sobota, 31 grudnia 2016

Rok 2016 w pigułce

Nie wiem, kiedy zleciało te dwanaście miesięcy! Nie wiem, kiedy dzieci urosły nam na tyle, by zacząć wyjeżdżać na zorganizowany wypoczynek bez nas. Ten pierwszy raz jest zawsze najtrudniejszy, no bo przecież jak on sobie poradzi! Ale potem zaczyna się rozumieć, że są i minusy, i plusy takiego stanu rzeczy. Minusy są zazwyczaj natury finansowej. Nie zawsze można sobie bowiem pozwolić na to, by zapłacić za obóz dla przynajmniej jednego z dzieci i jeszcze jechać gdzieś we czwórkę. Ale gdy potem w słuchawce telefonu słyszysz Mamo, tato, jest super, jeździmy na nartach, jest śnieg, zgubiłem się, ale pani mnie znalazła i gdy w tym samym momencie po karku przebiega Ci zimny dreszcz (jak to się zgubił???), a jednocześnie uświadamiasz sobie, że tak szybko dorastają i że na to i na upływ czasu nie masz wpływu, zaczynasz szukać plusów. Ano są i plusy! Bo gdy dzieciaki wyjadą i uda się wysupłać ostatnie oszczędności, można na dwa-trzy dni wyskoczyć gdzieś tylko we dwoje. Prawie jak na pierwszą randkę. Tak właśnie zrobiliśmy zimą i nasz podróżniczy rok 2016 zaczęliśmy od krótkiej wizyty w Krakowie. Miasto zdominowane było przygotowaniami do organizacji Światowych Dni Młodzieży. Specjalny zegar nad wejściem do Kościoła Mariackiego odliczał godziny do rozpoczęcia uroczystości, a w powietrzu czuć było napięcie. Wiele osób deklarowało chęć wyjazdu z miasta w tym czasie, a kelnerki w zimowych ogródkach, w cieple gazowych latarni zwierzały się nam, że boją się zamachów bombowych. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, a przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem. Kraków pokazał się z możliwie najlepszej strony. 



Dla nas był to powrót do Grodu Kraka po 9 latach. Wszystko było nowe nie tylko dlatego, że wiele zapomnieliśmy, ale także dlatego, że miasto się zmieniło, a i ja na inne rzeczy zwracam teraz uwagę. Na kontrasty i na detal przede wszystkim. Może to być jedna z secesyjnych bram, fajny mural lub karteczki niby od niechcenia zawieszone na płocie. Kraków znów mnie zachwycił wtedy w lutym i zachwycił mnie ponownie przedwczoraj, gdy przeczytałam chyba najlepszą informację w skali całego 2016 r. Nie, wcale nie chodzi o "Damę z gronostajem" i kolekcję Czartoryskich. Muzeum Narodowe w Krakowie kupiło modernistyczny budynek dawnego hotelu Cracovia, który przez ostatnie lata robił za wieszak na reklamy i w którego wnętrzach ukryte są prawdziwe skarby - mozaiki z lat sześćdziesiątych XX w. W przyszłości ma się w nim znaleźć galeria designu i architektury. Po raz kolejny pokochałam krakowski konserwatyzm. Bo u nas w Warszawie takie perły architektoniczne się wyburza, by zrobić miejsce dla szklanych koszmarków. Brawo, Kraków!






Detal urzekł mnie nie tylko w Krakowie, ale także pół roku później w Mariborze. To jest właśnie to, czego szukam w przestrzeni każdego miasta i co stanowi o jego charakterze, a Maribor stał się numerem jeden tegorocznych podróży, choć spędziliśmy tam zaledwie jedno popołudnie.





Często robimy sobie jednodniowe wypady w okolice Warszawy. Tak po prostu, powłóczyć się po ulicach i pooglądać stare domy, przemijanie. W tym roku to był Otwock, a relacja z tego niewielkiego przecież miasteczka stała się najpopularniejszym wpisem na blogu w tym roku, co mnie kompletnie zaskoczyło. Był też Milanówek, ale tylko na chwilę i obiecuję, że pojedziemy tam jeszcze, żeby przygotować relację na bloga, bo to przecież nie tylko stolica polskiego jedwabiu i uwielbianych nie tylko przez Polaków krówek, ale i dawne letnisko, w którym domy mają imiona.

