sobota, 30 września 2017

Warszawa przyłapana... we wrześniu 2017

Miałam kilka lat, gdy rodzice przestali tułać się po wynajętych mieszkaniach rozsianych po całej Warszawie i wreszcie dostali przydział na własne M2 na Jelonkach, na ówczesnej dalekiej Woli (dziś to osiedle administracyjnie wchodzi w skład dzielnicy Bemowo). W tamtych realiach, wczesnych lat osiemdziesiątych, to był jakiś koniec świata. Wszędzie było na tyle daleko, że tata zdecydował się zrobić prawo jazdy. Odtąd przynajmniej raz w tygodniu gnaliśmy szeroką arterią, jaką wtedy była ulica Kasprzaka, do jednej, albo do drugiej babci. Pamiętam jak za każdym razem przylepiałam nos do szyby i z zaciekawieniem oglądałam te dziwne metalowe twory stojące na pasie zieleni pomiędzy jezdniami. Minęło kilka ładnych lat, skończyłam podstawówkę i wybrałam sobie wolskie liceum, a rzeźby na Kasprzaka wciąż stały. Chyba mniej więcej w tym czasie dowiedziałam się, że to jakaś "sztuka robotnicza". Wówczas jeszcze nie łączyłam rzeźb z Kasprzaka z bardzo przeze mnie lubianą żyrafą spod Olimpii. Dopiero, gdy zaczęłam interesować się powojennym modernizmem, odkryłam, że i żyrafa, i prace z Kasprzaka powstały w 1968 r. w ramach I Biennale Rzeźby w Metalu, którego celem było zbliżenie środowiska robotniczego z artystami.  



Aż któregoś dnia żyrafa zniknęła! Tak naprawdę zniknęła dwa, czy trzy lata wcześniej, zanim ja zorientowałam się, że nie stoi już przy wejściu na Olimpię. To był ten moment, kiedy uświadomiłam sobie, że Warszawa znika na moich oczach. Bo choć żyrafa nie zniknęła całkiem, tylko przeniosła się na skwer im. płk. Pacak-Kuźmirskiego vis a vis wolskiej cerkwi, gdzie stała już część rzeźb wcześniej przeniesionych z innych części Woli, to jednak właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że za kilka lat może nie być już Warszawy takiej, jaką pamiętam z dzieciństwa. Tak narodził się blogowy cykl Warszawa przyłapana, którego założeniem jest pokazywanie miasta na bieżąco, tego co działo się w Warszawie w każdym miesiącu, choć są takie momenty, że przemycam, jak teraz, nieco nostalgicznych wspomnień. Bo ja nie bez przyczyny właśnie dziś przytoczyłam moje wolskie wspomnienia z dzieciństwa. Nie ma już rzeźb na Kasprzaka. Po prawie półwieczu wszystkie dołączyły do żyrafy, a Kasprzaka pojedzie tramwaj. I z jednej strony mi żal, bo przywykłam do rzeźb w tym miejscu i cały czas wyglądam z okna autobusu, z niedowierzaniem patrząc na pusty pas zieleni, ale z drugiej strony osiągnięto całkiem fajny efekt, bo powstało coś w rodzaju "skweru sztuki". Wszystkie prace zebrano na niewielkiej przestrzeni, do każdej można podejść, obejrzeć, dotknąć. Myślę, że będzie im tam dobrze, wszystkim razem. Nie każda zmiana w miejskiej przestrzeni musi oznaczać zło i destrukcję.











Tymczasem na Placu Europejskim, w plenerowej galerii Walk Art można oglądać nową wystawę poświęconą warszawskim logotypom powstałym w okresie pomiędzy 1945 a 1989 rokiem. Były projektowane dla instytucji publicznych, handlowych, kulturalnych i medycznych i do dziś są bezbłędnie rozpoznawane, choć wielu z tych instytucji już nie ma. Pomysł fajny, gorzej z wykonaniem, bo każda z witryn dodatkowo ozdobiona jest przyklejoną kartką z drukarki z opisem danego symbolu. Wygląda to koszmarnie, jakby te opisy ważniejsze były od samego znaku. Nie wierzę, że nie dało się bardziej dyskretnie. 







