Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Albania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Albania. Pokaż wszystkie posty

sobota, 13 maja 2017

Bałkany od kuchni. Co i gdzie zjeść

Zimny podmuch wiatru sprawił, że zasunęłam kurtkę pod samą szyję, chyba tylko po to, by chwilę później rozpinać ją w ostrych promieniach majowego słońca przebijającego się przez chmury. Majówka i pierwszy tegoroczny grill. Pogoda płatała figle, ale mazowiecka wieś rozśpiewana była ptasimi trelami, a na ruszcie skwierczało mięso i warzywa. I pomyśleć, że jeszcze do niedawna nie przepadałam za grillowaniem. Przygotowywane w ten sposób potrawy doceniłam dopiero, gdy zaczęłam podróżować po Bałkanach.

Skara, bałkański grill. Przyrządza się na nim niemal wszystko: od piersi kurczaka przez rozmaite potrawy z siekanego lub mielonego mięsa, z najbardziej znanymi jak pljeskavica przypominająca nieco popularne w Polsce i w Europie Zachodniej burgery, czy ćevapi (ćevapčići) przyjmujące postać niewielkich kiełbasek, aż po ryby, owoce morza i warzywa, choć kuchnia bałkańska jest głównie mięsna, raczej tłusta i ciężka. Nieodłącznym dodatkiem do mięs są sosy z duszonych warzyw, przede wszystkim z bakłażana i papryki: ajwar (znany praktycznie w całym regionie), lutenica i pindżur (te dwa najczęściej można spotkać w Macedonii). Nie do końca wyczuwam różnice między nimi, ale najbardziej lubię lutenicę, bo zazwyczaj nie jest tak bardzo rozdrobniona jak ajwar, warzywa pokrojone są w nieco większe kawałki.

Mix mięs z grilla i sałatka szopska, Serbia

Pindżur, Macedonia

Popularne są też wszelkiego rodzaju zapiekanki, z musaką na czele i dania jednogarnkowe, np. mućkalica czy baranina/jagnięcina duszona w kociołku wraz z warzywami.

Musaka, Albania

Mućkalica, Bośnia i Hercegowina

Duszona baranina, Macedonia

Wegetarianin na Bałkanach też da sobie radę, choćby dzięki wszechobecnej sałatce szopskiej, czy wspomnianym grillowanym warzywom oraz burkom, które są rodzajem placków z nadzieniem, najczęściej z sera solankowego lub szpinaku, ale występują także w wersji z mięsem mielonym. W Bośni i Hercegowinie każdy rodzaj takiego placka ma swoją własną nazwę, uzależnioną od rodzaju farszu, np. sirnica z serem, zeljanica ze szpinakiem.

Sałatka szopska, Serbia

Grillowane warzywa, Albania

No i kawa! Bez niej Bałkany nie byłyby Bałkanami. Kawiarnie, mniejsze i większe, są w każdym mieście, mniejszym i większym. Jedne nowoczesne, z kawą z ekspresu, inne tradycyjne, gdzie przy niziutkich stoliczkach popija się kawę tradycyjnie gotowaną w dżezwie, spadek po osmańskim panowaniu na tych terenach. I taką właśnie lubię najbardziej, choć czasami bywa dla mnie za słodka.

Kawa parzona w tradycyjny sposób, Macedonia

W niemal wszystkich krajach szeroko rozumianych Bałkanów większość potraw jest bardzo podobna. Różnice lokalne występują najczęściej w kuchniach pogranicza lub tam, gdzie swoje wpływy pozostawiły kolejne protektoraty. Zapraszam zatem na kulinarny przewodnik po bałkańskich smakach. 

SERBIA

Moja przygoda z kuchnią bałkańską zaczęła się w Serbii. Droga była wąska, malowniczo przecinała góry wijąc się między skałami, wpadając w wydrążone w nich tunele, raz po raz chowając się pod skalnymi nawisami, które człowiek wykuł w kamieniu, by móc łatwiej się przemieszczać. Minęliśmy bułgarsko-serbskie przejście graniczne. Do Niszu, gdzie zarezerwowaliśmy nocleg, był jeszcze kawałek, popołudnie już późne, dzieciaki zmęczone i głodne. I nagle w tym surowym krajobrazie zobaczyliśmy niewielki przydrożny bar, który przycupnął nad brzegiem strumienia i który na tym pustkowiu honorował płatności w euro!

Było wszystko, czego było nam trzeba: pstrąg z górskiego potoku i dania mięsne dla chłopaków (pljeskavica, która właśnie w Serbii jest chyba najsmaczniejsza i piersi z kurczaka). Mężczyzna w średnim wieku, który prowadził bar, zapytał, czy nie chciałabym spróbować marynowanej pikantnej papryki (pečena ljuta paprika), serbskiej specjalności. Chciałam. 





Tamtego dnia na serbskim odludziu uświadomiłam sobie trzy rzeczy: że uwielbiam bałkańskie potrawy z grilla, że dla naszej rodziny doskonale sprawdzają się półmiski dań z tegoż, które serwowane są chyba w każdej serbskiej restauracji (możecie być pewni, że jak zamówicie taki, co w karcie opisany jest jako dla dwóch osób, to najecie się czteroosobową rodziną; w zestawie zazwyczaj są też ziemniaki) i że bez tej papryki, najpierw grillowanej, potem marynowanej wraz z czosnkiem nie będę umiała już żyć. 





Oprócz półmiska grillowanych mięs, warto zamówić także zestaw meze, czyli bałkańskich przekąsek. W Serbii na takim znajdzie się suszona wołowina, ser kajmak (przypominający nieco naszą bryndzę), kawałki burka, smażone w głębokim tłuszczu skwarki ze słoniny, znane mi wcześniej z Węgier oraz różne rodzaje past do pieczywa.



Nawiązań do kuchni węgierskiej można znaleźć w Serbii znacznie więcej, szczególnie na północy, w autonomicznym regionie Wojwodina zamieszkiwanym przez dużą mniejszość węgierską. Tam w restauracyjnym menu, obok dań typowo bałkańskich, znaleźć można gulasz, czy zupę z karpia, obydwa dania serwowane z zacierkami niczym w Budapeszcie.



Miejsca, które polecam

Lokalizacji wspomnianego przydrożnego baru chyba nie uda mi się odtworzyć, ale śmiało mogę zarekomendować inny, tym razem na północy Serbii, kilkanaście kilometrów od granicy z Węgrami (przejście Horgoš – Röszke) - bar przy motelu Mandić (Postanski fah 107, Vrbas). Serwują tam chyba najlepszą pljeskavicę, jaką jadłam na całych Bałkanach. Dostaje się kotlet w bułce, a dodatki są w wystawione w części samoobsługowej i można dobrać sobie według własnych preferencji.

W tym samym regionie, Wojwodinie, w mieście Subotica koniecznie trzeba się udać do restauracji Bates (ul. Vuka Karadžića 17). To miejsce o wręcz rodzinnej atmosferze i domowej kuchni. Obsługują kelnerzy pamiętający czasy Jugosławii, od których można się dowiedzieć, że wówczas do Suboticy przyjeżdżało mnóstwo Polaków na handel, bo było to pierwsze jugosłowiańskie miasto za granicą z Węgrami. W porze lunchu nie powinno dziwić, że na większości stołów stoją kartki z napisem "Rezerwacja". Mieszkańcy wpadają tu w czasie przerw obiadowych w pracy na trzydaniowy posiłek z menu dziennego, choć oczywiście można zamówić także dania z karty. A głodnym nie wypuszczą! Każdą z zmówionych przez nas porcji, czy to panierowanych udek z kurczaka (na 1 porcję składają się cztery spore kawałki mięsa), czy gulaszu (na zdjęciu powyżej porcja dla 1 osoby!), spokojnie najadłyby się... cztery osoby! Nie jest to miejsce nowoczesne, ani pod względem wystroju wnętrza, ani urody serwowanych dań, a jednak bez wahania wróciłabym tam będąc w Suboticy, bo właśnie tak wyobrażam sobie domową kuchnię w tym regionie.