Otwock

Milanówek

A czy wędrówki po własnym mieście to też podróże? Gdy ma się przyjaciół i znajomych w innych miastach, to naturalne jest, że raz oni goszczą nas, raz my ich. Tym razem to my byliśmy gospodarzami. Naprawdę lubię mieć gości. Lubię ten poranny rozgardiasz (co kto je na śniadanie? ile jajek na twardo? komu jajecznicę, a komu parówki? kawa czy herbata?), te nie pościelone łóżka, smak drożdżówek upieczonych przez Paulinę i gdy chłopaki w pokoju oglądają Mundial, a dziewczyny plotkują w kuchni przy prosecco. Ale, ale o Warszawie miało być. No więc goście sprawiają, że na swoje miasto trzeba spojrzeć oczami przewodnika i choć w Warszawie są już któryś raz z kolei, za każdym razem pokazywać im miejsca, których jeszcze nie znają. Można przy okazji odkryć takie, w których samemu się jeszcze nie było, jak Ogród Botaniczny w Powsinie, w którym akurat jeszcze kwitną ostatnie magnolie i już feerią barw atakują rododendrony.




A jak Warszawa się znudzi, to zawsze można wyskoczyć gdzieś niedaleko. Ot, choćby do Łowicza na Boże Ciało, czy do skansenu w Maurzycach.











Długo się zastanawialiśmy, dokąd w tym roku jechać w wakacyjną podróż. Pierwszym planem był powrót do Rumunii i Bułgarii, potem zaświtał nam pomysł powrotu na Dolny Śląsk połączonego z wizytą w Bratysławie i Pradze. Ale jak pomyślałam o wakacjach w Polsce i pakowaniu ubrań na wszystkie możliwe stany pogody, czyli nie tylko krótkich spodenek i koszulek na ramiączkach, ale także kaloszy, polarów, kurtek nieprzemakalnych, swetrów i dżinsów, to szybko porzuciłam ten pomysł. Przeważyła także myśl o kuchni pogranicza - tłustej, mącznej, z małą ilością zieleniny. Wówczas na horyzoncie pojawiła się Albania. Zaczęliśmy czytać i o tym kraju, i o różnych wariantach dojazdu samochodem. Zrządzeniem losu pod koniec czerwca, na charytatywnym kiermaszu w szkole moich dzieci kupiłam za "co łaska" książkę "Wakacje w Jugosławii" Teresy Kuczyńskiej z 1968 r. Autorka dotąd kojarzyła mi się raczej z publikacjami o modzie i designie czasów PRL-u, niż z podróżniczym reportażem. Kupiłam bez zastanowienia, bo Bałkany są mi szczególnie bliskie. Nie pamiętam Jugosławii, chociaż miałam 14-15 lat, gdy się rozpadała. Pamiętam tylko olimpiadę w Sarajewie i wojnę, która odcięła miasto od świata na ponad trzy lata. Gdy podpisywano kończący ją układ z Dayton wchodziłam właśnie w dorosłość, a gdy zaczęłam podróżować, odwiedzałam już niepodległe kraje tworzące wcześniej federację. Jugosławię znałam tylko z opowieści mojej mamy, która miała szczęście, by na terenie dzisiejszej Chorwacji spędzić wakacje mniej więcej w podobnym okresie jak opisany w książce. Jak wiele zobaczyłam na kartach tej książki jej wspomnień! Już w tamtych czasach były tam tłumy turystów, choć kraj dopiero się uczył turystyki. Jednym z ostatnich miejsc odwiedzonych przez autorkę było Sarajewo. Teresa Kuczyńska zachwyciła się wielonarodowością i tolerancją w Jugosławii. Gdy wyjazd do Albanii stał się faktem, postanowiłam, że po drodze odwiedzimy właśnie Sarajewo - miasto, które większość polskich blogerów podróżniczych darzy dozgonną miłością. I co? I nic! Żadnego efektu wow, miłości od pierwszego wejrzenia, raczej smutek i przygnębienie szarością miasta i mnóstwem wojennych grobów. Sarajewo dziś pisze swoją nową historię, powstają nowoczesne budynki, także meczety. I chyba takim wolę je zapamiętać.