Pozostając w temacie wzornictwa tamtych czasów, to odwiedziłam także Dom Spotkań z Historią i wystawę "Czechosłowacki dizajn. Od Expo 1958 do inwazji 1968", która pokazywana będzie jeszcze tylko do jutra. Wszystkie przedmioty pochodzą ze zbiorów czeskiego kolekcjonera. Zaaranżowano nawet fragment pokoju z meblami z tamtych czasów. Dla kogoś, kto tak jak ja, fascynuje się architekturą i modą tego okresu, to doskonałe uzupełnienie, zresztą przedmioty z tamtych lat były naprawdę nowatorskie i odważne w formach, a przy tym estetyczne. Ekspozycja niewielka, ale i ładnie przedstawiona, i przyjemna dla oka, i jak ktoś ma czterdziestkę na karku, to może się okazać, że i sentymentalna, bo dizajn importowany od naszych południowych sąsiadów w tamtych czasach był obecny i w polskich domach. Ja, na przykład, miałam taką plastikową zabawkę, z harmonijką w miejscu tułowia. I dopiero teraz dowiedziałam się, że to made in Czechoslovakia. Człowiek uczy się przez całe życie!





Ruszyła kolejna edycja Warszawy w budowie, dziewiąta już. Całość imprezy poświęcona jest Placowi Defilad (nosi tytuł "Plac Defilad - krok do przodu") i koncepcjom jego zabudowy. Wystawa tematyczna, tym razem w Galerii Studio, ruszy dopiero 8 października, a póki co przed wejściem do Pałacu Kultury i Nauki można zobaczyć plenerową, wielkopowierzchniową instalację o nazwie "Plac Centralny 1:1", w ramach której dokonano zabiegu nazwanego przez organizatorów interwencją kolorystyczną "Place w Placu". Na całej wielkości placu różnymi kolorami odwzorowano kształty czterech placów z różnych miast na świecie w skali 1:1: Rynek Starego Miasta w Warszawie, Trafalgar Square w Londynie, Piazza del Campo w Sienie i Times Square w Nowym Jorku. To ma pokazać ogrom terenu, który ma być zagospodarowany i zmusić do dyskusji na temat przyszłości tego miejsca i jego znaczenia dla miasta, gdy powstanie tu Plac Centralny. Hmmm... boję się inwestycji na taką skalę, szczególnie, że cała okolica Pałacu Kultury i Nauki została zaprojektowana w sposób spójny i każda zmiana narusza tę harmonię, aczkolwiek plac w takim kształcie, jak wygląda teraz, z budkami z jedzeniem, parkingiem i prywatną działką, na której stoi samolot, robi dość nędzne wrażenie i nie wystawia Warszawie zbyt pochlebnej wizytówki.






Październik zapowiada się zatem znów pod znakiem sztuki, nie tylko tej z muzeum, ale i ulicznej, bo właśnie rozpoczyna się tegoroczna edycja festiwalu Street Art Doping. Tym razem street art trafił do... galerii! Ale o tym już za miesiąc.

czwartek, 21 września 2017

Wokół Lefkady. Nidri i wodospady Dimosari

Nirikos, pierwsza starożytna stolica Lefkady. Ta nazwa przewinęła mi się kilka razy, gdy robiłam listę miejsc, które chciałam zobaczyć na wyspie, szczególnie, że miało znajdować się zaledwie kilka kilometrów od obecnej stolicy, miasta Lefkada vel Lefkas, na obrzeżach którego zatrzymaliśmy się na Lefkadzie, zatem w odległości kilku minut jazdy autem. Charakterystyczne brązowe tablice, które w całej Grecji kierują do zabytków, wskazywały drogę do "Fortification of Ancient Leukas", więc któregoś upalnego popołudnia ruszyliśmy tym tropem. Gdy dotarliśmy na miejsce, a przynajmniej do ostatniej z tablic, zastaliśmy tam... krzaki i odór dochodzący z sąsiedniego kurnika. Poszukiwania antycznych ruin w takiej postaci, w jakiej zapamiętałam je z internetowych zdjęć, spełzły na niczym. Przez moment łudziliśmy się, że to jednak nie tu, więc wróciliśmy na główną drogę i pojechaliśmy jeszcze kawałek dalej. 

Wschodnie wybrzeże Lefkady jest dość płaskie, a droga wiedzie wzdłuż morza przez kolejne kameralne miejscowości z niewielkimi plażami, małymi zatokami portowymi i rybackimi łodziami kołyszącymi się za falach. Z okna samochodu dostrzegłam kupę kamieni ogrodzoną siatką, jednak kolejna brązowa tablica informowała, że to fragmenty starożytnych willi.





