czwartek, 28 lutego 2019

Warszawa przyłapana... w lutym 2019

Zmierzch powoli zalewał Marszałkowską, gdy nagle szarówkę rozświetlił niebieski pasek, który pojawił się na elewacji jednej z kamienic. Po chwili zaczęły do niego dołączać, jeden po drugim, czerwone okręgi. 7 lutego Warszawa zyskała nowy neon. I wcale nie jest to jedna z reklam świetlnych, które w ostatnim czasie wracają do łask, ale instalacja artystyczna pt. "Wielka Warszawa". Niebieski pasek to oczywiście Wisła, zaś geometryczne obrysy symbolizują kolejne dzielnice. Autorem projektu, a w zasadzie jego neonowej wersji, jest Arek Vaz (Arkadiusz Bączyk). Na ścianę gmachu przy Marszałkowskiej 77/79, gdzie mieści się Biuro Architektury i Planowania Przestrzennego Urzędu m. st. Warszawy przeniósł "papierowy" awangardowy projekt, który powstał w ramach Planu Ogólnego Wielkiej Warszawy opracowanego przez zespół urbanistów, architektów i techników pod kierunkiem Stanisława Różańskiego w 1928 r. Neon jest fantastyczny, dopracowany w detalach i już w pierwszych dniach działania zyskał wielbicieli, do których i ja się zaliczam. Kiedy mówię o tym, że uwielbiam sztukę na ulicy w przestrzeni miast, to właśnie, między innymi, takie inicjatywy mam na myśli.





Całkiem niedaleko, nad wejściem do Galerii BWA Warszawa przy Marszałkowskiej 34/50/666 (w podcieniach pomiędzy Placem Konstytucji a Placem Zbawiciela), można zobaczyć drugi artystyczny neon, nie tak spektakularny jak powyższy, niemniej chwytający za serce. Mrok rozświetlają utkane z neonowych rurek cztery słowa/zwroty: Przepraszam, Wybacz mi, Dziękuję, Kocham Cię - słowa niezwykle w życiu ważne, a których wciąż używamy za rzadko. To praca Dellfiny Dellert, pozostałość po zakończonej już wystawie czasowej noszącej tytuł "Między Zbawieniem a Konstytucją" przygotowanej z okazji stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości i będącej artystycznym komentarzem do tego, co dzieje się w Polsce w ostatnich latach. Mam nadzieję, że chociaż ekspozycja skończyła się na początku stycznia, to jednak neon zostanie w tym miejscu na dłużej.



15 lutego 1979 r. minęło równo 40 lat od tragicznego wybuchu gazu w Rotundzie, który pozbawił życia 49 osób i naruszył konstrukcję budynku na tyle poważnie, że mimo odbudowy zaraz po katastrofie i tak w efekcie wymagał rozbiórki. Przynajmniej taka jest oficjalna przyczyna prac, które od prawie dwóch lat trwają w tym miejscu. Nowy gmach już praktycznie stoi i póki co na pierwszy rzut oka, zgodnie z zapowiedziami, nie odbiega bardzo od wyglądu oryginału (co nie zmienia faktu, że jest tylko kopią), ale na ostateczną ocenę trzeba poczekać do momentu oddania go do użytku.

Z kolei na początku tego roku media obiegła informacja, że znany koncern fastfoodowy McDonald's ma wyremontować dawny pawilon Cepelii przy Marszałkowskiej, położony po sąsiedzku z Rotundą, i urządzić tam jedną ze swoich restauracji. Pomysł spotkał się zarówno z aprobatą, jak i z krytyką. Ja nie widzę w tym nic zdrożnego, bo choć raczej nie stołuję się w tego typu miejscach, to akurat McDonald's dość dobrze radzi sobie z historycznymi, zabytkowymi wnętrzami. W Suboticy w Serbii restauracja znajduje się w secesyjnych wnętrzach miejscowego Ratusza, zaś w Austrii w miejscowości Bad Fischau, przy autostradzie wiodącej w stronę Słowenii (w kierunku Mariboru) urządziła się w budynku dawnej stacji benzynowej zaprojektowanej w latach 1989–1990 przez czołowego współczesnego architekta tego kraju, Hundertwassera. Tak więc myślę, że nawet jeśli faktycznie w modernistycznym pawilonie będzie działać sieciowa restauracja, to nie ma się czego bać. Budynek jest tak zaniedbany, że niestety przywrócenie mu świetności to w tej chwili sztuka kompromisu między miastem a potencjalnym inwestorem. Lepszy McDonald's niż całkowita utrata kolejnego przykładu architektury powojennego modernizmu przez Warszawę.

