Miałam kilka lat, gdy rodzice przestali tułać się po wynajętych mieszkaniach rozsianych po całej Warszawie i wreszcie dostali przydział na własne M2 na Jelonkach, na ówczesnej dalekiej Woli (dziś to osiedle administracyjnie wchodzi w skład dzielnicy Bemowo). W tamtych realiach, wczesnych lat osiemdziesiątych, to był jakiś koniec świata. Wszędzie było na tyle daleko, że tata zdecydował się zrobić prawo jazdy. Odtąd przynajmniej raz w tygodniu gnaliśmy szeroką arterią, jaką wtedy była ulica Kasprzaka, do jednej, albo do drugiej babci. Pamiętam jak za każdym razem przylepiałam nos do szyby i z zaciekawieniem oglądałam te dziwne metalowe twory stojące na pasie zieleni pomiędzy jezdniami. Minęło kilka ładnych lat, skończyłam podstawówkę i wybrałam sobie wolskie liceum, a rzeźby na Kasprzaka wciąż stały. Chyba mniej więcej w tym czasie dowiedziałam się, że to jakaś "sztuka robotnicza". Wówczas jeszcze nie łączyłam rzeźb z Kasprzaka z bardzo przeze mnie lubianą żyrafą spod Olimpii. Dopiero, gdy zaczęłam interesować się powojennym modernizmem, odkryłam, że i żyrafa, i prace z Kasprzaka powstały w 1968 r. w ramach I Biennale Rzeźby w Metalu, którego celem było zbliżenie środowiska robotniczego z artystami.
Aż któregoś dnia żyrafa zniknęła! Tak naprawdę zniknęła dwa, czy trzy lata wcześniej, zanim ja zorientowałam się, że nie stoi już przy wejściu na Olimpię. To był ten moment, kiedy uświadomiłam sobie, że Warszawa znika na moich oczach. Bo choć żyrafa nie zniknęła całkiem, tylko przeniosła się na skwer im. płk. Pacak-Kuźmirskiego vis a vis wolskiej cerkwi, gdzie stała już część rzeźb wcześniej przeniesionych z innych części Woli, to jednak właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że za kilka lat może nie być już Warszawy takiej, jaką pamiętam z dzieciństwa. Tak narodził się blogowy cykl Warszawa przyłapana, którego założeniem jest pokazywanie miasta na bieżąco, tego co działo się w Warszawie w każdym miesiącu, choć są takie momenty, że przemycam, jak teraz, nieco nostalgicznych wspomnień. Bo ja nie bez przyczyny właśnie dziś przytoczyłam moje wolskie wspomnienia z dzieciństwa. Nie ma już rzeźb na Kasprzaka. Po prawie półwieczu wszystkie dołączyły do żyrafy, a Kasprzaka pojedzie tramwaj. I z jednej strony mi żal, bo przywykłam do rzeźb w tym miejscu i cały czas wyglądam z okna autobusu, z niedowierzaniem patrząc na pusty pas zieleni, ale z drugiej strony osiągnięto całkiem fajny efekt, bo powstało coś w rodzaju "skweru sztuki". Wszystkie prace zebrano na niewielkiej przestrzeni, do każdej można podejść, obejrzeć, dotknąć. Myślę, że będzie im tam dobrze, wszystkim razem. Nie każda zmiana w miejskiej przestrzeni musi oznaczać zło i destrukcję.
Tymczasem na Placu Europejskim, w plenerowej galerii Walk Art można oglądać nową wystawę poświęconą warszawskim logotypom powstałym w okresie pomiędzy 1945 a 1989 rokiem. Były projektowane dla instytucji publicznych, handlowych, kulturalnych i medycznych i do dziś są bezbłędnie rozpoznawane, choć wielu z tych instytucji już nie ma. Pomysł fajny, gorzej z wykonaniem, bo każda z witryn dodatkowo ozdobiona jest przyklejoną kartką z drukarki z opisem danego symbolu. Wygląda to koszmarnie, jakby te opisy ważniejsze były od samego znaku. Nie wierzę, że nie dało się bardziej dyskretnie.
Pozostając w temacie wzornictwa tamtych czasów, to odwiedziłam także Dom Spotkań z Historią i wystawę "Czechosłowacki dizajn. Od Expo 1958 do inwazji 1968", która pokazywana będzie jeszcze tylko do jutra. Wszystkie przedmioty pochodzą ze zbiorów czeskiego kolekcjonera. Zaaranżowano nawet fragment pokoju z meblami z tamtych czasów. Dla kogoś, kto tak jak ja, fascynuje się architekturą i modą tego okresu, to doskonałe uzupełnienie, zresztą przedmioty z tamtych lat były naprawdę nowatorskie i odważne w formach, a przy tym estetyczne. Ekspozycja niewielka, ale i ładnie przedstawiona, i przyjemna dla oka, i jak ktoś ma czterdziestkę na karku, to może się okazać, że i sentymentalna, bo dizajn importowany od naszych południowych sąsiadów w tamtych czasach był obecny i w polskich domach. Ja, na przykład, miałam taką plastikową zabawkę, z harmonijką w miejscu tułowia. I dopiero teraz dowiedziałam się, że to made in Czechoslovakia. Człowiek uczy się przez całe życie!
Ruszyła kolejna edycja Warszawy w budowie, dziewiąta już. Całość imprezy poświęcona jest Placowi Defilad (nosi tytuł "Plac Defilad - krok do przodu") i koncepcjom jego zabudowy. Wystawa tematyczna, tym razem w Galerii Studio, ruszy dopiero 8 października, a póki co przed wejściem do Pałacu Kultury i Nauki można zobaczyć plenerową, wielkopowierzchniową instalację o nazwie "Plac Centralny 1:1", w ramach której dokonano zabiegu nazwanego przez organizatorów interwencją kolorystyczną "Place w Placu". Na całej wielkości placu różnymi kolorami odwzorowano kształty czterech placów z różnych miast na świecie w skali 1:1: Rynek Starego Miasta w Warszawie, Trafalgar Square w Londynie, Piazza del Campo w Sienie i Times Square w Nowym Jorku. To ma pokazać ogrom terenu, który ma być zagospodarowany i zmusić do dyskusji na temat przyszłości tego miejsca i jego znaczenia dla miasta, gdy powstanie tu Plac Centralny. Hmmm... boję się inwestycji na taką skalę, szczególnie, że cała okolica Pałacu Kultury i Nauki została zaprojektowana w sposób spójny i każda zmiana narusza tę harmonię, aczkolwiek plac w takim kształcie, jak wygląda teraz, z budkami z jedzeniem, parkingiem i prywatną działką, na której stoi samolot, robi dość nędzne wrażenie i nie wystawia Warszawie zbyt pochlebnej wizytówki.
Październik zapowiada się zatem znów pod znakiem sztuki, nie tylko tej z muzeum, ale i ulicznej, bo właśnie rozpoczyna się tegoroczna edycja festiwalu Street Art Doping. Tym razem street art trafił do... galerii! Ale o tym już za miesiąc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz