środa, 31 stycznia 2018

Warszawa przyłapana... w styczniu 2018

Miałam dziewięć lat, tyle ile mój starszy syn skończył w ubiegłym roku. Była zima, zupełnie jak teraz, a do Zachęty dłuuuuga kolejka. Trzeba było swoje odstać, żeby na przełomie 1986/87 r. zobaczyć głośną wówczas wystawę "4xParyż. Paris en quatre temps 1913-1972". Pamiętam rzeźbę/instalację w formie przezroczystego naczynia, do którego przez specjalne gumowe rękawice można było włożyć ręce i podnieść jedną ze znajdujących się wewnątrz kul, a one w zależności od położenia raz świeciły się, raz gasły. Nie pamiętam autora ani tytułu. Od tamtej wystawy minęło trzydzieści lat, a ja wciąż mam ją przed oczami. To było coś zupełnie nowego, nie poważne płótna wiszące na muzealnych ścianach, czy szable z minionych wojen, to była sztuka angażująca zmysły, przede wszystkim wzrok, ale także dotyk, czy słuch, sztuka trójwymiarowa, dzieła, których kształt i kolor zależały od kąta patrzenia, sztuka, która moje dziecięce postrzeganie plastyki wywróciła do góry nogami. 





Gdy w listopadzie ubiegłego roku w Muzeum Sztuki Nowoczesnej (nad Wisłą) otwarto wystawę "Inny Trans-Atlantyk. Sztuka kinetyczna i op-art w Europie Wschodniej i Ameryce Łacińskiej w latach 50. – 70." ucieszyłam się jak to dziecko, którym byłam trzy dekady wcześniej. Ciekawe, że op-art w tej części Europy powstał w opozycji do trendów królujących wówczas w sztuce w zachodniej części kontynentu. Teraz znów mogłam swoim zmysłom zafundować prawdziwą ucztę, bo to była zdecydowanie jedna z najlepszych ekspozycji, na jakich ostatnio byłam! Można na niej zobaczyć m.in. instalację z nylonowych linek ciekawie załamującą światło, obraz Milana Dobeša "Cel", od patrzenia na który może zakręcić się w głowie (ponoć w czasie inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 r. radzieccy żołnierze ustawili przy nim wartę w jednej z praskich galerii, podejrzewając, że to radar...), czy też geometryczne prace Henryka Stażewskiego. Wystawę można oglądać jeszcze do 11 lutego, potem pojedzie do Moskwy, następnie do São Paulo.





Rzutem na taśmę poszłam zobaczyć także nową stałą Galerię Wzornictwa Polskiego w Muzeum Narodowym. Ludzi póki co jeszcze sporo, bo ekspozycja dla zwiedzających dostępna jest od połowy grudnia. Zaaranżowana jest w sposób nowoczesny i przekrojowo pokazuje style w sztuce użytkowej począwszy od przełomu XIX i XX w. aż po współczesne inspiracje. Niestety całość musiała się zmieścić w jednym pomieszczeniu, więc wybór jest bardzo skromy, ogranicza się do sztandarowych przykładów mebli, tkanin, figurek, porcelany, szkła, ale także pokazuje znakomitą biżuterię z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, czy ubrania z Hofflandu, którego ostatnie podrygi jeszcze pamiętam. Jedynym mankamentem jest to, że opisy poszczególnych eksponatów nie znajdują się przy nich, ale trzeba nosić ze sobą książeczkę, w której się znajdują. Jest to o tyle kłopotliwe, że przy tak dużej liczbie odwiedzających, tych książeczek jest zwyczajnie za mało i dla nas już nie starczyło, więc w zakamarkach własnej pamięci musiałam szukać nazwisk twórców. 




Pozostanę jeszcze w temacie wzornictwa drugiej połowy XX w., bowiem w Al. Jerozolimskich kształtów nabrał już budynek wzniesiony na szkielecie dawnego Smyka. Wygląda... jak stary Smyk! A jednak budynek budzi mnóstwo kontrowersji. Pojawiły się opinie, że to rekonstrukcja, czy nawet wydmuszka, ponieważ nowy gmach z przeznaczeniem głównie na biura, z częścią sklepowo-usługową mającą zająć dwa piętra, wzniesiony został praktycznie od nowa. Oryginalny został jedynie szkielet konstrukcji. A mimo to inwestor dołożył starań, by nowy budynek, przynajmniej jego "stara" część, od strony Al. Jerozolimskich (dobudówka od strony Kruczej jest kompletnie od czapy!) jak najwierniej odwzorowywał oryginał. Zamontowano nawet neon - taki jak ten, który zdobił fasadę w pierwszym okresie działalności domu towarowego. Tak, to rekonstrukcja, podobnie jak Zamek Królewski, czy praktycznie całe Stare Miasto (co nie przeszkodziło we wpisaniu Starówki na listę UNESCO). Rekonstrukcją był także niedawno rozebrany (całkiem, a nie tylko do szkieletu!) budynek Rotundy, wzniesiony praktycznie od nowa po wybuchu gazu w 1979 r. Nie chcę bronić decyzji o pozwoleniu na całkowitą przebudowę Smyka, tylko pokazać, że nie każda rekonstrukcja zasługuje na lincz. Każda rozbiórka architektury powojennego modernizmu jest ogromną stratą dla miasta, ale trochę nie rozumiem tego oburzenia, kiedy w jej miejscu wznosi się nowy budynek o niemal identycznej bryle. Szczerze? Wolałabym, żeby w miejscu pawilonu Chemii niemal vis a vis Smyka znów stał, nawet odbudowany, niewielki modernistyczny, przeszklony sklep, niż czarny, bezduszny Vitkac, którego nie lubię.