Dziś natomiast podpisano umowę na budowę nowego gmachu Muzeum Sztuki Nowoczesnej na Placu Defilad. Muzeum wreszcie zyska należne sobie miejsce na mapie Warszawy. A jednak jakoś zżyłam się z Muzeum nad Wisłą i ciężko będzie mi pożegnać ten pobazgrany artystycznie kontener (choć wiem, że jest tylko wypożyczony), który już zdążył wpisać się w panoramę nadwiślańskich bulwarów.

Tak więc w najbliższym czasie ścisłe centrum stolicy znowu czekają zmiany. W takich momentach uświadamiam sobie, że ten cykl jest w jakimś sensie kroniką tego, co dzieje się w mieście i że za jakiś czas być może te teksty będzie się czytać jak głosy z zaświatów. I to był właśnie powód, że 4 lata temu (!), w marcu 2015 r. opublikowałam pierwszy odcinek Warszawy przyłapanej. Czy ktoś jeszcze pamięta dmuchanego zająca siedzącego na dachu pawilonu Dworca Warszawa Śródmieście?

WARSZAWA ZE SMAKIEM

Boscaiola Pizza & Vino

W tym miesiącu nie mam nic spektakularnego do polecenia. Luty to był w dużej mierze czas ferii zimowych, kiedy starsze dziecko wyjechało na obóz sportowy, a młodsze w tym czasie podrzucaliśmy do rodziny, z kolei w końcu miesiąca borykaliśmy się z wirusami, które uziemiły nas na cały tydzień w domu. Udało nam się jedynie wyskoczyć na szybką pizzę do maleńkiego lokalu Boscaiola Pizza & Vino przy okazji wizyty w Centrum Nauki Kopernik. Miejsce jest w sumie przeciętne, ale daje radę, gdy dzieciaki są głodne i wymęczone po kilku godzinach naukowych doznań. Pizza okazała się dość przyzwoita (nie mamy zdjęć, bo młodzież pochłonęła zanim zdążyłam się zorientować), natomiast bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie sałatka z szynką parmeńską i gruszką. Nie oszczędzają na składnikach i miała pyszny sos. Plus także za przeszkloną kuchnię, dzięki której potrawy są przygotowywane praktycznie na naszych oczach (przez włoskiego kucharza). Nie jest to miejsce w stylu pornfood, ale dla dzieciaków i na szybko całkiem spoko.



Boscaiola Pizza & Vino
ul. Dobra 56/66 (wejście od ul. Lipowej 4)

REKOMENDACJE NA MARZEC

Dobra wiadomość jest taka, że Muzeum Narodowe o tydzień przedłużyło czas trwania pokazu specjalnego prac Pabla Picassa z cyklu Skarby Muzeum Narodowego w Warszawie. Niewielki wycinek twórczości hiszpańskiego artysty można jeszcze zobaczyć do 3 marca.

Gdy w okolicach listopada wybierałam dla Was godne polecenia atrakcje przygotowane z okazji stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości, jakimś cudem przegapiłam wystawę "Znaki wolności. O trwaniu polskiej tożsamości narodowej" na Zamku Królewskim. Czynna jest do końca marca i zdecydowanie warto ją zobaczyć.

piątek, 22 lutego 2019

Troki. Zamek na wyspie i Karaimi

Gdy w wyszukiwarkę Google wpisze się słowo Litwa, czy to po polsku, czy Lithuania w języku angielskim, zamek z czerwonej cegły przeglądający się w tafli jeziora Galwe znajdzie się na większości zdjęć, które w odpowiedzi pojawią się na ekranie komputera. Bo zamek w Trokach to jeden z najbardziej rozpoznawalnych, pocztówkowych wręcz widoków na całej Litwie.



