poniedziałek, 30 września 2019

Warszawa przyłapana... we wrześniu 2019

Choć wrzesień to miesiąc jeszcze po trosze wakacyjny, w metrze zrobiło się już jakby tłoczniej. Wszystko za sprawą oddania do użytku trzech kolejnych stacji II linii podziemnej kolejki, na razie od strony praskiej. Architektonicznie są dużo skromniejsze od pełnych przepychu przystanków na odcinku od Ronda Daszyńskiego do Dworca Wileńskiego. Sensację wzbudziła szczególnie stacja Szwedzka, gdzie nowoczesne wyjście z metra dość potężnie kontrastuje z pustostanem z czerwonej cegły, w którym kiedyś mieściła się Pollena Uroda. W Internecie zostało nawet okrzyknięte przejściem do innego wymiaru. A jednak jest w tej prostej konstrukcji coś industrialnego, co doskonale koresponduje z poprzemysłowym charakterem sąsiedniego budynku. Zresztą w podobnym klimacie utrzymany jest także peron, zaś w przejściu prowadzącym na powierzchnię na ścianie również wykorzystano motyw cegieł. Wszystko to sytuuje tę stację jako pretendenta do tytułu jednej z najładniejszych w całej Warszawie. Na pewno jest zaś najciekawszą.





A portal do innego wymiaru? Cóż, jest coś na rzeczy. Okolica ma być poddana rewitalizacji i wkrótce pewnie zmieni się nie do poznania. Proces gentryfikacji pojawił się co prawda na Pradze jeszcze zanim dojechało tu metro, teraz jednak na pewno się pogłębi. W gmachu Polleny ma powstać aparthotel lub lofty. To chyba lepsze niż wyburzenie wszystkiego pod nowe osiedle. Praga bardzo zbliżyła się do ścisłego centrum miasta, a dawno minęły już czasy, gdy przemysł funkcjonował tak blisko śródmieścia. Dzielnica w ciągu ostatnich lat zrobiła się też bardzo modna, dzięki czemu wyładniała i przestała być postrzegana jako najniebezpieczniejsza w stolicy. Przyciąga inwestorów, niszczejące budynki są remontowane, co jest o tyle cenne, że po drugiej stronie Wisły praktycznie nie zachowała się przedwojenna zabudowa. Dopiero tu, na Pradze można zobaczyć jak do 1939 r. wyglądała Warszawa. Nie demonizowałabym zatem gentryfikacji, choć jest to już faktycznie całkiem inny wymiar niż dotychczas.



Po wakacjach znów zrobiłam listę wystaw, które koniecznie muszę zobaczyć. Póki co znalazło się na niej pięć ekspozycji. We wrześniu udało mi się odwiedzić pierwszą z nich, "Nigdy więcej. Sztuka przeciw faszyzmowi w XX i XXI wieku" w Muzeum Sztuki Nowoczesnej (nad Wisłą). To jedna z tych, z których wychodzi się z głową pełną przemyśleń. A jednak pozostawiła też i pewien dysonans. Z jednej strony wybrane na ekspozycję prace są naprawdę mocne. Jej centralny punkt stanowi kopia słynnej "Guerniki" Pabla Picassa, chyba najważniejszego dzieła o antywojennym wydźwięku, wykonana w 1955 r. przez Wojciecha Fangora. Pokazano też rzeźbę wykorzystującą pociętą na kawałki kopię metalowego szyldu "Arbeit macht frei" znajdującego się nad bramą niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Przeważająca część prac została wykonana po II wojnie światowej i w zdecydowanej większości nawiązuje do niej, choć można zobaczyć także twórczość powstałą w kolejnych dziesięcioleciach, ukazującą różne oblicza przemocy. Niestety sporo do życzenia pozostawia aranżacja samej ekspozycji. Jest bardzo chaotyczna, ciężko wybrać jeden kierunek zwiedzania, a dzieła poustawiano na stelażach raz w jedną, raz w drugą stronę tak, że w niektórych miejscach obok przejmującego obrazu są plecy z dykty od sąsiedniego stelażu. Wszystko to robi wrażenie co najmniej nieprzemyślanego, spłycając niestety odbiór całej wystawy, a szkoda, bo sam zamysł w roku obchodów osiemdziesięciolecia wybuchu II wojny światowej jest świetny!





Taką aurę jak dzisiejsza nazywam pogodą do muzeum, więc w najbliższych dniach pewnie odhaczę kolejne punkty z mojej listy, bo póki co dalej ma padać i wiać. Są na niej ekspozycje i wydarzenia, o których więcej poniżej oraz w rekomendacjach na wrzesień w poprzednim odcinku Warszawy przyłapanej.  

REKOMENDACJE NA PAŹDZIERNIK

Do polecanych miesiąc temu, rozpoczętych we wrześniu wystaw, dorzucam jeszcze dwie.

Pierwsza, którą w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN oglądać można od 13 września, nosi tytuł "Gdynia - Tel Awiw". Poświęcona jest... właśnie tym dwóm, jakże do siebie podobnym miastom. Oba wzniesiono od podstaw w podobnym okresie, w państwach, których jeszcze chwilę wcześniej nie było na mapie, oba w duchu modernizmu i oba stały się swoistymi "oknami na świat", bo połączyła je międzywojenna żegluga, przy czym z Gdyni raczej wyjeżdżano, a do Tel Awiwu przybywano, by się osiedlać i tworzyć przyszłe państwo żydowskie. Obok zdjęć i innych archiwaliów na wystawie można zobaczyć także nowy neon Maurycego Gomulickiego pt. "Transatlantyk" zaprojektowany specjalnie na tę wystawę! Ekspozycja związana jest z obchodami 100-lecia powstania Gdyni i 110-lecia założenia Tel Awiwu. Czynna będzie do 3 lutego 2020 r.

Druga ruszyła kilka dni temu, 27 września. To fotograficzna wystawa "Wiosna, lato, WOJNA... Warszawa 1939" w Domu Spotkań z Historią, kolejna już z przygotowanych przez rozmaite muzea z okazji osiemdziesiątej rocznicy wybuchu II wojny światowej. Jej tematem jest tylko jeden rok z życia stolicy, 1939. Upalne lato, wciąż beztroskie, choć z wojną wiszącą w powietrzu i pierwsze miesiące po ataku Niemiec i ZSRR na Polskę. Wystawa ma cztery odsłony: codzienne życie mieszkańców przed wojną, fotografie Juliena Bryana z oblężenia Warszawy, zdjęcia zrobione po kapitulacji pokazujące ogrom zniszczeń, jakich miasto doznało już w pierwszych dniach wojny oraz część poświęcona żołnierzom niemieckim, którzy chętnie fotografowali się na tle zniszczonego miasta. Jestem tej ekspozycji bardzo ciekawa, choć nie jestem pewna, czy dam radą ją obejrzeć. Czas jest do 31 stycznia 2020 r.

5 października ruszy natomiast kolejna edycja festiwalu Warszawa w budowie pt. "Pomnikomania". To nawiązanie do zakończonej niedawno, świetnej wystawy pt. "Pomnik. Europa Środkowo-Wschodnia 1918-2018" w Królikarni. Tym razem areną artystycznych wydarzeń będzie Zodiak Warszawski Pawilon Architektury, choć po cichu liczyłam, że może organizatorzy wybiorą jednak dawne Kino Relax, które w maju trafiło do rejestru zabytków. Wydarzenie jest jak co roku bardzo krótkie i potrwa do 3 listopada.

Na temat drugiego z moich ulubionych jesiennych festiwali sztuki, czyli Street Art Doping, póki co cisza.

Lubię ten jesienny powrót do normalności po wakacyjnym rozpasaniu. Kolejne edycje moich ulubionych wydarzeń kulturalnych sprawiają, że ten powrót jest łatwiejszy. Dają też poczucie pewnej stałości, co szczególnie w tym roku, gdy obchodzimy okrągłą rocznicę wybuchu wojny, doceniam jeszcze bardziej. Bo to, że mogę iść na wystawę oznacza, że miasto żyje. A przecież 80 lat temu wcale nie było to takie pewne... 

poniedziałek, 23 września 2019

Muzeum Lniarstwa im. Filipa de Girarda w Żyrardowie. Drugie życie fabryki

Na murze są wszyscy. Jest Filip de Girard, któremu Żyrardów zawdzięcza swoją nazwę, jest Karol Dittrich, który wraz z Karolem Hielle właściwie zbudowali to miasto wznosząc obok zabudowań fabrycznych mieszkania dla robotników, dyrektorskie wille, szkołę, szpital, resursę i kościół, jest Karol Dittrich junior, syn, który kontynuował dzieło ojca i dzięki któremu żyradowską fabryka stała się największym producentem lnu w Europie, są szpularki, które zasłynęły organizacją w 1883 r. pierwszego strajku na ziemiach polskich, i wreszcie jest Paweł Hulka-Laskowski, który historię Żyrardowa opisał na kartach biograficznej książki "Mój Żyrardów. Z dziejów polskiego miasta i z życia pisarza". Są także zbiorowe portrety pracowników apretury i pończoch, czy majstrów i ich pomocników. Cała galeria znakomitości Żyrardowa, ale i tych anonimowych pracownic i pracowników, których ciężka praca doprowadziła do sukcesu fabryki. Murale w skrócie opowiadają historię żyrardowskich zakładów lniarskich, historię, którą i ja już Wam opowiadałam przy okazji wizyty w tym mieście wiosną 2015 r. Dziś chciałabym tamtą relację uzupełnić o jedno miejsce, które wówczas było w trakcie rewitalizacji, niedostępne dla zwiedzających.






Wśród muralowych postaci można dostrzec strzałkę wskazującą kierunek: Muzeum Lniarstwa, właściwie Muzeum Lniarstwa im. Filipa de Girarda. I choć ekspozycja w założeniu ma opowiadać o całej historii lniarstwa w Żyrardowie, to jednak większa jej część poświęcona jest czasom nowszym, powojennym, gdy zakłady zostały upaństwowione i w 1947 r. przemianowane na Państwowe Zakłady Włókiennicze nr 1 w Żyrardowie, zaś w latach 1950-1952 podzielone na szereg mniejszych, wyspecjalizowanych zakładów, w tym: Żyrardowskie Zakłady Przemysłu Lniarskiego im. Rewolucji 1905 roku, Żyrardowskie Zakłady Przemysłu Bawełnianego, Żyrardowskie Zakłady Przemysłu Pończoszniczego (które w 1967 r. otrzymały nazwę „Stella”), Żyrardowskie Zakłady Przemysłu Odzieżowego „Poldres” oraz Żyrardowskie Zakłady Tkanin Technicznych im. Kasprzaka.



Muzeum zajęło budynek dawnej drukarni w kompleksie bielnika, który z całej fabrycznej osady lubię chyba najbardziej, bo nie został póki co tak skomercjalizowany jak przędzalnie, choć i tu docierają zmiany - w postaci muzeum właśnie, ale i lokalnego browaru w letnie dni wystawiającego wśród poprzemysłowych zabudowań schludny ogródek. Pofabryczne hale są obszerne, dzięki czemu na ekspozycji udało się zgromadzić kompletny ciąg technologiczny prezentujący najistotniejsze fragmenty procesu produkcji tkanin lnianych, podzielony na cztery tematyczne ekspozycje. Po przestronnych wnętrzach świetnie niesie się dźwięk. Rytmiczny, jednostajny stukot krosien nie pozostawia wątpliwości, skąd rozpocząć zwiedzanie. Ta część ekspozycji nosi tytuł "Nić łącząca przeszłość z teraźniejszością”. W dwóch salach zebrano krosna, głównie made in ZSRR z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Niektóre pracowały w fabryce aż do jej upadku, a dziś pracują ku uciesze zwiedzających. Wątek tańczy z osnową, tkając centymetr po centymetrze nowy materiał. Krzątający się przy maszynie panowie to byli pracownicy fabryki. Tę część ekspozycji uzupełniają m.in. oryginalne wzorniki tkanin pochodzące z Żyrardowskich Zakładów Przemysłu Lniarskiego im. Rewolucji 1905 roku.








Sąsiednią, największą salę zajmuje wystawa pod nazwą "Żyrardów. Miasto lnem tkane". To głównie archiwalia w postaci fotografii, ale można tu także spróbować ręcznej obróbki lnu, tak jak robiło się to zanim Girard sprowadził do Żyrardowa mechaniczne maszyny do wyczesywania lnu. Są też wzorniki, farby do barwienia materiału, lniana konfekcja, czy wreszcie... Fiat 126p, czyli popularny maluch, nieco tu nie pasujący, ale świetnie oddający ducha epoki.  











Kolejna sala to ekspozycja pt. "wySNUTE nici", prezentująca proces technologiczny prowadzony w oddziale przygotowawczym tkalni, pośredni między przędzeniem a tkaniem. Niemal całe pomieszczenie zajmują wielkogabarytowe maszyny o enigmatycznie dla mnie brzmiących nazwach, np. snowadło taśmowe, czy przewijarka bębnowa, między którymi dostrzec można motki kolorowych nici układające się w barwy flagi Żyrardowa. I tu są archiwalne zdjęcia, ale także miejsce do odpoczynku, czy strefa ciekawostek, którą szczególnie polubią dzieci. W ogóle muzeum jest bardzo przyjazne najmłodszym pozwalając wkładać ręce do woreczków z lnem i bawełną, czesać len, czy właśnie spróbować zmierzyć się z tematycznymi zagadkami.










Jednak moim ulubionym zakątkiem muzeum jest wystawa o nazwie "Tkane sita". Prezentuje proces technologiczny sitodruku - od fazy projektowania, przez tworzenie wielkoformatowych szablonów, aż po odbijanie wzorów na lnie metodą sitodruku. Szablony wiszą tu na ścianach niczym obrazy w muzeum, misternie podświetlone, budząc ciekawość i niepokój zarazem, ale hipnotycznie ciągnąc ku fioletowi światła. Centralną część sali zajmuje drukarka sitodrukowa, najdłuższa w Polsce. W muzeum odbywa się wiele ciekawych tematycznych wydarzeń, choćby pokazy mody. Drukarka służy wówczas za wybieg!