Gdy wróciłam do moich porannych spacerów po Warszawie, znalazłam domy podobne do tych z Sarajewa, poranione przez wojnę. Chociaż w Polsce wojna skończyła się ponad 70 lat temu, wciąż też jeszcze można zobaczyć takie ślady. I tak jak Sarajewo ma swojego żółtego kota, tak Paweł Czarnecki opatruje warszawskie kamienice plasterkami w ramach akcji "Do rany przyłóż". W ciągu ostatniego roku udało mi się znaleźć kilka kolejnych.







Antidotum na szarość Sarajewa okazała się kolorowa, beztroska Tirana. Postanowiliśmy zatrzymać się tam w drodze na wybrzeże, bo staramy się odwiedzać stolice wszystkich krajów, do których jeździmy. To nie prawda, że nic tam nie ma! Zależy, czego się szuka. Bo jeśli spektakularnych zabytków, to faktycznie nie ma co sobie zawracać głowy, ale jeśli się chce zobaczyć miasto w fazie transformacji, które lata izolacji i postkomunistyczną spuściznę chce obrócić w atrakcję turystyczną, to warto zajrzeć do Tirany. Tu znów znalazłam trochę fajnych detali, nieco kiczowatych, ale w stolicy Albanii mają moje rozgrzeszenie.






Potem był przeuroczy Berat - jedno z tych miejsc, za które kocham Bałkany. Kamienne domy i cerkwie sąsiadujące z meczetami. Kilka stuleci burzliwej historii.





Wreszcie upragniony odpoczynek nad Morzem Jońskim. Jak rok temu. To samo morze, dwa różne kraje. Czy jest możliwe, aby w dwóch miejscach oddalonych od siebie w linii prostej przez morze o niewiele ponad kilometr, spędzić tak skrajnie różne urlopy? Niemal raj na Korfu i kompletna porażka w Albanii. Albania jest niezwykle ciekawym krajem, w którym odnajdzie się i ten, kto lubi zabytki, i plażowicze, bo kraj ma dostęp i do Morza Jońskiego, i do Adriatyku. Jednak jego popularność z roku na rok rośnie. Jest tanio i bezpiecznie. Ludzie boją się jeździć do państw Afryki Północnej, Turcji, czy na zachód Europy. To wszystko sprawia, że Albania przeżywa istny najazd turystów, co niestety przekłada się na tłumy na plażach. Minie trochę czasu zanim tam wrócimy.

Ksamil

Jesień to czas grzybobrań i dojrzałych jabłek. W zeszłym roku nie udało nam się ani razu wybrać na grzyby, dlatego w tym staraliśmy się jeździć do lasu, kiedy tylko się dało. Choć grzybów wcale nie było dużo, to jednak udało się nazbierać tyle, że starczyło na farsz do wigilijnych pierogów i uszek. Jabłkami natomiast objadaliśmy się w okolicach Tarczyna.












Niewiele było tych podróży w prawie już minionym roku. A jednak jestem zadowolona. Odwiedziliśmy 12 krajów (część oczywiście tylko tranzytowo), ale trzy, a jeśli liczyć te, przez które tylko przejeżdżaliśmy jedząc co najwyżej obiad, to pięć, było zupełnie dla nas nowych. Sarajewo ciągnęło mnie od lat, a jednak nie byłam i wciąż nie jestem gotowa na to miasto. Od większości blogerów jestem dekadę starsza i cały czas mam przed oczami obrazki z wojny lat dziewięćdziesiątych. I chyba nie umiem patrzeć na to miasto inaczej niż przez pryzmat tamtych wydarzeń. Zachwycił mnie natomiast Maribor, czego się kompletnie nie spodziewałam! Nie umiem nawet powiedzieć dlaczego, nadkładając drogi, pojechaliśmy akurat przez Słowenię. Mówią, że rok 2017 będzie szczęśliwy, bo ma cyfrę 7. Na razie wiemy, że na pewno latem wracamy do Grecji. W planach także wizyty w Szegedzie, Bitoli, Suboticy i Ołomuńcu.



Życzymy Wam, abyście w Nowym Roku zrealizowali wszystkie swoje plany i marzenia, nie tylko podróżnicze i żebyście pod jego koniec mogli powiedzieć, że to był ten najlepszy, jaki dotąd przeżyliście.

Iza, Piotr, Andrzej i Jerzyk