Sierpniowy, przedłużony weekend, który świąteczny jest nie tylko w Polsce, ale i na Litwie, przyciągnął na łono natury i mieszkańców niedalekiego Wilna spragnionych odpoczynku z dala od miejskiego zgiełku, i całe rzesze Polaków, którzy w sąsiednim kraju postanowili spędzić kilka dni wolnego. Trzeba było trzy razy okrążyć miasto, by wreszcie znaleźć miejsce parkingowe. Na ulicach język polski przeplatał się z litewskim, ale nic w tym dziwnego, bo w Wilnie mieszka największy odsetek Polaków na Litwie, zaś zwiedzanie zamku mają też w programie chyba wszystkie polskie wycieczki do stolicy tego kraju. My także postanowiliśmy złapać tu oddech przed zagłębieniem się w uliczki wileńskiej Starówki.




W ten rejon Litwy my, Polacy, przyjeżdżamy trochę jak w odwiedziny do dawno niewidzianej rodziny. Z Litwą łączy nas wielowiekowa wspólna historia w ramach państwa o nazwie Królestwo Polskie i Wielkie Księstwo Litewskie (choć bardziej znanym jako Rzeczpospolita Obojga Narodów), a do wybuchu II wojny światowej ta część kraju znajdowała się w granicach II Rzeczypospolitej. 

Ale ten zamek opowiada historię wcześniejszą, bo związany jest głównie z postacią wielkiego księcia litewskiego Witolda (1354–1430), który zresztą właśnie tu zmarł, historię nie tylko walki o władzę na Litwie ze stryjecznym bratem Władysławem Jagiełłą (od 1377 r. wielkim księciem litewskim, zaś od 1386 r. królem Polski), ale i konieczności przeciwstawienia się ekspansji zakonu krzyżackiego. To historia sojuszy, zdrad, dyplomacji i wielkiej polityki ówczesnych czasów, której świadkami często były zamkowe mury. 






Fortecę, która wkrótce stała się rezydencją Witolda, wzniesiono na jednej z największych wysp jeziora Galwe (w sumie jest ich 21). Budowę w drugiej połowie XIV w. rozpoczął jeszcze ojciec Witolda, wielki książę Kiejstut, zaś na początku XV w. kontynuował ją już sam Witold. Wówczas istniał już starszy zamek, znajdujący się na lądzie, zwany potocznie zamkiem na półwyspie. I pierwotnie zamek na wyspie budowano w takim samym stylu jak sąsiedni. Z czasem jednak zyskał gotycką formę z elementami romańskimi. Wraz z budową nowej twierdzy zaczęła rozrastać się także leżąca u jej stóp osada. Troki szybko stały się bogatym, dobrze rozwiniętym miastem, ważnym ośrodkiem handlowym. Jako jedno z pierwszych miast na całej Litwie uzyskały prawa miejskie (przed 1441 r.). Po wspólnym zwycięstwie Polski i Wielkiego Księstwa Litewskiego nad Krzyżakami pod Grunwaldem w 1410 r. zamek oficjalnie został siedzibą Witolda. Poselstwa przyjmował w Wielkiej Sali. I choć już od początku XVI w. wielki książę rezydował w Wilnie, zaś zamek stał się jedynie więzieniem dla szlachty, to władze współczesnej niepodległej Litwy wróciły do tej tradycji. W Wielkiej Sali zrekonstruowanego zamku także dziś podejmują ważniejszych gości z zagranicy. 





Wracając jednak do historii, zamek był prawdziwą twierdzą z systemem murów obronnych. Przez lata nie został zdobyty i dopiero inwazja wojsk rosyjskich w latach 1655-1661 doprowadziła do spustoszenia i spalenia nie tylko zamku, ale i całych Trok, które już nigdy nie odzyskały dawnej świetności, stając się sennym prowincjonalnym, ale jakże uroczym miasteczkiem.

Odbudowa zamku rozpoczęła się w XIX w. na fali romantycznych tęsknot za utraconą ojczyzną, zaś w dwudziestoleciu międzywojennym kontynuowana była pod kierownictwem polskich architektów, najpierw B. Malewskiego, następnie w latach 1929-1941 pod kierunkiem J. Borowskiego. W tym czasie rozpoczęto m.in. odbudowę Wielkiej Sali. Po II wojnie światowej prace konserwatorskie i rekonstrukcyjne od 1953 r. były kontynuowane przez konserwatorów litewskich. Rekonstrukcja została całkowicie zakończona w 1987 r. Wówczas zamek uzyskał swój piętnastowieczny wygląd.