Muzeum to zasłużony hołd dla żyrardowskich zakładów, bo to przecież właśnie one zdefiniowały to miasto. Nie byłoby Żyrardowa, gdyby nie Filip de Girard. I nie mówię tylko o nazwie miasta, która pochodzi od nazwiska Francuza, ale przede wszystkim o tym, że zanim pojawił się przemysł, była to zwykła wieś o nazwie Ruda Guzowska. To rozwój fabryki sprawił, że dookoła wyrosło miasto ze wszystkimi potrzebnymi pracownikom do życia wygodami. Mimo dwóch wojen dotrwało do naszych czasów w niemal nie zmienionej postaci. I choć przemysł przegrał z transformacją ustrojową, zaś pofabryczne budynki zmieniono w mieszkalne lofty i centra handlowe, to jednak po latach rewitalizacji lniarstwo wróciło do bielnika w postaci muzealnej ekspozycji, która jest szalenie autentyczna. Maszyny znów ożyły, a oryginalne wyposażenie poszczególnych sal sprawia, że można odnieść wrażenie, że dopiero wyszli stąd pracownicy. To jest kawał historii, w dodatku wciąż namacalnej, bo moja mama cały czas używa ściereczek z żyrardowskiego lnu, które być może wyprodukowane zostały na tych maszynach, które teraz tworzą ekspozycję. 





Obok muzeum znajduje się Industrialna Zagroda. Nie przepadam za wykorzystywaniem zwierząt jako atrakcji turystycznych, jednak te które tu trafiły, wygrały los na loterii. Wcześniej używane były z szopce bożonarodzeniowej ustawianej co roku w centrum miasta. Teraz zyskały duży wybieg, a przy okazji świetnie uzupełniają ekspozycję, bowiem większość z nich (wielbłądy, alpaki, owce) nosi na sobie wełnę, czym wpisują się w tematykę muzeum. Na co dzień o zwierzaki dbają wolontariusze, którzy karmią je i wyprowadzają na spacery, podczas których czworonogi pomagają strzyc miejskie trawniki. 




Zagroda będzie działać jeszcze do końca miesiąca.

Muzeum zaś można zwiedzać od maja do końca października od wtorku do niedzieli (w tygodniu w godz. 10:00-15:00, w weekendy w godz. 11:00-18:00), w pozostałe miesiące jedynie w tygodniu w godz. 10:00-15:00. Wstęp jest bezpłatny, ale przy wejściu można wrzucić dobrowolny datek na utrzymanie ekspozycji, do czego zachęcam, bo takich miejsc w Polsce jest niewiele.

Strasznie zazdroszczę mojej mamie tych ściereczek. Są niezniszczalne. W Żyrardowie wciąż jednak można zaopatrzyć się w wyroby z lnu. Praktycznie po sąsiedzku z muzeum znajduje się uroczy sklep "Lniany Zaułek". Cztery lata temu kupiłam tam obrus, tym razem kilka ściereczek do mojej świeżo wyremontowanej kuchni. Uwielbiam takie sklepy, z lokalnymi, dobrej jakości produktami. 

Cieszę się, że miasta dotąd uważane za nieatrakcyjne, przemysłowe, czyli takie, w których teoretycznie nic nie ma, potrafią dotychczasowe brzemię przekłuć w turystyczną atrakcję. Łódź industrialną spuściznę zaadaptowała do nowych celów, Katowice postawiły na architekturę nowoczesną, a i Żyrardów powoli się odradza. Trzymam kciuki za sukces, bo miasto na to zasługuje.

czwartek, 5 września 2019

Łódź. Jeszcze więcej street artu (plus dwie kolejne figurki szlaku Łodzi Bajkowej)

Nie planowaliśmy wizyty w Łodzi w tym roku. Ba, my w ogóle nie mieliśmy w planach żadnego wyjazdu w najbliższym czasie! Przez niemal cały sierpień przez nasze mieszkanie przetaczało się istne tornado, które zwie się remont i które pochłonęło większość naszego tegorocznego budżetu oraz dni urlopu. Ale tornada bywają nieprzewidywalne i któregoś dnia okazało się, że z powodu konieczności wyrównania podłogi po zdjęciu płytek musimy... wyprowadzić się z domu na co najmniej dobę! Decyzja była na tyle szybka, że nie było czasu na zastanawianie się, dokąd jechać. Łódź była pierwszym miejscem, które przyszło nam do głowy. To zaledwie godzina jazdy autem z Warszawy i mimo dwóch ubiegłorocznych wizyt, wciąż w notesie miałam listę murali, których wówczas nie zobaczyliśmy. W ciągu dziewięciu miesięcy, jakie minęły od naszego ostatniego pobytu w tym mieście przybyło też kilka nowych. 



Lubię Łódź, lubię patrzeć jak się zmienia, jak chyląca się ku upadkowi architektura dostaje nowe życie. Tym razem wróciłam jednak nieco zaniepokojona.

Rewitalizacja szła dotąd w dobrym kierunku - stare pofabryczne kompleksy ożyły, odpicowano pałace przy Piotrkowskiej. Miasto postawiło też na street art, który stał się jego wizytówką. Wciąż powstają kolejne murale, zaś stare, zniszczone przez warunki atmosferyczne ustępują miejsca nowym jak ostatnio na Zarzewie. Jednak inwestycje w przestrzeni miasta sprawiają, że street art zaczyna też z łódzkich ulic znikać. Taki los spotkał mural "Baloon" autorstwa duetu Etam Crew przy ul. Uniwersyteckiej 3, czy obraz "Dementia" Andrew Pisacane ukrywającego się pod pseudonimem Gaia przy ul. Kilińskiego 75. Teraz przyszedł czas na kolejne. Właśnie trwa budowa budynku, który zasłoni obraz stworzony przez Marcina Czaję przy ul. Tramwajowej 17 zaledwie w ubiegłym roku. Była to zwycięska praca w konkursie graficznym Art Mural Challenege zorganizowanym przez firmę Profbud, któremu przyświecało motto "Kocham Łódź". 