W takich momentach zawsze dopada mnie zniechęcenie i frustracja. Przerabiałam to już kilka lat temu na Thassos. Najlepiej wówczas gdzieś usiąść i na spokojnie jeszcze raz przeanalizować mapę, tym bardziej, że wypadało też już coś zjeść. W pierwszym odruchu mieliśmy zawrócić do stolicy, ale przypomniałam sobie, że Ajka, autorka jednego z moich ulubionych blogów podróżniczych o nazwie Całe życie w podróży, polecała gyrosy u Izy, która wraz ze swoim greckim mężem prowadzi Obelix Grill House w Nidri. Byliśmy w zasadzie w połowie drogi, więc postanowiliśmy jechać tam na obiad. W tym roku wyjątkowo rzadko stołowaliśmy się w tawernach, bo te najbliżej miejsca, gdzie mieszkaliśmy serwowały średniej jakości potrawy, a na terenie kompleksu mieliśmy do dyspozycji grill. Nie sprawia mi problemu gotowanie w czasie wakacji, wręcz przeciwnie, lubię przygotowywać lokalne potrawy z miejscowych świeżych produktów, czemu nie mógł się nadziwić Andreas, nasz gospodarz. Kuchnia grecka nie jest bardzo skomplikowana, poza tym uwielbiam te małe sklepiki z mięsem wiszącym na hakach, czy rybami i owocami morza wyłożonymi na lodzie, w których po dwóch-trzech wizytach witają cię właściwie jak swojego. Nigdzie poza Grecją nie znalazłam tego klimatu.

Nidri to jedna z najpopularniejszych miejscowości turystycznych na Lefkadzie. Ani ładna, ani brzydka. Większość sklepów z pamiątkami i część restauracji, w tym Obelix Grill House, zlokalizowana jest przy głównej ulicy, przez którą w ciągu dnia można swobodnie przejechać samochodem (choć miejscowość ma także obwodnicę), zaś po 19:00 zamykana jest dla ruchu tworząc deptak. Arteria straszy jednak pstrokatymi szyldami wypożyczalni samochodów, biur organizujących rejsy na pobliskie wyspy, sklepów (w których można kupić i chińską tandetę, i całkiem udane greckie rękodzieło, ja kupiłam sobie szytą w Grecji przewiewną spódnicę), tawern i lodziarni. Pod tym względem bardzo przypominała mi Sidari na Korfu.



Praktycznie w całym miasteczku przy ulicach są zakazy parkowania, więc samochód najlepiej zostawić na dużym parkingu, w centrum, tuż przy deptaku (cena za cały dzień to 4 euro, stanowiska są zadaszone). Mniej więcej vis a vis parkingu znajduje się niebrzydka cerkiew. Nie wygląda na bardzo starą, ale nie udało mi się znaleźć na jej temat żadnych wiarygodnych informacji.



Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy jednak do Obelixa. I niemal od razu pożałowałam, że zdecydowaliśmy się zjeść tam obiad, a nie kolację! W ciągu dnia bowiem serwowane są praktycznie tylko gyrosy, skądinąd bardzo smaczne (zamówiliśmy wersję na talerzu, bo ja jednak za grecką, grubą pitą nasiąkniętą tłuszczem nie przepadam). Prawdziwa uczta w Obelixie zaczyna się dopiero po 20:00, gdy rusza grill. Wtedy na stoły wjeżdża baranina i greckie flaki, podawane zupełnie inaczej niż u nas, bo podroby są umieszczone w specjalnym "flaku" i razem grillowane. O tym wszystkim opowiedziała nam Iza, która na Lafkadzie mieszka od kilkunastu lat, a w sezonie w barze spędza po kilkanaście godzin dziennie, nie skarżąc się jednak na pracę i wnosząc do tego miejsca mnóstwo pozytywnej energii. Obiecywałam sobie, że w trakcie naszego pobytu zajrzymy tam jeszcze przynajmniej raz, wieczorową porą, ale dzieciaki po całych dniach spędzonych na plaży i w basenie padały wykończone mniej więcej o tej porze, gdy Iza odpalała grilla. Jest zatem powód, by jeszcze kiedyś wrócić na Lefkadę. I może wtedy uda się też znaleźć Nirikos...