W Niszu polecam kafanę Galija. Oficjalnie znajduje się przy ulicy Nikole Pašića 35, ale najlepiej wejść w równoległy do niej pasaż wyłączony z ruchu, który jest zagłębiem kawiarnianych i restauracyjnych ogródków. Galija ma również stoliki wystawione na świeżym powietrzu właśnie z tamtej strony. Kuchnia oczywiście serbska.

W Belgradzie dobrze karmią w Manufakturze (to jedno z tych modnych miejsc, gdzie nad głowami wiszą kolorowe parasole, a niektóre stoły zrobione są z... beczek i gdzie serwuje się dania tradycyjne, ale podane w nowoczesnej formie; ul. Kralja Petra 13-15) oraz w restauracji Dwa Jelenie (Dva Jelena) przy artystycznej uliczce Skadarlija (nie da się stamtąd wyjść głodnym, kuchnia prawdziwie serbska).

BOŚNIA I HERCEGOWINA

W sarajewskiej Baščaršiji można dostać zawrotów głowy od kolorów tkanin, blasku złota i kamieni szlachetnych oraz dolatujących z każdej strony zapachów smażącego się na grillach mięsa, świeżo krojonej cebuli, czosnku i kawy. W stolicy Bośni i Hercegowiny nie trzeba szukać wystawnych restauracji, by smacznie zjeść. Najlepiej zdać się na węch. Albo usiąść przy którymś ze stoliczków wystawionych przed jeden z niewielkich barów na tureckiej Starówce. Te bary, których w tej części Sarajewa jest mnóstwo, to ćevabdžinice. Serwują typową kuchnię bośniacką, przede wszystkim ćevapi lub sudžukice (trochę przypominające nasze cienkie białe kiełbaski) wraz z podgrzewaną na grillu bułką lepinją oraz drobno posiekaną świeżą cebulą i musztardą, ewentualnie z popularnym w tej części Bałkanów (poza Bośnią i Hercegowiną także w Serbii i Czarnogórze) serem kajmak. Dania serwowane są na... metalowych talerzach (tradycyjnie na cynowych).





Warto spróbować także tutejszych wędlin, szczególnie z suszonej wołowiny.

A po posiłku obowiązkowa kawa z dodatkiem mega słodkiego rahat lokum (u nas znanym jako rachatłukum). Na terenie Baščaršiji można znaleźć sklepiki, które specjalizują się w domowym wyrobie tylko tych słodyczy.



Miejsca, które polecam w Sarajewie

Usiedliśmy w pierwszej z brzegu ćevabdžinicy w Baščaršiji i wszystko było bardzo smaczne. Trzeba pamiętać, że jest to muzułmańska dzielnica, więc w większości barów nie serwują alkoholu, za to jogurt do grillowanych mięs pasuje idealnie! Zimnego piwa można się napić raczej w typowo turystycznych miejscach i na obrzeżach Starówki. 

Browar Sarajewsko (Sarajevska Pivara, ul. Franjevačka 15) - tam lokalnego piwa można napić się bez wyrzutów sumienia, a przy okazji jest też restauracja Pivnica HS serwująca bardzo przyzwoite dania kuchni bałkańskiej, choć ja mimo wszystko wolę klimat bośniackiego street foodu.

Ciekawym miejscem jest Inat Kuća (ul. Veliki Alifakovac 1) - dom znany z tego, że przez upór swojego właściciela był kilkakrotnie, na koszt państwa austro-węgierskiego, przenoszony z jednego na drugi brzeg rzeki Miljacki. Samo słowo "inat" w języku bośniackim oznacza rodzaj siły woli, co dość dobrze obrazuje historię budynku. Mieszcząca się w nim dziś restauracja doskonale karmi tradycyjną kuchnią.