Niestety niebawem miasto straci też jeden z najciekawszych przykładów street artu, który w moim prywatnym rankingu zajmował pierwsze miejsce, czyli "Jerzyka" ("Apus apus") Bordalo II. Działka w sąsiedztwie kamienicy przy ul. Kilińskiego 127, na której znajduje się ten wyjątkowy, przestrzenny obraz jest już ogrodzona przez firmę developerską, zaś budynek ma być wyburzony najpóźniej w przyszłym roku. Będzie mi go tak samo żal jak dwóch murali na warszawskiej Pradze, które przegrały ostatnio z developerką ("Plac Zabaw" Ernesta Zacharevica i "Warszawa Wschodnia" Sebasa Velasco).



Łódź robi się coraz modniejsza i przyciąga inwestorów, a street art powstaje w zdecydowanej większości na starych długo nie remontowanych kamienicach, bo i na takich właśnie najlepiej wygląda, i takich najmniej szkoda pod sztukę miejską. Ma to jednak i drugą stronę - takie budynki zagrożone są wyburzaniem. Ścisłe centrum miasta dotąd opierało się rozbiórkom, jednak coraz więcej jest pustostanów. Niektóre są remontowane, ale inne stoją i jakby czekały na samoistne zawalenie. Tylko patrzeć aż jeden po drugim zastąpią je nowoczesne konstrukcje ze szkła i stali. Spieszmy się podziwiać łódzki street art, bo nie wiadomo, kiedy odejdzie.

Zapraszam zatem na koleją porcję sztuki znalezionej na łódzkich murach, choć tym razem nie tak obszerną, jak mój poprzedni, ubiegłoroczny post poświęcony tej tematyce, w którym pokazałam prawie 50 łódzkich murali! To jest pewnego rodzaju suplement do tamtego wpisu.

W tym zestawieniu znajdą się nie tylko klasyczne murale, ale i coś, co nieco wykracza poza tradycyjne rozumienie street artu, czyli ceramiczne kompozycje, które w ostatnim czasie ozdobiły ściany kamienic, czy nawet całe podwórka w Łodzi. To już bardziej artystyczne instalacje i bliżej im do tego, co ja nazywam nie sztuką ulicy, ale sztuką na ulicy, ale przecież łódzki street art ma na koncie także sgraffita, czy przestrzenne płaskorzeźby jak wspomniany "Jerzyk", czy napis "Cisza" wykonany z drutów, którego wciąż nie udało mi się zobaczyć. 

Guido van Helten, bez tytułu, 2019 r. (ul. Morcinka 2 i ul. Morcinka 4)


Świeżutkie, tegoroczne murale, które zastąpiły zbiorową pracę pt. "Odzyski" powstałą w ramach Galerii Ubran Forms w 2014 r. w kolaboracji czołowych artystów polskiej sceny street artu (autorami byli Cekas, Chazme, Proembrion, Sepe i zmarły w lipcu tego roku Robert Tone Proch). Murale były w bardzo kiepskim stanie. Wiatr i opady sprawiły, że farba zaczęła odpadać od tynku. We wspomnianym poprzednim wpisie poświęconym łódzkiemu street artowi możecie zobaczyć jak wyglądały jeszcze rok temu. Fundacja Ubran Forms pierwotnie chciała je ratować (choć w Polsce konserwacja street artu to temat jeszcze raczkujący, ale nie niemożliwy do wykonania, bowiem w Warszawie udało się odnowić zniszczony podczas prac budowlanych mural duetu Cyrcle), ostatecznie jednak podjęto decyzję o stworzeniu w tym miejscu nowych obrazów. Realizację powierzono australijskiemu artyście Guido van Heltenowi, który, co ciekawe, nie tylko je zaprojektował, ale i osobiście wykonał! Same projekty to efekt rozmów z mieszkańcami obu bloków. Autor poprosił ich m.in. o to, by podzielili się z nim swoimi ulubionymi obrazami, zaś najmłodszych zachęcił do stworzenia własnych kompozycji. I one także znalazły się na muralach - na jednym obraz będący pamiątką rodzinną, na drugim zaś dziecięcy malunek pt. "Łeba". Bardzo lubię takie inicjatywy, kiedy sztuka uliczna odzwierciedla prawdziwe życie tej ulicy, podwórka, czy bloku. Podobna akcja miała miejsce w Utrechcie, gdy Jan Is De Man i Deef Feed malując mural pt. "Regał" uwiecznili na nim ulubione książki mieszkańców okolicznych kamienic, wśród nich "Pana Tadeusza" Mickiewicza.