Do budowy nowego Smyka byłam bardzo sceptycznie nastawiona. Teraz z niepokojem czekam na kolejne inwestycje w historycznych miejscach: Rotundę (w lutym przyszłego roku minie 40 lat od wybuchu), ewentualne przeniesienie fragmentów Emilii w pobliże Pałacu Kultury i Nauki, nową aranżację Placu Defilad, czy nową inwestycję w miejscu Norblina. W Warszawie bardzo dużo się dzieje, miasto bardzo się zmienia, ale to proces nieunikniony, czy tego chcemy, czy nie. I choć mam obawy o to, jak inwestorzy poradzą sobie z tymi zmianami, to jednak coraz częściej optymistycznie patrzę w przyszłość. Z wiekiem zmienia się moje podejście do przestrzeni miejskiej. Miasto to żywy organizm, może i jemu czasem potrzeba odrobiny świeżości i zmiany? Choć cały czas mam nadzieję, że odbywać się to będzie jak najmniejszym kosztem architektury pamiętającej czasy minione.

REKOMENDACJE NA LUTY 

Szczerze mówiąc, nie znalazłam w nadchodzącym miesiącu zbyt wielu wydarzeń wartych polecenia. Jeśli ktoś nie widział jeszcze wystawy "Inny Trans-Atlantyk. Sztuka kinetyczna i op-art w Europie Wschodniej i Ameryce Łacińskiej w latach 50. – 70." w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, to czas ma tylko do 11 lutego. A warto zobaczyć! 



My będziemy chcieli wybrać się na jeszcze dwie kończące się w lutym wystawy: "Ekspedycja '88" w Muzeum Etnograficznym (czynna do 8 lutego) i "Sarkis. Tęcza anioła" w Zachęcie (czynna do 18 lutego). Pierwsza pozwala cofnąć się w czasie do schyłku lat osiemdziesiątych, druga to prezentacja twórczości Sarkisa Zabunyana, często w swej twórczości nawiązującego do motywu neonowej tęczy. Ekspozycja jest pełna kolorów i światła, jednak to nie tylko uczta dla zmysłów, ale poprzez sztukę porusza także problemy współczesnego świata.




Pora powoli pożegnać zimę. Lodowisko na Placu Europejskim miało działać do końca stycznia, ale na prośbę warszawiaków przedłużono tegoroczną edycję do 18 lutego. Do 25 lutego z kolei wciąż można jeszcze podziwiać Królewski Ogród Światła w Wilanowie.

Dni są już coraz dłuższe, a wraz z nadejściem wiosny pewnie pojawi się więcej ciekawych imprez plenerowych. Cały czas czekam także na Wasze rekomendacje. Jeśli wiecie o jakimś wydarzeniu wartym uwagi, podzielcie się. Razem łatwiej nam będzie stworzyć warszawski kalendarz na każdy miesiąc!

piątek, 26 stycznia 2018

Kraków powojenny. Kilka przykładów architektury i detali powojennego modernizmu

Kilka czarno-białych fotografii. Na pierwszej widać charakterystyczną podłużną bryłę budynku, ale jeszcze bez okien. Na trzech kolejnych gmach z zewnątrz jest praktycznie wykończony, jeszcze tylko ciężki sprzęt wygładza ziemię wokół. Dwa ostatnie pokazują prace wewnątrz. To hotel Cracovia, a zdjęcia to część prezentowanej w jego wnętrzach, zakończonej niedawno wystawy poświęconej jego architektowi, Witoldowi Cęckiewiczowi pt. "Odwilż 56 - Cracovia 65". Gdy 29 grudnia 2016 r. Muzeum Narodowe w Krakowie kupiło gmach nieczynnego od kilku lat hotelu z przeznaczeniem na ekspozycję powojennego wzornictwa i architektury, dla mnie był to sukces większy niż sfinalizowany tego samego dnia zakup "Damy z gronostajem" Leonarda da Vinci wraz z całą kolekcją Książąt Czartoryskich. Obraz i tak od lat znajdował się w muzealnym depozycie, zaś budynek powojennego hotelu trafił w ręce developera i przez lata jego los wisiał na włosku, a przy okazji stał się też wieszakiem na bannery reklamowe, tak bardzo po polsku. W Warszawie pewnie zostałby wyburzony, jednak w nieco bardziej konserwatywnym Krakowie przetrwał, zaś muzeum ocaliło go na dobre. Jednak nie wszystkie budynki wzniesione w latach PRL miały tyle szczęścia. Gdy w ubiegłym tygodniu odwiedziłam Kraków postanowiłam przyjrzeć się nieco tamtejszej architekturze powojennego modernizmu oraz detalom architektonicznym z tamtego okresu.