CZARNOGÓRA

W Czarnogórze byliśmy tylko przejazdem w drodze z Sarajewa do Albanii. Ale tak się złożyło, że ten krótki kawałek drogi przyszło nam pokonywać w porze obiadowej. Zajazd Mustuluk w miejscowości Danilovgrad wyglądał przyzwoicie i stał przy nim... radiowóz. To dawało nadzieję, na dobrą, lokalną kuchnię. Nie zawiedliśmy się! Kuchnia była głównie miksem serbskiej z bośniacką, bo były i moje ulubione papryki marynowane (Czarnogóra była pierwszym miejscem poza Serbią, gdzie je serwowano) i ćevapi z kajmakiem, które tak bardzo kojarzą się z kuchnią bośniacką. Do tego przepyszna duszona baranina. Porcje ogromne! Jedną spokojnie najedzą się dwie dorosłe osoby, nie mówiąc o dzieciach, a my zmówiliśmy... cztery. Ciężko było potem znów wsiąść do samochodu!




MACEDONIA

O kuchni macedońskiej kilka słów skreśliłam już na moim drugim, kulinarnym blogu. W kuchni tego kraju znaleźć można oczywiście większość typowo bałkańskich klasyków, na czele ze wspomnianymi już mięsami z grilla, choćby pljeskavicą, której wariant faszerowany serem, w innych częściach regionu zwany pljeskavicą gurmańską, tu nosi nazwę makedonka.



Jednak widać tu także dość dużo wpływów bułgarskich z uwagi na kulturową bliskość obu narodów. To choćby papryki faszerowane serem solankowym, czy sarma, czyli mówiąc po naszemu gołąbki, tyle, że w liściach winogron (popularne też w kuchni rumuńskiej i greckiej) oraz jogurtowo-ogórkowy chłodnik tarator. Mam jednak wrażenie, że kuchnia macedońska jest nieco lżejsza niż kuchnia pozostałych wspomnianych krajów, bardziej już południowa. 




Ciekawostką było dla mnie, że obok popularnej na całym półwyspie sałatki szopskiej, Macedonia ma własną, sałatkę macedońską, z przewagą pomidorów, bez ogórka, za to z pieczoną lub grillowaną papryką. W Kruszewie (Kruševo) odkryłam jeszcze jeden rodzaj miejscowej sałatki o nazwie ovcarska (owcza?), w której składzie, obok sera solankowego, znalazł się też twardy, dojrzewający ser owczy oraz... jajka! 

Sałatka szopska

Sałatka macedońska

Sałatka ovcarska

Najbardziej jednak charakterystyczne dla tego niewielkiego kraju potrawy to tavče gravče i turli tava. Pierwsza to fasola zapiekana z sosem pomidorowym, ale nie przypominająca wcale naszej fasolki po bretońsku. W ulicznych barach często dodaje się do niej ćevapčići, zamawiane na sztuki. Turli tava z kolei to duszone warzywa, wśród których musi znaleźć się charakterystyczna dla tego regionu okra. Potrawa występuje w wersji jarskiej lub z dodatkiem mięsa, najczęściej jagnięciny, wołowiny lub cielęciny. Poza Macedonią danie przypominające turli tavę jadłam także w Albanii.





Miejsca, które polecam

W Skopje najlepiej skosztować potraw z ulicznych barów na starym tureckim bazarze zwanym Starą Czarsziją. Także w tej części miasta jedna restauracja z lokalną kuchnią urządziła się na terenie dawnego zajazdu Kapan An. Nosi nazwę Beerhouse An i serwuje praktycznie wszystkie miejscowe przysmaki z dala od zgiełku dzielnicy.

W Ochrydzie koniecznie trzeba zajrzeć do restauracji Damar (ul. Kosta Abrash) vis a vis cerkwi Św. Zofii, choćby z powodu jedynej w swoim rodzaju zupy rybnej z dodatkiem ikry, ale także pysznej baraniny i innych macedońskich klasyków.