Ale zdecydowanie najprzyjemniejszym miejscem w Nidri jest port wraz z promenadą, przy której rosną palmy i gdzie ulokowały się liczne restauracje i tawerny. Kanapy z poduszkami w motywy marynistyczne, niskie stoliki ozdobione bukietami kwiatów, a wszystko z widokiem na jachty cumujące naprzeciwko... Ach, jaką miałam ochotę usiąść choćby na kawę, ale Iza nakarmiła nas tak obficie, że nie byłam w stanie zmieścić w siebie już dosłownie nic.






W porcie stoi także pomnik Arystotelesa Onassisa, greckiego armatora, który dorobił się fortuny, zaś u schyłku życia poślubił wdowę po zamordowanym prezydencie USA Johnie F. Kennedym, Jackie. Miejsce nie jest przypadkowe, bo choć miliarder z Lefkadą miał chyba niewiele wspólnego, to w 1965 r. kupił pobliską niewielką wyspę Skorpios, gdzie później go pochowano. Obecnie wyspa pozostaje w rękach córki właściciela klubu AS Monaco, Rosjanina Dmitrija Rybołowlewa.




Z Nidri można zrobić sobie dłuższy spacer do jednego z przyjemniejszych miejsc na całej wyspie. W odległości ok. 3 km od centrum miasteczka znajdują się wodospady Dimosari. Niestety większa część drogi prowadzi przez miasto, między domami, bez odrobiny cienia i cały czas do góry. W upalnym słońcu to zapewne mozolna wędrówka. Napisałam zapewne, bo my podjechaliśmy tam klimatyzowanym autem. Tuż przed ostatnim, górskim już odcinkiem, znajduje się spory parking, ukryty pod dającymi przyjemny cień drzewami. Jest też tawerna i punt sprzedaży miejscowego miodu. Temperatura jest o kilka stopni niższa niż nad samym morzem, w betonie miasta. Stąd do pokonania jest już tylko kilkaset metrów górską ścieżką. Lepiej mieć wygodne obuwie, ale w sandałach, czy klapkach też da się przejść, trzeba tylko nieco uważać na kamieniach, bo mogą być śliskie. Droga wiedzie wzdłuż strumienia, który w tym miejscu ma swoje źródło. Spacer nie jest męczący, a wodospady, choć niewielkie, są bardzo malownicze. Woda wpada do maleńkich turkusowych jeziorek wydrążonych w skałach. Można się kąpać, choć woda jest lodowata i my ograniczyliśmy się jedynie do spaceru.







To była pierwsza z naszych eskapad dookoła wyspy, wiodąca przez jej najłagodniejsze fragmenty. Kawałek za Nidri droga powoli zaczyna piąć się w górę, by od południa, przez niemal całe zachodnie wybrzeże wić się górskimi zboczami, zakręcając raz po raz i fundując podróżnym zapierające dech w piersiach widoki na jasne klify, od których wyspa wzięła swoją nazwę. Mówi się, że tamta strona jest ładniejsza, ja jednak uważam, że Lefkada i na wschodnim wybrzeżu posiada mnóstwo malowniczych zakątków i że atutem wyspy jest właśnie jej różnorodność. 



A o południu wyspy i jej zachodnim wybrzeżu opowiem za jakiś czas oddzielnie.

środa, 13 września 2017

Wilno. Dlaczego nie lubię podziału miast na miejsca turystyczne i alternatywne

7:00 rano. To najlepszy moment, by przez chwilę pobyć sam na sam z miastem, które dopiero budzi się do życia. Zaraz na jego ulice wyleją się tłumy turystów, którzy wpadli na ten sam pomysł, co my, by właśnie tu spędzić długi weekend w sierpniu. Ale póki co w ten chłodny poranek, zwiastujący już powoli nadejście jesieni, pod Ostrą Bramą kręciła się jedynie para Azjatów. Szybkim krokiem minął nas mężczyzna wracający z grzybobrania z dwiema wielkimi siatkami kurek. Starsza kobieta w chuście przystanęła na chwilę pod oknem, w którym widać obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej i zrobiła znak krzyża. Sądząc po tym, iż wykonała go od ramienia prawego do lewego, wyznawała raczej prawosławie.