Nowe murale na Zarzewie są zupełnie inne od poprzednich, ale uważam je za bardzo udane, szczególnie przez ich bezpośredni związek z mieszkańcami blokowiska.





Carlos Callizo Gutierrez "Murcia", 2019 r. (OFF Piotrkowska) - nie istnieje


Z bramy będącej wejściem na teren kompleksu OFF Piotrkowska od strony ul. Roosevelta na przechodniów patrzy prześliczna dziewczyna. Postać utrzymana jest w intensywnych barwach z przewagą różu, fioletu i błękitu. Przywodzi na myśl słońce i rytmy flamenco. To dzieło hiszpańskiego artysty Carlosa Callizo Gutierreza. Obraz powstał w czerwcu tego roku z okazji dwudziestolecia partnerstwa Łodzi i hiszpańskiej Murcji. Miejsce nie jest przypadkowe, bowiem na terenie OFF Piotrkowska działa m.in. restauracja "Nóż" specjalizująca się w kuchni hiszpańskiej. Mural szalenie mi się podoba. Obudził we mnie podświadome dziewczęce uwielbienie dla tych kolorów.




Niestety we wrześniu 2023 r. obraz ustąpił miejsca nowemu, czarno-białej realizacji według projektu Pawła Kwiatkowskiego, poświęconej zespołowi U2.

Zbiok "Owoce i Warzywa", 2011 r. (ul. Traugutta 9)


Mural wziął swoją nazwę od znajdującej się w pobliżu klubokawiarni, która zresztą była inicjatorem przedsięwzięcia. Autorem jest Zbiok, absolwent Instytutu Sztuk Wizualnych na Uniwersytecie Zielonogórskim. Obraz powstał w charakterystycznym dla tego twórcy stylu - postacie są nieco zniekształcone i nieco zgeometryzowane jak w kubiźmie, ale jednocześnie kojarzące się z obrazkami rodem z komiksów. Wiele prac artysty, także i ta, porusza ważne problemy społeczne. Tu starał się pokazać rozwarstwienie społeczne, do jakiego prowadzi skrajny liberalizm gospodarczy. To problem, z którym Łódź boryka się od początku swojego istnienia, który widoczny jest nie tylko na kartach "Ziemi Obiecanej" Władysława Reymonta, ale i w architekturze miasta, także tej współczesnej. Dawne imperia dziewiętnastowiecznych kapitalistów dziś znów na siebie zarabiają, nowym blaskiem świeci dopiero co odnowiony pałac Poznańskich, obok wznoszone są modne hotele, rewitalizuje się bogatą zabudowę Piotrkowskiej, podczas gdy wcale nie tak daleko od centrum, choćby na Bałutach, z wielu elewacji odpada tynk. Powstają nowe biurowce i przeszklone bloki mieszkalne, by tak jak w całej Polsce do coraz modniejszej Łodzi ściągnąć ludzi z mniejszych miast, którzy na swoje wymarzone M2 zadłużą się na całe życie. I choć warunki pracy przez 150 lat znacznie się poprawiły, to jednak nasz świat wcale nie różni się tak bardzo od tamtego, opisanego przez noblistę. 



Sebastian Bożek "Ciągłe Miasto", 2016 r. (ul. Nowa 3)


Mural, którego autorem jest artysta pochodzący z Krakowa, powstał w ramach Festiwalu Energia Miasta w 2016 r. Inspirowany jest miastem rozumianym dwojako: jako ogólne zjawisko i jako konkretna przestrzeń urbanistyczna. Struktura miasta, jego specyfika, przestrzeń i architektura są głównym obszarem zainteresowań tego twórcy.



Jakub Michalski, bez tytułu, 2018 r. (ul. Tuwima 98, widoczny od ul. Wierzbowej)


Mural powstał jesienią ubiegłego roku. Pierwszy raz zobaczyłam go z okna samochodu, gdy po naszej ostatniej, listopadowej wizycie w Łodzi wracaliśmy do domu. Długo żałowałam, że się wtedy przy nim nie zatrzymaliśmy, bo obraz ma tyle uroku, że na długo zapada w pamięć.

Jego autorem jest Jakub Michalski, absolwent Wydziału Grafiki i Malarstwa łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych, pomysłodawcą zaś... łódzkie przedsiębiorstwo Plus (hurtownia dodatków piekarniczych i cukierniczych), do którego należy pustostan, na którym wykonano mural. Główna siedziba firmy znajduje się w tym samym kompleksie, w budynku wzniesionym w 1919 r. przy ówczesnej ul. Przejazd (obecnie Tuwima) przez Hugo Gütla i Józefa Wójtowicza jako Fabryka Mydła i Kosmetyków. Działająca od 1988 r. firma Plus przeniosła się w to miejsce z Aleksandrowa Łódzkiego w 1995 r. Hmmm, całkiem jak Poznańscy ponad 150 lat wcześniej...