Dziś mieści ekspozycję historyczną. Dzieje fortecy, włączając w to jego odbudowę, zostały przedstawione w dość nowoczesnej formie łączącej tradycyjną wystawę, na której można zobaczyć zabytkowe szkła, srebra, wiekowe księgi (także w języku polskim) z bardziej nowatorskim przekazem. Choć nie ma tu multimediów, to jednak całość robi przyjemne dla oka wrażenie.





Oddzielną część ekspozycji poświęcono Karaimom. 




Bo Troki to nie tylko zamek. Miasteczko znane jest także właśnie za sprawą Karaimów, którzy niegdyś zamieszkiwali drewniane kolorowe domy, które po dziś dzień budują klimat jego centrum. Na te ziemie przybyli wraz z wielkim księciem Witoldem, który walcząc ze Złotą Ordą dotarł na Krym do wybrzeży Morza Czarnego. Stamtąd sprowadził m.in. do Trok 383 rodziny karaimskie, które na Litwie osiedlił w ramach polityki obrony państwa przed Krzyżakami (część Karaimów służyła wówczas w wojsku Witolda jako straż zamków książęcych, inni zajmowali się rolnictwem, handlem i rzemiosłem). Otrzymali przywileje jeszcze od Witolda, które następnie w 1441 r. potwierdził Kazimierz Jagiellończyk, król Polski i wielki książę litewski, przyznając Karaimom prawo magdeburskie, na mocy którego mogli m.in. tworzyć własny samorząd, z czego korzystali aż do upadku Rzeczypospolitej Obojga Narodów w wyniku rozbiorów w XVIII w. To dlatego czasem te części miast, w których żyli Karaimi nazywane były "małymi miastami".



Karaimi są dość skomplikowaną grupą etniczną. Ich religia, karaimizm (karaizm), zwany też czasami judaizmem karaimskim, wywodzi się z judaizmu właśnie, ale uznaje tylko Stary Testament, bez późniejszego piśmiennictwa i komentarzy, m.in. Talmudu. Pierwotnie nie miał być oddzielną religią, a ruchem reformatorskim w ramach judaizmu, jednak oprócz Żydów karaimizm przyjęły niektóre ludy tureckie. Dlatego część naukowców dzieli Karaimów na orientalnych, o korzeniach semickich, oraz resztę wywodzącą się z rodziny tureckojęzycznej. I to właśnie ci Karaimi przybyli na Litwę z Krymu. Przez Żydów Karaimi nie byli raczej akceptowani, co doskonale opisała Eliza Orzeszkowa w powieści "Meir Ezofowicz", jedynej lekturze z okresu pozytywizmu, którą przeczytałam w liceum z nieskrywanym zainteresowaniem. 

Do dziś w Trokach mieszka ok. 65 osób tego wyznania, zaś na całej Litwie ok. 260. Synagoga karaimska nosi nazwę kienesa/kenesa (od hebrajskiego słowa kenes oznaczającego zgromadzenie). Niestety ta znajdująca się w Trokach, jedna z dwóch czynnych kienes na całej Litwie (druga znajduje się w Wilnie), w czasie naszej wizyty była w trakcie remontu. 



Barwne karaimskie drewniane domy ciągną się wzdłuż głównej ulicy miasteczka równoległej do linii brzegowej jeziora, która nosi nazwę... oczywiście Karaimskiej (Karaimų gatvė). Większość posiada z tej strony po trzy okna. Przyjęło się uważać, że zgodnie z tradycją pierwsze było dla Boga, drugie dla księcia (Witolda), a trzecie dla gospodarzy, ale sami Karaimi mieszkający w Trokach nie potwierdzają tej teorii uznając ją za wymysł na potrzeby turystyki, prawdopodobnie pochodzący jeszcze z czasów, gdy Litwa była jedną z socjalistycznych republik w ramach ZSRR. Niemniej domy są niezwykle ciekawe, zadbane, w rozmaitych kolorach. Całe miasteczko jest jednolite architektonicznie, co w dzisiejszych czasach jest już raczej rzadkością. I zwyczajnie cieszy oczy!