W Wilnie cały czas widać wielokulturowość, jaka charakteryzowała miasto i całą Wileńszczyznę jeszcze do II wojny światowej. Na ulicach wciąż słychać język polski, choć w tych dniach należał on raczej do uczestników polskich wycieczek odwiedzających miasto korzystając z czterech dni wolnego. Jednak mój pierwszy kontakt z ojczystym językiem w stolicy Litwy zawdzięczam robotnikom remontującym kamienicę, w której się zatrzymaliśmy, gdy obudziło mnie sążniste K....wa, podaj mi ten młotek! Ale od czasu do czasu słyszałam też polską mowę z tym charakterystycznym wschodnim zaśpiewem, którego Polakom z tych stron trudno było się pozbyć nawet po przeprowadzce nad Wisłę. W dużej mierze to mowa ludzi starszych, którą najpewniej usłyszeć można w okolicach kościołów. W Wilnie w niemal w każdej świątyni katolickiej przynajmniej jedna msza św. w niedzielę celebrowana jest w języku polskim (w Kościele Św. Ducha wszystkie), w niektórych są też nabożeństwa po białorusku. Nic dziwnego, Polacy stanowią bowiem najliczniejszą mniejszość narodową na Litwie, zaś Białorusini pod względem liczebnym znajdują się na trzecim miejscu.



Do II wojny światowej w Wilnie żyła także spora społeczność żydowska, którą niestety, jak praktycznie w całej Europie, zmiotła wojenna pożoga i chore urojenia Hitlera. Jednak miasto stara się dbać o pamiątki po swoich żydowskich mieszkańcach, odsłaniając zachowane na elewacjach budynków przedwojenne nazwy sklepów pisane alfabetem hebrajskim, czy też stawiając pomniki. Trafia się na nie całkiem przypadkiem, niczym odkrywca eksplorujący nieznane tereny.





Bo takie jest całe Wilno. Główne turystyczne atrakcje lśnią świeżością, ale gdy nieco zboczyć ze szlaku, można zobaczyć tynk odpadający ze ścian i łuszczącą się farbę. Pod tym względem bardzo przypomina mi Maribor! I tak samo jak Maribor Wilno naszpikowane jest detalami, które budują jego klimat. Poza tym dużo się w mieście odnawia i rewitalizuje, także dzielnice dotąd nieco zaniedbane, a uchodzące za alternatywne. Nigdy nie lubiłam tego podziału na to, co w danym mieście trzeba zobaczyć zgodnie ze wskazówkami z przewodników i miejsca spoza szlaku. To dość umowny podział i te drugie często, szczególnie w dobie Internetu, dość szybko zmieniają się w kolejne atrakcje turystyczne, przez które przetaczają się zorganizowane grupy turystów. Blogosfera dyskutowała ostatnio na temat wpływu masowej turystyki na oblicza miast. Pisali o tym Wojażer i Praktyczny Podróżnik, choć ten drugi w dużej mierze w kontekście krótkoterminowego wynajmu mieszkań. Mam jednak wrażenie, że rosnąca popularność miejsc, dotąd znanych tylko lokalsom, to też wycinek problemu globalizacji turystyki. Coraz odważniej ruszamy z kanap, sprzed telewizorów w świat i to normalne, że tam, dokąd docieramy, szukamy nie tylko oklepanych miejsc reprodukowanych na widokówkach, ale i zakątków zupełnie nowych, w których nie byli jeszcze nasi przyjaciele, sąsiedzi, rodzina. To z jednej strony naturalna ciekawość, a z drugiej chęć bycia oryginalnym i trochę także odkrywcą. Pokazujemy potem efekty tej eksploracji na portalach społecznościowych, czy blogach inspirując innych do wędrowania naszymi śladami. W ten sposób miejsca, które dotąd były poniekąd miejscówkami dla wtajemniczonych, stają się po prostu modne, tracąc unikatowość i przyciągając komercję. Mam wrażenie, że właśnie to dzieje się w tej chwili w Wilnie, szczególnie patrząc na zmieniające się Zarzecze (Užupis). 



A jednak nie mogę oprzeć się myśli, że przecież każde miasto, to żywy organizm, na którego specyficzną tkankę składają się i tłumnie odwiedzane zabytki, i dzielnice dotąd przyciągające wszelkiej maści niespokojne duchy, i miejsca, gdzie młodzież może pokiwać się w rytm dudniących dźwięków. Wszystkie zasługują na konieczne remonty, nawet, jeśli wraz z nimi tracą nieco na autentyczności (nie wiem dlaczego, ale pomyślałam w tym momencie o warszawskiej Pradze). Ale wszystkie łącznie budują też atmosferę każdego miasta. Wilno zdało ten egzamin doskonale. Znalazłam i pełne przepychu kościoły, i przykłady powojennego modernizmu nieco trącącego postsowiecką historią miasta, i doskonały street art, i kluby znane głównie młodym mieszkańcom stolicy Litwy. Wilno to jedno z takich miast, jakie lubię najbardziej, gdzie właściwie każdy przyjezdny znajdzie miejsce dla siebie. 

