaikom i okładzinom.




Centrum Leczenia i Rehabilitacji Beskid (wcześniej Dom Wczasowy Walcownik, ul. Piękna 17)

I tu zaczęły się schody. Dosłownie i w przenośni. Dosłownie, bo dwie ceramiczne kompozycje, które chciałam zobaczyć znajdują się na VI piętrze w dwóch ówczesnych salach: świetlicowo-telewizyjnej i pokoju dla dzieci (obecnie obie mają przeznaczenie rehabilitacyjne). To prace Anny Praxmayer wykonane w Łysej Górze prawdopodobnie w latach 1972 i 1973, które otrzymały nazwy "Gry Ciche" (realizacja przy współpracy z Danutą Maryjowską-Praxmayer przedstawiająca motywy głównie karciane i szachowe, ale także czerpiące z modnych w ostatnich latach gier planszowych takich jak kostka do gry) i "Dla Dzieci" (motywy zwierząt i ptaków). W przenośni zaś, bo napotkałam opór ze strony administracji sanatorium i w efekcie był to jedyny budynek wypoczynkowy, do którego nie udało mi się wejść. Polecono mi bowiem udać się na drugi koniec miasta, do sanatorium Mielec, po pisemną zgodę, by zaś móc zrobić zdjęcia miałam uiścić opłatę w wysokości... 100 zł! Pani z recepcji nie umiała mi jednak powiedzieć, czy to cena za sfotografowanie jednej, czy obu mozaik. Nawet muzea, które pobierają opłaty za fotografowanie nie mają takich cen! Dziwi to tym bardziej, że ośrodek ma nie tylko charakter sanatoryjny, ale także komercyjny. Zamiast więc zrobić ze skarbu, który posiada, atut i oprzeć na nim reklamę, zamyka do niego drogę. To tak typowo po polsku. Kilka lat temu byłam w Sofii. Gdy budowano tam jeden z hoteli, odkryto olbrzymi fragment rzymskiego amfiteatru. Dziś ruiny wyeksponowane są we foyer hotelu, gdzie może wejść każdy z ulicy, a atrakcja opisana jest w każdym przewodniku po stolicy Bułgarii. Rozumiem, że kompozycje znajdują się w salach obecnie przeznaczonych na zabiegi i nie miałam zamiaru przeszkadzać kuracjuszom, ani biegać po całym obiekcie, tylko wejść tam w wolnej chwili w towarzystwie kogoś z obsługi, ale dla władz sanatorium było to nie do przejścia. Na szczęście w dwóch kolejnych, gdzie mozaiki były wewnątrz, nie było już takich problemów.

Beskid

Sanatorium Uzdrowiskowe Watra (dawniej sanatorium Ceres, ul. Piękna 19)

Po sąsiedzku z Beskidem znajduje się Watra. Ścianę klatki schodowej między parterem a pierwszym piętrem zdobi mozaika, której autorstwa nie udało się ustalić. Podobne znajdowały się kiedyś na wszystkich półpiętrach budynku, ale zostały usunięte podczas przebudowy, prawdopodobnie w latach osiemdziesiątych XX w.




Kawiarnia Hawana

Ach, jaką miałam ochotę iść na dancing! Wzięłam nawet sukienkę, buty na obcasie i kupiłam nową torebkę pod kolor butów. Specjalnie wybrałam Hawanę, choć na forach skupiających kuracjuszy nie cieszy się zbyt dobrą opinią. To jedno z tych miejsc, gdzie czas zatrzymał się w PRL-u. Także w pozytywnym znaczeniu, bo zachowała się tam kolejna łysogórska okładzina, którą zaprojektował sam Książek i która nawiązuje stylistycznie do nazwy lokalu przedstawiając liście palmowe, kwiaty i motyle. Dawniej na zewnątrz była jeszcze ceramiczna dekoracja z motylem, ale obeszłam budynek dookoła i nie znalazłam jej. Patrząc jednak na stare zdjęcia, widać, że pawilon był przebudowany. Prawdopodobnie wtedy motyl odfrunął w siną dal.

Hawanę najwcześniej otwierają o 17:00, więc za dnia nie udało mi się tam dostać. A wieczorem... już, już mieliśmy wychodzić na dancing, gdy z kawiarni w naszym pensjonacie do moich uszu dotarł swingowy głos pani Małgosi śpiewającej tego wieczoru. Przepadłam. Zostaliśmy na koncercie. Następnego wieczoru również. Do Hawany wybierzemy się innym razem.

Sanatorium Uzdrowiskowe MSWiA Continental (wcześniej Granit, następnie sanatorium MSW Podhale, ul. Nirbitta 4)

Na bocznej elewacji budynku znajduje się późna łysogórska okładzina, wykonana w latach 1988-1989 według projektu Juliana Henisza przy współpracy z Jerzym i Krzysztofem Sachami. Jest nieco zasłonięta przez drzewa, ale między ich gałęziami można dostrzec płytkę z informacją o autorach realizacji. Ponoć wirowy wzór nawiązuje do sanatoryjnych odwiertów głębinowych.




Ośrodek Rehabilitacyjno  - Wypoczynkowy Panorama (dawniej sanatorium Budowlani, ul. Wysoka 15)

To jedno z najwyżej położonych sanatoriów w Krynicy (nie bez kozery ulica nazywa się Wysoka) i jeden z najbardziej rozpoznawalnych budynków w mieście, widać go bowiem niemal z każdego zakątka uzdrowiska.