Mural ma charakter promocyjny, choć nie stricte reklamowy, jak mówią sami pomysłodawcy to "druga strona reklamy", choć zupełnie nieinwazyjnej, bo tabliczka z nazwą marki, która znajduje się przy obrazie nie jest widoczna z poziomu ulicy (zasłania ją metalowy płot) i musiałam się naprawdę nieźle naszperać w Internecie, by znaleźć jakiekolwiek informacje na jego temat. 

Mural inspirowany jest twórczością pochodzącego z Łodzi poety Julina Tuwima. Stuletni budynek i inspiracja przedwojennym artystą sprawiły, że obraz jest retro w wyglądzie. Jest... śliczny! Od pierwszego wejrzenia trafił na listę moich ulubionych łódzkich murali.



Nunca, bez tytułu, 2014 r. (ul. Narutowicza 25)


Nunca, właściwie Francisco Rodrigues da Silva, to artysta pochodzący z Brazylii. Jego pseudonim, który w tłumaczeniu z języka portugalskiego znaczy Nigdy, to wyraz buntu i uwolnienia się od kulturowych i mentalnych ograniczeń. Swoją przygodę ze street artem zaczynał jako nastoletni grafficiarz, stąd czasami nazywany jest także Graffiteiro. Obecnie tworzy barwne, figuratywne i odnoszące się do brazylijskiej estetyki i kultury murale. Znany jest z krytyki polityczno-społecznej historii i współczesności swojego kraju, dlatego bardziej doceniany jest za granicą. W jego sztuce dominują motywy plemienne, często portrety rdzennych mieszkańców Brazylii. I w takiej właśnie stylistyce utrzymany jest jego łódzki mural, który powstał w 2014 r. w ramach Galerii Urban Forms. 



Daleast, bez tytułu ("Jelonek"), 2014 r. (ul. Łąkowa 10)


Mural wykonany przez artystę pochodzącego z Chin, który ukrywa się pod pseudonimem Daleast (jego prawdziwe imię i nazwisko nie są znane, twórca utrzymuje je w tajemnicy)  w ramach Galerii Urban Forms w 2014 r. Obraz nie ma oficjalnego tytułu, ale i tak przez mieszkańców nazywany jest po prostu "Jelonkiem". To bardzo ciekawa praca, na pierwszy rzut oka wyglądająca, jakby wykonana była z metalowych drucików. Właśnie w takim stylu tworzy Daleast. W Łodzi znajduje się jeszcze drugi jego obraz, który pokazywałam poprzednio.



Vhils, bez tytułu, 2014 r. (ul. Kopernika 28)


Kolejna praca z 2014 r. (to był jak widać bardzo płodny rok!) wykonana w ramach Galerii Urban Forms. Autorem jest pochodzący z Portugalii Alexandro Farto tworzący pod pseudonimem Vhils. Tym razem nie mural, a sgraffito, choć sam artysta woli nazwę relief, bowiem przed użyciem wiertarki, czy młotka nie nakłada warstw farby potrzebnych do wykonania sgraffita, ale wykorzystuje to, co zastanie na murze, np. niszczejący tynk. Dąży do odkrycia pierwotnej warstwy ściany, uprawiając tym samym coś w rodzaju miejskiej archeologii. To jest swoją droga bardzo ciekawy temat, bo w dobie ociepleń budynków i znikających pod warstwami styropianu kolejnych przykładów street artu, archeolodzy w przyszłości będą mieli duże pole do popisu, odkrywając to, co współcześnie zostało schowane (tak jak teraz odkrywa się zapomniane mozaiki z czasów PRL-u, które po 1989 r. zniknęły pod karton-gipsowymi ściankami).

Łódzka realizacja Vhilsa jest jednym z najciekawszych przykładów street artu w tym mieście.




Alexis Diaz "Czuć", 2015 r. (ul. Kilińskiego 26)


Obraz artysty pochodzącego z Puerto Rico. Powstał w ramach Łódzkiego Centrum Wydarzeń.



Kenor "Vicious Delicious", 2011 r. (ul. Pomorska 28)


To jeden z dwóch w Łodzi murali hiszpańskiego artysty Jonasa Romero Romero znanego jako Kenor (drugi pokazywałam w poprzednim wpisie). Powstał w ramach Galerii Urban Forms z okazji Międzynarodowego Festiwalu Kultury Hiszpańskojęzycznej Viva Flamenco.



Konrad Koch i Karolina Tłuczek, bez tytułu, 2016 r. (ul. Pomorska 22)


Jeden z siedmiu murali przedstawiających niebieskie ptaki wykonany przez twórców z chrześcijańskiej grupy Vera Icon w ramach obchodów 800-lecia Zakonu Dominikanów. To drugi, jaki udało mi się odnaleźć. Pierwszy, podobnie jak pracę Kenora, możecie zobaczyć w poprzednim wpisie o łódzkiej sztuce ulicznej.