Kościoły


Inwokacji z "Pana Tadeusza" Mickiewicza w szkole na pamięć uczył się chyba każdy. 

Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy 
I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy 
Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem! 
Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem, 
(Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę 
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę...

Obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej już w XVII w. uznany został za cudowny. Przypisywana mu była szczególnie moc tłumienia pożarów, co nie przeszkodziło temu, że pierwotna, drewniana kaplica, w której mieścił się obraz, wzniesiona w 1671 r., spaliła się w 1715 r. W jej miejscu zbudowano nową, murowaną, ale obecny kształt zyskała w 1829 r. Kaplica wkomponowana jest w jedyny zachowany fragment szesnastowiecznych murów miasta. Do dziś przyciąga do Wilna pielgrzymki i wycieczki, w tym liczne z Polski i bez wątpienia należy do największych, w tej chwili także turystycznych, atrakcji stolicy Litwy.





Wilno często nazywane jest miastem kościołów. Ma ich bowiem kilkadziesiąt. Na samym Starym Mieście można odnieść wrażenie, że stoją jeden obok drugiego. Większość to świątynie rzymskokatolickie, ale między nimi można znaleźć i cerkwie prawosławne, i zbory ewangelickie. Jest też synagoga i meczet.

Najważniejsza z religijnego punktu widzenia jest katedra, czyli bazylika archikatedralna św. Stanisława Biskupa i św. Władysława, wielokrotnie przebudowywana (obecny kształt pochodzi z końca XVIII w.), zajmująca niemal cały Plac Katedralny. Jest miejscem pochówku wielkich książąt litewskich i królów Polski, choćby ukochanej żony Zygmunta Augusta, Barbary Radziwiłłówny.




O wileńskich świątyniach można spokojnie napisać oddzielny post i może przy następnej wizycie w tym mieście pokuszę się o zebranie materiału do takiego wpisu. Tym razem jednak pojechaliśmy do Wilna całkiem na luzie, bez napięcia na bieganie od zabytku do zabytku, raczej po to, by spokojnie pochodzić ulicami, zagłębić się w bramy i podwórka, spróbować kuchni litewskiej i odkryć miasto dla siebie. To był strzał w dziesiątkę!

Stare Miasto


Cztery dni to mnóstwo czasu, by zwiedzić nie tak przecież duże miasto, a jednak mam wrażenie, że zobaczyliśmy niewiele, szczególnie, że Wilno przywitało nas potężną burzą, a deszcz padał jeszcze cały następny dzień. Ale to miasto ma tyle uroku, że przyjemnością jest samo wędrowanie wąskimi ulicami Starego Miasta, raz po raz przysiadając gdzieś, by schować się przed opadami, a gdy deszcz ustał na chwilę, wybierając jeden ze stolików stojących wprost na chodniku. Kawiarniane i restauracyjne stoliki stoją wszak niemal we wszystkich uliczkach Starego Miasta. Ciekawe, że w Wilnie sporo jest... winiarni, choć Litwa nie jest znanym producentem wina i nie znalazłam ani jednej lokalnej marki tego trunku. Być może, tak jak w Polsce, są gdzieś małe winnice znane tylko lokalnie. Jeśli wiecie o takich, dajcie znać, bo to na pewno nie była moja ostatnia wizyta na Litwie.








W oczy rzuciło mi się sporo sklepów z lnem, a ponieważ Piotr uwielbia lniane koszule, zajrzeliśmy do kilku, ale ceny były dość wysokie jak na polskie standardy.



Kto tu zagląda, ten wie, że wszędzie gdzie jestem, szukam przykładów powojennego modernizmu. Wilno mnie pod tym względem nie zawiodło! Niemal w sercu Starego Miasta stoi budynek Centrum Sztuki Współczesnej (ul. Vokieciu 2) wzniesiony w 1968 r. Ma bardzo ciekawą, pięciosegmentową bryłę, zaś w ogrodzie znajdującym się w tylnej części kompleksu urządziła się plenerowa galeria rzeźby.