Do dziś zachowały się jedynie barwne kształtki na parterze i pierwszym piętrze klatki schodowej. Jest też żyrandol z epoki z elementami szklanymi, zwisający przez wszystkie piętra ośrodka. Podobne szklane elementy można zobaczyć na niektórych kominkach projektowanych w Łysej Górze.





Kiedyś łysogórska realizacja z 1972 r. zdobiła także ściany przy basenie. Przedstawiała świat wodny, ale usunięta została podczas remontu.

Nowa Pijalnia Wód Mineralnych (ul. Nowotarskiego 9/3)

Na koniec zostawiłam najbardziej chyba znaną ze wszystkich krynickich okładzin ceramicznych, niegdyś zdobiącą siedem trapezoidalnych ścianek oddzielających salę koncertową od reszty pijalni. Nie jest to realizacja łysogórska jak większość opisanych powyżej. Zaprojektowała ją w 1969 r. Krystyna Zgud-Strachocka przy współpracy Ireny Dróżdż-Hyży i Janusza Ziembińskiego. Praca nosiła tytuł "Żywy mur", zaś płytki wykonano w latach 1970-1971 w kaflarni w Mielcu (szkliwo w barwach czerwieni i pomarańczu opracowane zostało przez specjalistów z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie). Na zewnątrz, na fasadzie przeszklonego gmachu znajduje się płaskorzeźba "Relief miedziany" tej samej autorki. Zarówno sam budynek pijalni, jak i projekt Krystyny Zgud-Strachocka zgarnęły wiele nagród. Zdjęcia ceramicznych ścian w ich oryginalnym kształcie i lokalizacji udało mi się zrobić dosłownie w ostatnim momencie, w lutym 2013 r. Latem tego samego roku rozpoczął się remont budynku. Sala koncertowa w pierwotnym kształcie przestała istnieć, zaś ceramiczne płytki zostały przeniesione jako tło dla kranów z wodą zdrojową. Z jednej strony dobrze, że nie wylądowały na jakimś gruzowisku, z drugiej jednak bezpowrotnie zniszczono całą kompozycję, której płytki były tylko jednym z elementów.

2013 r.





Natomiast sama przebudowa pijalni prowadzi niestety do smutnej refleksji o tym, jak zmienia się Krynica i w jakim kierunku idą te zmiany. Bo choć pijalnia po remoncie niby wygląda tak samo, to jednak coś mi zgrzyta. Niby na szklaną elewację wrócił metalowy abstrakcyjny detal, niby znów wnętrze zdobią donice z bujną roślinnością niczym w oranżerii, a czerwona ceramika za kranami ożywiła tę część sali, to tylnymi drzwiami do uzdrowiska wkradła się komercja w najgorszym wydaniu. Z kranami z wodą zdrojową sąsiaduje stoisko jednego ze znanych producentów sprzętu AGD służące warsztatom kulinarnym (oczywiście z wykorzystaniem sprzętów rzeczonego producenta). Jest też kawiarnia serwująca alkohol, co w budynku uzdrowiskowym, tuż przy leczniczej wodzie jakoś bije po oczach. Do tego na zewnątrz kilkanaście żagli z reklamami furkocze na wietrze... Tak swojsko, tak po polsku i tak szpetnie. 

Nowa pijalnia wód mineralnych, 2013 r.

Nowa pijalnia wód mineralnych, 2017 r.

Przez lata Krynica dbała o infrastrukturę dla kuracjuszy, zapominając o zwykłych turystach. Pierwszy raz byłam w miasteczku na zimowisku, gdy miałam 15 lat, potem jako dwudziestolatka, jeszcze na studiach. Nie bardzo mieliśmy się gdzie podziać, nie było lokali dla młodych ludzi (cudownym miejscem, które bardzo ciepło wspominam z tego okresu, była Galeria Korab Andrzeja Piszczka w jednym z drewnianych domków przy torze saneczkowym). Tak jest właściwie do dzisiaj. Jest kilka kawiarni, są restauracje i dancingi, ale to dalej miejsca dla osób dojrzałych, ewentualnie dla rodzin z dziećmi. Z drugiej strony miasto posiada świetną infrastrukturę narciarską z kolejką gondolową na Jaworzynę na czele. Tylko czy warsztaty siekania marchewki i kolejna kawiarnia przyciągną młodych ludzi? 

Niewątpliwą atrakcją tego sezonu były koncerty w pijalni. W czasie naszego pobytu grał Hey, wcześniej Kult, później miała być jeszcze m.in. IRA. Zespoły mojej młodości, repertuar idealny dla czterdziestolatków (czy to znak, że to już pora na wizyty w sanatoriach?)! Bo sala koncertowa w pijalni nadal istnieje! Tyle, że już nie jest wydzielona ścianami z ceramiczną okładziną, ale zajmuje otwartą przestrzeń w przestronnej hali, która wieczorem mieni się wszystkimi kolorami tęczy.



Pokochałam Krynicę wiele lat temu za jej kameralność i za to, że przez długi czas opierała się komercji i tandecie, które zepsuły Zakopane. Po tym krótkim pobycie widzę, że opierała się zbyt słabo.

Przy opracowaniu tekstu korzystałam z dwóch publikacji Bożeny Kostuch: artykułu pt. "Powojenna ceramika architektoniczna w Krynicy" ("Almanach Muszyny" z 2006 r., str. 199-204) oraz książki "Kolor i blask. Ceramika architektoniczna oraz mozaiki w Krakowie i Małopolsce po 1945 roku " (wyd. Muzeum Narodowe w Krakowie, Kraków 2015, str. 308-333). Można w nich obejrzeć zdjęcia z kompozycjami z sanatorium Beskid i kawiarni Hawana.