W Kruszewie ciekawym miejscem jest restauracja Kruszewska Odaja (Крушевска Oдаја, ul. Todor Proeski 71) położona w pobliżu kosmicznego Pomnika Walki Narodowowyzwoleńczej i Powstania Ilindeńskiego, potocznie nazywanego Makedonium. W wystroju zarówno wnętrza restauracji, jak i ogródka, dominują motywy etnograficzne, zaś w menu tradycyjne potrawy kuchni macedońskiej.

ALBANIA

Kuchnia albańska najbardziej przypomina chyba macedońską, ale ma też sporo naleciałości greckich - tym bardziej widocznych, im bliżej granicy. Większość czasu w tym kraju spędziliśmy nad brzegiem Morza Jońskiego, w Epirze, delektując się rybami i owocami morza, ale nasze dzieci oczarowało także mięso Jahni - danie z wołowiny w sosie pomidorowym. Nie mam pojęcia, czy znane jest w całej Albanii. Mi skojarzyło się przede wszystkim z dość specyficzną kuchnią wyspy Korfu, gdzie popularne jest podobne danie o nazwie pasititsada. Epir, podobnie jak Korfu, był pod panowaniem weneckim i być może wołowina Jahni, podobnie jak pastitsada, to pozostałość z tego okresu. W jednej z restauracji znalazłam też mięso z okrą, które bardzo przypominało macedońską turli tavę.

Wołowina Jahni, wariant z makaronem

Wołowina Jahni, wariant z frytkami

Wołowina z okrą przypominająca macedońską turli tavę

Miejsca, które polecam

Nie polecę żadnej restauracji w Tiranie, bowiem jedna z droższych w stolicy dość mocno nas rozczarowała (zamówiliśmy jak zwykle półmisek mięs z grilla i były twarde), więc nazajutrz wybraliśmy pizzerię. 

W Beracie jedliśmy w restauracji na wzgórzu zamkowym urządzonej w jednym z tradycyjnych albańskich domów. Kuchnia typowo bałkańska, ale dość przeciętna. Podobne było w dwóch restauracjach, które odwiedziliśmy w Sarandzie.

Za to w Ksamilu śmiało mogę zarekomendować restauracje Korali, Guvat i Brothers, o których więcej pisałam już w poście poświęconym temu kurortowi.

W trakcie podróży staramy się jeść przede wszystkim dania występujące lokalnie, najbardziej charakterystyczne dla odwiedzanych przez nas miejsc. Nie znaczy to oczywiście, że nie zaglądamy do restauracji z kuchnią międzynarodową, czy pizzerii. Spośród takich lokali śmiało mogę polecić restaurację Sofa w Belgradzie urządzoną w tzw. Beton Hali, czyli przedwojennych magazynach kapitanatu Żeglugi Dunajskiej oraz restaurację hotelu Pelister w centrum Skopje.

Dziś znów mam w planach grillowanie, a z kuchnią bałkańską spotkam się ponownie za niewiele ponad miesiąc.