Uliczka Literacka


Wędrując niespiesznie ulicami Starówki nie sposób nie trafić na nią, ulicę Literatu, czyli Literacką. To chyba właśnie to miejsce przesądziło o tym, że tak bardzo chciałam odwiedzić Wilno. Niewielka uliczka w samym sercu Starego Miasta, przy niej dom, w którym kiedyś mieszkał Adam Mickiewicz. Dom niepozorny i gdyby nie tabliczka, pewnie nie zwróciłabym na niego uwagi. Bo to wcale nie salony wieszcza mnie tu przyciągnęły, a przytwierdzone do murów na całej niemal ulicy setki miniatur z metalu, ceramiki, czy tworzyw sztucznych, poświęcone pisarzom litewskim i światowym, często laureatom Nagrody Nobla. W tej chwili jest ich około trzysta. Są ponumerowane i opisane na specjalnych tablicach. Przybierają rozmaite formy i kształty, często dowcipne i w jakiś sposób nawiązujące do twórczości autora.






Miejsce nie jest przypadkowe. Już w dwudziestoleciu międzywojennym zwane było Zaułkiem Literackim. To właśnie na tej niewielkiej uliczce zlokalizowana była większość wileńskich księgarń. Pomysł z upamiętnieniem literatów w całkiem nowoczesny sposób jest moim zdaniem świetny, choć na obejrzenie wszystkich szczegółów potrzeba grubo ponad godzinę.





Zarzecze


Užupis i proklamowana w 1997 r. Republika Zarzecza - jedno z tych miejsc, które nazywane bywają alternatywnymi, choć dziś z tej alternatywy niewiele już chyba pozostało. Kiedyś jednak nie było tak popularne jak obecnie. Gdy Piotr był służbowo w Wilnie kilka dobrych lat temu, litewscy gospodarze zabrali całą grupę właśnie do jednej z restauracji za Wilejką. Oprócz nich z cudzoziemców była tylko grupa Niemców. 




Już w okresie międzywojennym była to dzielnica artystów, nazywana czasami wileńskim Montmartre'm. W latach 1934–1936 mieszkał tu Konstanty Ildefons Gałczyński, którego fragment "Ballady ślubnej", ten o stangrecie, karecie i trenie, wybraliśmy równo dziesięć lat temu na motto naszych zaproszeń ślubnych, a teraz właśnie w Wilnie postanowiliśmy nieco awansem świętować nasze cynowe gody. Dziś Gałczyńskiego upamiętnia odbity na chodniku szablon z cytatem w języku litewskim i polskim (podobne, choć głównie autorów litewskich, znajdują się w różnych miejscach całej stolicy). 



I jeszcze dwa-trzy lata temu kręcili się tu głównie artyści i inne niebieskie ptaki. Dziś miejsce polecane jest przez niemal wszystkie przewodniki, także ten, który portal booking.com wysyła gościom po dokonaniu rezerwacji w Wilnie.

I choć przez dzielnicę przetaczają się grupy z przewodnikami, a w restauracji w środku długiego weekendu może zabraknąć niektórych potraw z cepelinami na czele (bo... no wiecie, jest teraz mnóstwo wycieczek z Waszego kraju...), to i tak jest ona wciąż bardzo interesująca. Užupis ma symbolicznego premiera, rząd, prezydenta i konstytucję spisaną w 38 punktach w różnych językach, która w postaci lustrzanych tablic wisi na murze przy ul. Paupio. Jest też lokalna poczta, która jest jednocześnie galerią sztuki.







Można tu znaleźć także nieco street artu. Nigdy nie traktowałam szczególnie poważnie vlepek jako równoprawnej formy sztuki ulicznej, a Wilno zdaje się je szczególnie lubić, bo znaleźć je można dosłownie wszędzie. 




Niektóre z charakterystycznych dotąd dla dzielnicy miejsc są w trakcie rewitalizacji i zniknął ich niepowtarzalny klimat. Na parterach kamienic urządziło się mnóstwo modnych kawiarni, ale takich nieco już plastikowych, powielających schematy. Mimo to zdecydowanie warto odwiedzić Zarzecze, bowiem samo w sobie jest ono jednym z najbardziej malowniczych zakątków Wilna.