I właśnie ta sielskość w połączeniu z wagą tego miejsca dla historii Litwy, przyciąga tu tylu turystów, sprawiając, że miasteczko ma mimo wszystko nieco komercyjny charakter. Nad jeziorem znajduje się mnóstwo kramów z pamiątkami, litewskim rękodziełem, chlebami, wędlinami, czy miodami. W kilku domach urządzono restauracje serwujące przysmaki kuchni karaimskiej z dużymi pierogami z pieca o nazwie kybyn na czele. Mogą mieć rozmaite farsze. My zdecydowaliśmy się na wariant z baraniną oraz ze szpinakiem. Oba były dobre, choć zupełnie inne, a jedząc tylko po jednym najedliśmy się do syta.



Polaków i Litwinów historia zarówno łączy, jak i dzieli. Na wielowiekową wspólną państwowość patrzymy z innej perspektywy, choć losy naszych krajów są ze sobą ściśle związane. Jednak w ten sierpniowy upalny dzień nie tylko dawne dzieje i egzotyczna kultura Karaimów przyciągnęły do Trok całe rzesze mieszkańców nieodległego Wilna i turystów z Polski, ale i jezioro, które pełni też jak najbardziej rekreacyjne funkcje. Można tu popływać jachtem, na SUP-ach, rowerem wodnym, czy czymś w rodzaju tramwaju wodnego. Można też rozłożyć się z kocem na trawie. W takie dni jak ten nikt nie myśli o przeszłości, relaks dni wolnych od pracy jest na pierwszym miejscu.




piątek, 15 lutego 2019

Kruszewo. Miasto, w którym zatrzymał się czas

Droga wiła się zakosami i wciąż wspinała się pod górę. Zdawała się nie mieć końca. Jeszcze jeden zakręt i nagle nieco poniżej zobaczyliśmy czerwone dachy, które rozlały się po całej dolinie. Dalej nie było już nic, tylko niebo i chmury. 




Kruszewo uchodzi za najwyżej położone miasto w Macedonii, a nawet na całych Bałkanach. Leży na wysokości ok. 1200 m n.p.m. To wyżej niż Zakopane! Okoliczne szczyty są niewiele niższe niż tatrzańskie. Zbocza zagospodarowano na narciarskie stoki, ale infrastrukturze daleko do nowoczesności. Latem, gdy odwiedziliśmy miasto, metalowe krzesełka nieczynnego leciwego wyciągu kołysały się nad ulicą przy podmuchach wiatru, zaś na porośniętych trawą zboczach pasły się konie. Gdzieniegdzie można też było zobaczyć osiołka skubiącego chwasty na poboczu jezdni. Poczułam się, jakbym trafiła do odległej krainy, która postanowiła zadrwić sobie z upływającego czasu i pozostać taką, jaką była kilkadziesiąt lat temu.




Chwilę potem zameldowaliśmy się wynajętym apartamencie. Z okna widać było domy schodzące symetrycznie z dwóch stron ku dolinie i kościelną wieżę w centralnym punkcie. Widok był oszałamiający! 



Gospodyni zabrała nasze paszporty i jak się miało niebawem okazać, nie tylko infrastruktura narciarska to w Kruszewie relikt przeszłości. Stanęliśmy bowiem oko w oko z macedońską biurokracją, która nazywa się obowiązek meldunkowy. Temat nam nie obcy, bo Macedonię odwiedzamy właściwie co roku i nigdy dotąd nie mieliśmy żadnych problemów. W każdym miejscu, gdzie nocowaliśmy, czy to był hotel, czy prywatny apartament, dostawaliśmy urzędowy druk z poświadczeniem zameldowania. Nie wiem, jak hotele, ale prywatni właściciele meldują swoich gości na posterunkach Policji. I mało brakowało, by nasza gospodyni z Kruszewa miała przez nas kłopoty! Gdy dwa tygodnie wcześniej wjeżdżaliśmy do Macedonii w drodze na Kithirę (nocowaliśmy wówczas w Negotinie), pogranicznicy wbili nam do paszportów pieczątki poświadczające wjazd do Macedonii, ale już nazajutrz przy wyjeździe nie potwierdzili w ten sam sposób opuszczenia przez nas kraju. Podobnie, gdy teraz znów wjeżdżaliśmy z Grecji na terytorium Macedonii. Zatem ze stempli w paszportach wynikało, że przez ponad 2 tyg. nie opuszczaliśmy tego kraju! Policja kazała pani tłumaczyć się, dlaczego melduje nas dopiero teraz. Powiedzieliśmy, że w razie czego pójdziemy na komisariat i przedstawimy całą sytuację, ale na szczęście jej wyjaśnienia wystarczyły i dostaliśmy nasze meldunki, które podobno mogą być sprawdzane na granicy, jednak nigdy nie proszono nas o ich okazanie. 