sobota, 31 grudnia 2016

Rok 2016 w pigułce

Nie wiem, kiedy zleciało te dwanaście miesięcy! Nie wiem, kiedy dzieci urosły nam na tyle, by zacząć wyjeżdżać na zorganizowany wypoczynek bez nas. Ten pierwszy raz jest zawsze najtrudniejszy, no bo przecież jak on sobie poradzi! Ale potem zaczyna się rozumieć, że są i minusy, i plusy takiego stanu rzeczy. Minusy są zazwyczaj natury finansowej. Nie zawsze można sobie bowiem pozwolić na to, by zapłacić za obóz dla przynajmniej jednego z dzieci i jeszcze jechać gdzieś we czwórkę. Ale gdy potem w słuchawce telefonu słyszysz Mamo, tato, jest super, jeździmy na nartach, jest śnieg, zgubiłem się, ale pani mnie znalazła i gdy w tym samym momencie po karku przebiega Ci zimny dreszcz (jak to się zgubił???), a jednocześnie uświadamiasz sobie, że tak szybko dorastają i że na to i na upływ czasu nie masz wpływu, zaczynasz szukać plusów. Ano są i plusy! Bo gdy dzieciaki wyjadą i uda się wysupłać ostatnie oszczędności, można na dwa-trzy dni wyskoczyć gdzieś tylko we dwoje. Prawie jak na pierwszą randkę. Tak właśnie zrobiliśmy zimą i nasz podróżniczy rok 2016 zaczęliśmy od krótkiej wizyty w Krakowie. Miasto zdominowane było przygotowaniami do organizacji Światowych Dni Młodzieży. Specjalny zegar nad wejściem do Kościoła Mariackiego odliczał godziny do rozpoczęcia uroczystości, a w powietrzu czuć było napięcie. Wiele osób deklarowało chęć wyjazdu z miasta w tym czasie, a kelnerki w zimowych ogródkach, w cieple gazowych latarni zwierzały się nam, że boją się zamachów bombowych. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, a przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem. Kraków pokazał się z możliwie najlepszej strony. 



Dla nas był to powrót do Grodu Kraka po 9 latach. Wszystko było nowe nie tylko dlatego, że wiele zapomnieliśmy, ale także dlatego, że miasto się zmieniło, a i ja na inne rzeczy zwracam teraz uwagę. Na kontrasty i na detal przede wszystkim. Może to być jedna z secesyjnych bram, fajny mural lub karteczki niby od niechcenia zawieszone na płocie. Kraków znów mnie zachwycił wtedy w lutym i zachwycił mnie ponownie przedwczoraj, gdy przeczytałam chyba najlepszą informację w skali całego 2016 r. Nie, wcale nie chodzi o "Damę z gronostajem" i kolekcję Czartoryskich. Muzeum Narodowe w Krakowie kupiło modernistyczny budynek dawnego hotelu Cracovia, który przez ostatnie lata robił za wieszak na reklamy i w którego wnętrzach ukryte są prawdziwe skarby - mozaiki z lat sześćdziesiątych XX w. W przyszłości ma się w nim znaleźć galeria designu i architektury. Po raz kolejny pokochałam krakowski konserwatyzm. Bo u nas w Warszawie takie perły architektoniczne się wyburza, by zrobić miejsce dla szklanych koszmarków. Brawo, Kraków!






Detal urzekł mnie nie tylko w Krakowie, ale także pół roku później w Mariborze. To jest właśnie to, czego szukam w przestrzeni każdego miasta i co stanowi o jego charakterze, a Maribor stał się numerem jeden tegorocznych podróży, choć spędziliśmy tam zaledwie jedno popołudnie.





Często robimy sobie jednodniowe wypady w okolice Warszawy. Tak po prostu, powłóczyć się po ulicach i pooglądać stare domy, przemijanie. W tym roku to był Otwock, a relacja z tego niewielkiego przecież miasteczka stała się najpopularniejszym wpisem na blogu w tym roku, co mnie kompletnie zaskoczyło. Był też Milanówek, ale tylko na chwilę i obiecuję, że pojedziemy tam jeszcze, żeby przygotować relację na bloga, bo to przecież nie tylko stolica polskiego jedwabiu i uwielbianych nie tylko przez Polaków krówek, ale i dawne letnisko, w którym domy mają imiona.

Otwock

Milanówek

A czy wędrówki po własnym mieście to też podróże? Gdy ma się przyjaciół i znajomych w innych miastach, to naturalne jest, że raz oni goszczą nas, raz my ich. Tym razem to my byliśmy gospodarzami. Naprawdę lubię mieć gości. Lubię ten poranny rozgardiasz (co kto je na śniadanie? ile jajek na twardo? komu jajecznicę, a komu parówki? kawa czy herbata?), te nie pościelone łóżka, smak drożdżówek upieczonych przez Paulinę i gdy chłopaki w pokoju oglądają Mundial, a dziewczyny plotkują w kuchni przy prosecco. Ale, ale o Warszawie miało być. No więc goście sprawiają, że na swoje miasto trzeba spojrzeć oczami przewodnika i choć w Warszawie są już któryś raz z kolei, za każdym razem pokazywać im miejsca, których jeszcze nie znają. Można przy okazji odkryć takie, w których samemu się jeszcze nie było, jak Ogród Botaniczny w Powsinie, w którym akurat jeszcze kwitną ostatnie magnolie i już feerią barw atakują rododendrony.