Zaułki Nowego Miasta


Odniosłam wrażenie, że życie towarzyskie młodych mieszkańców Wilna toczy się głównie w pubach i klubach Nowego Miasta, nieco mniej obleganego niż Zarzecze.



Tu także, przy ul. Kauno znalazłam całkiem współczesny polski akcent: mural znakomitego streetartowego duetu Chazme i Sepe z 2015 r. Wilno jest bowiem organizatorem corocznych festiwali sztuki ulicznej.




Po sąsiedzku, w dawnym socrealistycznym Pałacu Kultury Pracowników Kolejowych, rozgościł się młodzieżowy kompleks Kablys (co tłumaczy się jako Hak lub Wielki Hak - taki motyw pojawił się nad wejściem do budynku, jego autorem jest rzeźbiarz Mindaugas Navakas) skrywający zadaszony skatepark, hostel, klub nocny oraz pub. Odbywają się tam liczne koncerty i imprezy kulturalne, zaś nieco industrialny wystrój wnętrza dość mocno, ale ciekawie, kontrastuje z pierwotną architekturą budynku.





Kawałek za budynkiem znajduje się pomnik... kota. Ma właściwie dwie nazwy: Litewska Ballada lub po prostu Kot. Rzeźba poświęcona jest pisarce Jurdze Ivanauskaite, która poprosiła rzeźbiarza Kseniję Jaroševaite o stworzenie pomnika dla anioła kotów. Rzeźba jest bardzo sympatyczna, a jej celem jest wywołanie uśmiechu u przechodniów. W moim przypadku się udało!



Miasto uśmiechniętych aniołów


Wiele miast kreuje współczesne symbole, z którymi chciałoby być kojarzone. Doskonałym przykładem są wrocławskie krasnale. Wilno zaś ma anioły... uśmiechnięte anioły. Nie znalazłam ich bardzo wiele, bo i specjalnie nie szukałam, ale te, które rzuciły mi się w oczy nastroiły mnie bardzo pozytywnie. Bo ja właśnie takie miasta lubię najbardziej, nienapuszone, nie do końca poważne, które bawią się swoją przestrzenią, dając przy tym trochę rozrywki mieszkańcom i przyjezdnym. No bo kto nie uśmiechnie się na widok takiego anioła?




Trudne czasy minione


Jednak Wilno, jak niemal każde miasto, szczególnie wschodniej Europy, ma i swoje mroczne strony. Nigdy nie opuszcza mnie myśl, że tak przeze mnie lubiany powojenny modernizm powstawał w bardzo trudnych czasach, w których wielu ludzi straciło życie z powodów politycznych i że często był to okres terroru i strachu.

Wilno o tym także pamięta i w budynku dawnej siedziby, najpierw Gestapo, potem NKWD i KGB, urządzono Muzeum Ofiar Ludobójstwa. Sam gmach sięga końca XIX w. i wzniesiony został w czasach carskich z przeznaczeniem na siedzibę sądu, jednak od czasów II wojny światowej okrył się niechlubną sławą, gdyż w jego piwnicach urządzono więzienie i miejsce przesłuchań, z którego korzystali kolejni okupanci. W latach 1944-1960 zostało tam straconych ponad 1000 więźniów. Na ścianach budynku wyryto ich nazwiska.




Punkty widokowe: baszta Giedymina i Subačiaus


Na koniec warto spojrzeć na Wilno z góry. Nie jestem jakąś specjalną fanką punktów widokowych, jednak to z tej perspektywy najlepiej widać, jak miasto się rozrasta i jak historyczną Starówkę otaczają współczesne dzielnice biurowców i osiedli mieszkaniowych. Tym razem nie starczyło nam już czasu, by zajrzeć w te bardziej współczesne części Wilna. Jest za to powód, by znów tam wrócić.











Czas w ciągu tych czterech dni nieco przeleciał nam przez palce. Potrzebowaliśmy się wreszcie porządnie wyspać (tak wiem, że w podróży szkoda na to czasu, ale co ja poradzę na to, że w hotelowym łóżku, w wykrochmalonej pościeli śpi się jakoś lepiej), a potem nieśpiesznie powłóczyć się ulicami miasta. Jest jeszcze wiele miejsc, które bardzo chciałabym w stolicy Litwy zobaczyć i mam nadzieję, że nie była to moja ostatnia wizyta w tym mieście, bo Wilno skradło moje serce.