Gdy nazajutrz ruszyliśmy zwiedzać miasto, szybko przekonaliśmy się, że nie tylko biurokracja w Kruszewie zatrzymała się jeszcze w poprzedniej, jugosłowiańskiej epoce. Całe miasto sprawiało wrażenie, jakby przez ostanie 20-30 lat świat zapomniał o tym miejscu leżącym prawie na jego końcu.




Kruszewo, podobnie jak większa część Bałkanów, znalazło się w XV w. pod panowaniem Imperium Osmańskiego. Pierwsze wzmianki o niewielkiej wówczas osadzie pochodzą właśnie z tego okresu. Rozwój nadszedł dopiero w XVIII - XIX w., gdy zaczęli tu docierać chrześcijańscy uchodźcy z południowej Albanii, głównie Arumuni (lud wołoski) ze zniszczonego przez wojska Alego Paszy z Tepeleny w 1788 r. Moskopola uchodzącego za największe arumuńskie miasto, jakie kiedykolwiek istniało (dziś w jego miejscu znajduje się wieś Voskopojë w okręgu Korcza). W Kruszewie do dziś język arumuński ma status urzędowego i można podziwiać arumuńską cerkiew, która obecnie pełni rolę Muzeum Ikon. Obok Arumunów miasto zasiedlili także Słowianie i Grecy, tworząc niepowtarzalną kosmopolityczną społeczność zajmującą się głównie handlem i rzemiosłem.

To właśnie z tego okresu pochodzą zabytkowe, przepięknie zdobione wille, które wciąż jeszcze można podziwiać w niemal całym mieście. Co ciekawe, większość z nich jest otynkowana i pomalowana tylko z przodu, od strony ulicy. Stara, zwarta zabudowa ścisłego centrum nie bardzo pozwala na budowę nowych domów, dlatego można odnieść wrażenie, że Kruszewo to trochę żywy skansen. Tę świadomość potęguje fakt, że na ulicach widać też mnóstwo aut o dwudziesto-trzydziestoletnim dizajnie, które dziś uchodzić mogą za zabytki. Stare Łady, Zastavy i Yugo najczęściej są wciąż w użyciu. My, blogerzy, zazwyczaj zachwycamy się takimi miejscami, ale to niestety świadczy też o ubóstwie tutejszego społeczeństwa.













W czasach jugosłowiańskich istniał tu przemysł włókienniczy. Pozostałości po fabryce o nazwie Ilindenka obecnie straszą pustką. Podobno był plan przekształcenia tych budynków w hostel, ale póki co nie wypalił. Kruszewo to jedno z tych średniej wielkości miast postkomunistycznej Europy Wschodniej, które przegrały walkę z transformacją ustrojową.



W mieście nie ma oszałamiających zabytków. Centralna część starego miasta skupia się wokół cerkwi Św. Mikołaja (to ta, której wieżę widziałam z okna apartamentu) wzniesionej w 1832 r., ale całkowicie zniszczonej w czasie powstania ilindeńskiego w 1903 r., o którym będzie jeszcze mowa w dalszej części tekstu. Odbudowano ją, już w nieco innym stylu niż pierwotny, w latach 1904-1905. Przy kościele znajdują się dwa place, a przy nich kawiarnie, restauracje i bary. Latem wystawiają stoliki przy okolicznych uliczkach pod dającymi przyjemny cień drzewami lub pod pstrokatymi parasolami z reklamami miejscowych browarów i międzynarodowych koncernów produkujących napoje. Na tej wysokości temperatura i tak jest nieco niższa niż w dolinach, a w dodatku my przyjechaliśmy tu z upalnych Aten, więc zanim się zaaklimatyzowaliśmy, odczuwaliśmy raczej chłód.