Tats Cru "Pocztówka z Łodzi", 2010 r. (Al. Kościuszki/ul. Żwirki)


Tats Cru to grupa twórców pochodzących z USA. Ich mural "Pocztówka z Łodzi" powstał podczas dziewiątej edycji Międzynarodowego Festiwalu Graffiti Outline Colour Festival. 



Z CERAMIKI

Przez lata myślenie na temat wykorzystania przestrzeni miejskiej diametralnie się zmieniło. Dawniej na elewacjach budynków malowano co najwyżej wielkoformatowe reklamy, współcześnie często powstają na nich prawdziwe działa sztuki.

Nieco inaczej jest w przypadku mozaik. One od zawsze pełniły funkcję ozdobną. W czasach PRL-u pojawiały się na ścianach sanatoriów, domów wczasowych, basenów, szkół, restauracji, czy państwowych przedsiębiorstw będąc dopełnieniem architektury powojennego modernizmu. W dobie mody na minimalizm w architekturze, na długie lata zniknęły ze ścian budynków. Od niedawna powoli wracają do łask pojawiając się nawet na nowych blokach. Ceramika wkroczyła też do sztuki ulicznej, wymykając się jednak nieco klasycznemu rozumieniu street artu i przenosząc ten rodzaj sztuki na kolejny poziom. 

Wojciech Siudmak "Narodziny dnia", 2018 r. (u. Więckowskiego 4, podwórko)


Wojciech Siudmak to jeden z najbardziej znanych twórców nurtu realizmu fantastycznego. Od ponad 50 lat mieszka we Francji. 

Jego obrazy, przeniesione na 260 wielkoformatowych płyt z gresu (wyprodukowanych przez Ceramikę Tubądzin z Sieradza), ozdobiły trzy ściany podwórka przy ul. Więckowskiego 4. Głównym motywem są baśniowe postacie w pastelowych kolorach, ale wśród nich można znaleźć także postać Juliana Tuwima.





To drugie, po Pasażu Róży, łódzkie podwórko, na którym zagościła sztuka. W przyszłości takich miejsc ma być więcej i wszystkie razem tworzyć będą szlak łódzkich podwórek sztuki.

Dekoracja powstała w ramach projektu Mia100 Kamienic. Podwórze jest ogólnodostępne w godz. 8:00-20:00.

Bartek Bojarczuk "State of mind", 2018 r. (ul. Zachodnia 93)


Kompozycja wykonana została z ponad 900 precyzyjnie dociętych płytek gresowych z Ceramiki Paradyż, która stała się mecenasem projektu. Przedstawia wnętrze umysłu ludzkiego. Autor starał się w obrazowy sposób zwizualizować ludzkie myśli. Czy się udało? Oceńcie sami. Moim zdaniem to jeden z najlepszych ulicznych obrazów w Łodzi.

Projekt powstał w ramach Łódź Design Festival, którego organizatorem jest Łódzkie Centrum Wydarzeń.





Egon Fietke "Gekon", 2016 r. (ul. Traugutta 5)


Egon Fietke, a właściwie Andrzej Miastkowski to artysta pochodzący z Łodzi, absolwent kulturoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Działał w łódzkiej frakcji Pomarańczowej Alternatywy. Jest także współtwórcą pierwszej fali polskiego graffiti "sprayowo-szablonowego".

Mozaikowa jaszczurka została zaprojektowana w taki sposób, by wykorzystać otwór wentylacyjny, który stał się okiem ceramicznego gekona. Powstała w ramach obchodów imienin patrona ulicy, Romualda Traugutta i święta ulicy.




W mieście można też zobaczyć drugą, dla odmiany wielkoformatową, mozaikę jego autorstwa, "Pocałunek miłości", która znajduje się w przejściu podziemnym u zbiegu Al. Piłsudskiego i ul. Konstytucyjnej. 

Szlak Łódź Bajkowa

Choć tym razem odwiedziliśmy Łódź bez dzieci, to nie mogłam oprzeć się pokusie znalezienia brakujących nam do kolekcji figurek/pomników ze szlaku Łodzi Bajkowej. Szczerze mówiąc wciągnęłam się w tę zabawę. 

Na szczęście remont przy Łódzkim Domu Kultury już się skończył i odsłonięta została figurka przedstawiająca Piotrusia i jego pieska z "Zaczarowanego Ołówka". Specjalnie poszłam też pod Galerię Łódzką, by zobaczyć i sfotografować Ferdynanda Wspaniałego. Tym sposobem brakuje nam już tylko Plastusia z Parku Sienkiewicza, który wciąż przechodzi rewitalizację. Czy ja już wcześniej nie wspominałam, że każdy pretekst jest dobry, by wrócić do Łodzi?




Moja lista łódzkich murali wciąż zawiera co najmniej kilkanaście pozycji, których jeszcze nie widziałam. Kilka musiałam niestety skreślić, bo nieco się spóźniłam i już ich nie ma. Przez lata Łódź urosła do rangi streetartowej stolicy Polski. Mam nadzieję, że miasto tego nie zaprzepaści i wciąż będzie tu można wracać nacieszyć oczy fenomenalnym street artem.