A jak Warszawa się znudzi, to zawsze można wyskoczyć gdzieś niedaleko. Ot, choćby do Łowicza na Boże Ciało, czy do skansenu w Maurzycach.











Długo się zastanawialiśmy, dokąd w tym roku jechać w wakacyjną podróż. Pierwszym planem był powrót do Rumunii i Bułgarii, potem zaświtał nam pomysł powrotu na Dolny Śląsk połączonego z wizytą w Bratysławie i Pradze. Ale jak pomyślałam o wakacjach w Polsce i pakowaniu ubrań na wszystkie możliwe stany pogody, czyli nie tylko krótkich spodenek i koszulek na ramiączkach, ale także kaloszy, polarów, kurtek nieprzemakalnych, swetrów i dżinsów, to szybko porzuciłam ten pomysł. Przeważyła także myśl o kuchni pogranicza - tłustej, mącznej, z małą ilością zieleniny. Wówczas na horyzoncie pojawiła się Albania. Zaczęliśmy czytać i o tym kraju, i o różnych wariantach dojazdu samochodem. Zrządzeniem losu pod koniec czerwca, na charytatywnym kiermaszu w szkole moich dzieci kupiłam za "co łaska" książkę "Wakacje w Jugosławii" Teresy Kuczyńskiej z 1968 r. Autorka dotąd kojarzyła mi się raczej z publikacjami o modzie i designie czasów PRL-u, niż z podróżniczym reportażem. Kupiłam bez zastanowienia, bo Bałkany są mi szczególnie bliskie. Nie pamiętam Jugosławii, chociaż miałam 14-15 lat, gdy się rozpadała. Pamiętam tylko olimpiadę w Sarajewie i wojnę, która odcięła miasto od świata na ponad trzy lata. Gdy podpisywano kończący ją układ z Dayton wchodziłam właśnie w dorosłość, a gdy zaczęłam podróżować, odwiedzałam już niepodległe kraje tworzące wcześniej federację. Jugosławię znałam tylko z opowieści mojej mamy, która miała szczęście, by na terenie dzisiejszej Chorwacji spędzić wakacje mniej więcej w podobnym okresie jak opisany w książce. Jak wiele zobaczyłam na kartach tej książki jej wspomnień! Już w tamtych czasach były tam tłumy turystów, choć kraj dopiero się uczył turystyki. Jednym z ostatnich miejsc odwiedzonych przez autorkę było Sarajewo. Teresa Kuczyńska zachwyciła się wielonarodowością i tolerancją w Jugosławii. Gdy wyjazd do Albanii stał się faktem, postanowiłam, że po drodze odwiedzimy właśnie Sarajewo - miasto, które większość polskich blogerów podróżniczych darzy dozgonną miłością. I co? I nic! Żadnego efektu wow, miłości od pierwszego wejrzenia, raczej smutek i przygnębienie szarością miasta i mnóstwem wojennych grobów. Sarajewo dziś pisze swoją nową historię, powstają nowoczesne budynki, także meczety. I chyba takim wolę je zapamiętać.







Gdy wróciłam do moich porannych spacerów po Warszawie, znalazłam domy podobne do tych z Sarajewa, poranione przez wojnę. Chociaż w Polsce wojna skończyła się ponad 70 lat temu, wciąż też jeszcze można zobaczyć takie ślady. I tak jak Sarajewo ma swojego żółtego kota, tak Paweł Czarnecki opatruje warszawskie kamienice plasterkami w ramach akcji "Do rany przyłóż". W ciągu ostatniego roku udało mi się znaleźć kilka kolejnych.