Oprócz cerkwi Św. Mikołaja warte obejrzenia są jeszcze trzy inne świątynie: cerkiew Św. Bogurodzicy z 1867 r. (najstarsza w mieście), cerkiew Św. Trójcy z 1881 r. (znajduje się po przeciwnej stronie miasta, niedaleko charakterystycznego modernistycznego hotelu Montana) oraz wspomniana arumuńska cerkiew Św. Jovana wzniesiona w latach 1897-1904, która dziś nie pełni już funkcji sakralnych, a jedynie muzealne. Mieści się w niej Muzeum Ikon przybliżające także historię i techniki pisania ikon. Niestety w czasie naszej wizyty muzeum było zamknięte (choć był środek tygodnia) i nikt, łącznie z mieszczącą się po sąsiedzku informacją turystyczną, nie był nam w stanie powiedzieć, kiedy będzie czynne.



Bardzo chciałam zwiedzić także galerię malarstwa Nikoli Martinoskiego, jednego z najbardziej znanych artystów współczesnych nie tylko Macedonii, ale i całej ówczesnej Jugosławii. Muzeum miało się mieścić w jego rodzinnym domu. I niech Was to nie zmyli. Bo domy są dwa! Ten, w którym artysta się urodził, opatrzony stosowną tabliczką, zamknięty jest na głucho i powoli oddaje się we władanie bujnej roślinności. Nie sprawdziwszy wcześniej dokładnego adresu byłam przekonana, że to właśnie tu mieści się muzeum, tymczasem znajduje się ono w zupełnie innym domu, w innej części miasta (ul. Niko Doaga 65a). Tam jednak nie dotarliśmy i zła jestem na siebie, bo byłam tej ekspozycji bardzo ciekawa. Cóż, zawsze jest powód, by wrócić do Kruszewa!





Z architektonicznego punktu widzenia ciekawy jest budynek muzeum wzniesionego ku pamięci popularnego piosenkarza Toše Proeskiego, który zginął w wypadku samochodowym w 2007 r. w wieku zaledwie 26 lat. Nie dlatego, żeby miał wybitną bryłę, ale to najnowocześniejszy budynek w całym mieście, powiew zachodu w tym hermetycznym typowo bałkańskim urbanistycznym krajobrazie. 



Wcześniej najbardziej modernistyczny był futurystyczny gmach spomenika Ilinden (wcześniej: Pomnik Walki Narodowowyzwoleńczej i Powstania Ilindeńskiego), zwany potocznie Makedonium. Znajduje się niemal po sąsiedzku z muzeum Toše Proeskiego. Nie ukrywam, że to właśnie był jeden z głównych powodów naszej wizyty w Kruszewie. Cóż, jestem bez pamięci zakochana w architekturze powojennego modernizmu, a to jest jedna z najbardziej kosmicznych budowli, jakie kiedykolwiek widziałam! Nie mogłam nie zobaczyć tego na własne oczy.



Powstanie, skierowane przeciwko tureckiemu okupantowi, wybuchło 2 sierpnia 1903 r. w dniu Św. Eliasza (Ilija - stąd nazwa). Powstańcy, pod wodzą Nikoli Karewa, wyzwolili miasto i proklamowali Republikę Kruszewską, pierwszą niepodległą republikę na Bałkanach. Na jej czele stanął Karew, zaś powołany rząd składał się z przedstawicieli wszystkich grup etnicznych zamieszkujących miasto. Niestety państwo przetrwało zaledwie 10 dni, zaś Kruszewo poniosło dotkliwe sankcje ze strony Imperium Osmańskiego. Dla Macedończyków Powstanie Ilindeńskie ma takie znaczenie, jak dla nas powstania z czasów zaborów, czy Powstanie Warszawskie.

W ostatnim czasie doszło do historycznego porozumienia Macedonii z Grecją w sprawie nazwy kraju. Grecy przez lata negowali prawo do nazywania przez Słowian zamieszkujących te ziemie swojego kraju mianem Macedonii, która jest historyczną częścią Grecji i która wydała na świat jednego z jej największych władców, Aleksandra Wielkiego, zwanego Macedońskim. Ex-jugosłowiańska republika na arenie międzynarodowej posługiwała się nazwą FYROM (Former Yugoslav Republic of Macedonia - Była Jugosłowiańska Republika Macedonii). W drugiej połowie ubiegłego roku oba kraje zgodziły się na zmianę tej nazwy na Republika Macedonii Północnej, w skrócie Macedonia Północna. Nazwa oficjalnie weszła w życie... trzy dni temu, 12 lutego 2019 r.! Wspominam o tym dlatego, że w czasie rozmów brane były pod uwagę także inne nazwy, m.in. Macedonia Ilindeńska. Zważywszy na historię, którą tu, w Kruszewie ma się właściwie na wyciągnięcie ręki, to właśnie ta nazwa usankcjonowałaby ten historyczny, niepodległościowy zryw, wyprzedzający przecież nawet macedońskie państwo, które po raz pierwszy niepodległość uzyskało dopiero po upadku Jugosławii.

Makedonium zostało wzniesione na wzgórzu Gumenja ponad Kruszewem w 1974 r. Pomnik zaprojektowali Jordan Grabulski i Iskra Grabulska. Gdy patrzy się na tę kosmiczną budowlę, można odnieść wrażenie, że wylądowało tu UFO! Wewnątrz znajduje się grób Nikoli Karewa. Latem ubiegłego roku pomnik był akurat w remoncie, ale na szczęście można było wejść do środka. A warto, bo okna umieszczone w wychodzących z konstrukcji promieniach ozdobione są witrażami (ich autorem jest Borko Lazeski), zaś na ścianach znajdują się ciekawe płaskorzeźby. Z uwagi na to, że pomnik upamiętnia także bohaterów jugosłowiańskiej partyzantki z czasów II wojny światowej, zaliczany jest do rozsianych po całym terenie byłej federacji tzw. spomeników.






















Kruszewo robi dość przygnębiające wrażenie. Jest cudowne, malowniczo położone i z przepiękną zabytkową architekturą może śmiało konkurować z Ochrydą o miano najpiękniejszego miasta w Macedonii. Tylko jest potwornie zaniedbane, co wraz z trudnościami w dotarciu tutaj dla osób niezmotoryzowanych pewnie nieco odstrasza turystów. Patrząc na mieszkańców, na ich ubiory i motoryzację, żyje się tu raczej skromnie, co dziwi o tyle, że w sąsiednim, ale położonym w dolinie Prilepie, który sam w sobie jest brzydszy, na ulicach widziałam więcej modnie ubranych, uśmiechniętych ludzi, lepsze samochody i więcej wyremontowanych domów. Więc o co chodzi z tym Kruszewem? Czy tam, wysoko w górach zatrzymał się czas? A może to raczej Kruszewo zatrzymało się w czasie? 

Nazajutrz obudził mnie pomarańczowy świt przeglądający się w oknie wynajętego apartamentu. Z kubkiem kawy parującej na rześkim powietrzu wyszłam przed dom. Rude psisko, które dzień wcześniej towarzyszyło nam przez niemal cały czas, przeciągnęło się na wycieraczce i pobiegło przed siebie w dół, ku miastu, które powoli budziło się do życia. I to właśnie ten widok zabudowań skąpanych w pierwszych promieniach porannego słońca mam przed oczami, gdy pomyślę o Kruszewie. Bo mimo tych łuszczących się elewacji domów i wysłużonych samochodów, jest w Kruszewie coś magicznego.




Ten poranek był jednym z tych najmilszych momentów w czasie podróży, gdy najbardziej cieszy poranna kawa i chłód powietrza o świcie. Bo choć wiesz, że każdy dzień przybliża Cię do powrotu do domu, to jeszcze rozkoszujesz się byciem w drodze, z dala od spraw przyziemnych i kieratu dnia powszedniego. Wschód słońca w trasie to zapowiedź kolejnego dnia, gdy często budzisz się w jednym, a zasypiasz w innym miejscu. Naszym kolejnym przystankiem była Serbia, ale o tym już innym razem.