Antidotum na szarość Sarajewa okazała się kolorowa, beztroska Tirana. Postanowiliśmy zatrzymać się tam w drodze na wybrzeże, bo staramy się odwiedzać stolice wszystkich krajów, do których jeździmy. To nie prawda, że nic tam nie ma! Zależy, czego się szuka. Bo jeśli spektakularnych zabytków, to faktycznie nie ma co sobie zawracać głowy, ale jeśli się chce zobaczyć miasto w fazie transformacji, które lata izolacji i postkomunistyczną spuściznę chce obrócić w atrakcję turystyczną, to warto zajrzeć do Tirany. Tu znów znalazłam trochę fajnych detali, nieco kiczowatych, ale w stolicy Albanii mają moje rozgrzeszenie.






Potem był przeuroczy Berat - jedno z tych miejsc, za które kocham Bałkany. Kamienne domy i cerkwie sąsiadujące z meczetami. Kilka stuleci burzliwej historii.





Wreszcie upragniony odpoczynek nad Morzem Jońskim. Jak rok temu. To samo morze, dwa różne kraje. Czy jest możliwe, aby w dwóch miejscach oddalonych od siebie w linii prostej przez morze o niewiele ponad kilometr, spędzić tak skrajnie różne urlopy? Niemal raj na Korfu i kompletna porażka w Albanii. Albania jest niezwykle ciekawym krajem, w którym odnajdzie się i ten, kto lubi zabytki, i plażowicze, bo kraj ma dostęp i do Morza Jońskiego, i do Adriatyku. Jednak jego popularność z roku na rok rośnie. Jest tanio i bezpiecznie. Ludzie boją się jeździć do państw Afryki Północnej, Turcji, czy na zachód Europy. To wszystko sprawia, że Albania przeżywa istny najazd turystów, co niestety przekłada się na tłumy na plażach. Minie trochę czasu zanim tam wrócimy.

Ksamil

Jesień to czas grzybobrań i dojrzałych jabłek. W zeszłym roku nie udało nam się ani razu wybrać na grzyby, dlatego w tym staraliśmy się jeździć do lasu, kiedy tylko się dało. Choć grzybów wcale nie było dużo, to jednak udało się nazbierać tyle, że starczyło na farsz do wigilijnych pierogów i uszek. Jabłkami natomiast objadaliśmy się w okolicach Tarczyna.












Niewiele było tych podróży w prawie już minionym roku. A jednak jestem zadowolona. Odwiedziliśmy 12 krajów (część oczywiście tylko tranzytowo), ale trzy, a jeśli liczyć te, przez które tylko przejeżdżaliśmy jedząc co najwyżej obiad, to pięć, było zupełnie dla nas nowych. Sarajewo ciągnęło mnie od lat, a jednak nie byłam i wciąż nie jestem gotowa na to miasto. Od większości blogerów jestem dekadę starsza i cały czas mam przed oczami obrazki z wojny lat dziewięćdziesiątych. I chyba nie umiem patrzeć na to miasto inaczej niż przez pryzmat tamtych wydarzeń. Zachwycił mnie natomiast Maribor, czego się kompletnie nie spodziewałam! Nie umiem nawet powiedzieć dlaczego, nadkładając drogi, pojechaliśmy akurat przez Słowenię. Mówią, że rok 2017 będzie szczęśliwy, bo ma cyfrę 7. Na razie wiemy, że na pewno latem wracamy do Grecji. W planach także wizyty w Szegedzie, Bitoli, Suboticy i Ołomuńcu.



Życzymy Wam, abyście w Nowym Roku zrealizowali wszystkie swoje plany i marzenia, nie tylko podróżnicze i żebyście pod jego koniec mogli powiedzieć, że to był ten najlepszy, jaki dotąd przeżyliście.

Iza, Piotr, Andrzej i Jerzyk