Hotel Cracovia (ul. Focha 1)


Banner reklamowy wciąż wisi na budynku zasłaniając jego bardzo ciekawą fasadę. Wykonana z aluminium i szkła fundowała niezwykłe doznania optyczne, gdyż w zależności od kąta patrzenia, czy stopnia nasłonecznienia, przyjmowała odmienny wygląd.

Pierwotnie w tym miejscu stanąć miał gmach Okręgowej Rady Związków Zawodowych, jednak związkowcy nieco przeliczyli się z kosztami i zamiast niego postanowiono wznieść... dom partii! Ostatecznie jednak i ten plan nie wypalił i w końcu Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów uchwałą z 12 maja 1959 r. zobowiązał Orbis do budowy hotelu - jednego z największych w tych czasach w Europie! Zaprojektowany przez Witolda Cęckiewicza hotel Cracovia wzniesiony został między 1959 a 1965 r. Był to jak na ówczesne standardy hotel luksusowy (w 1966 r. otrzymał najwyższą kat. Lux jako jeden z trzech hoteli Orbisu w Polsce, obok hotelu Merkury w Poznaniu i Europejskiego w Warszawie). Był też... najdłuższym budynkiem hotelowym w Polsce! Parter zajmowały sklepy i lokale usługowe, m.in. kwiaciarnia, Cepelia, Jubiler, PKO, czy biuro podróży Orbisu. Wnętrza każdego z nich zostały zaprojektowane w sposób podkreślający charakter i pełnioną funkcję, jednak z czasem zostały one przebudowane. Do historii przeszła mozaikowa fontanna w barwach malachitu i turkusu z betonową sadzawką wewnątrz kwiaciarni. Do naszych czasów dotrwał zaś relief "Miasta" autorstwa Heleny i Romana Husarskich zdobiący biuro podróży, który przez wiele lat zasłonięty był płytami kartonowo-gipsowymi. Dziś można go podziwiać jako fragment wystaw czasowych prezentowanych w budynku. Przedstawia budowle będące symbolami poszczególnych miast na tle mozaiki szklanej urozmaiconej złotą kostką, kawałkami lustra i żużlem. Fragmenty dekoracji wykonane zostały opracowaną przez Husarskich techniką piropiktury, czyli wtapiania szkliwa ceramicznego w podłoże pod wpływem wysokiej temperatury.



Wewnątrz znajduje się także druga, tzw. złota mozaika, zaś jej nazwa jest w pełni uzasadniona! Wykonana została z niewielkich płytek ceramicznych, złotych i opalizujących. Złote płytki, pochodzące z fabryki w Opocznie, zostały pokryte 24-karatowym złotem i wypalone w pracowni Mariana Gargi, a następnie odpowiednio przycięte. Autorką kompozycji jest Krystyna Zgud-Strachocka - ta sama, która zaprojektowała ceramiczną okładzinę w pijalni wód zdrojowych w Krynicy-Zdrój.




Póki co w hotelu Cracovia pokazywane są wystawy czasowe, do których tymczasowo dostosowano wnętrze (nie ma nawet okienka kasowego). Recepcja, korytarze, czy biuro Kierownika Recepcji wyglądają zupełnie tak, jakby z hotelu dopiero wymeldowali się ostatni goście i jakby zamknięto go wczoraj. Czułam się trochę jak podglądacz zerkający z ciekawością w czasy minione. Mam nadzieję, że muzealne wnętrza zachowają jak najwięcej z dawnego hotelowego wystroju, choćby marmurowe okładziny przy windach i że w ramach stałej ekspozycji znajdzie się miejsce także dla gadżetów związanych z hotelem i Orbisem - takich jak te, które prezentowane były podczas tej ekspozycji. 

Kino Kijów (Al. Krasińskiego 34)


Choć od gmachu hotelu Cracovia różni się niemal wszystkim - bryłą, fasadą i wreszcie kubaturą, budynek kina Kijów od początku stanowił integralną część kompleksu, jaki tworzył wraz z hotelem. Oba łączy nie tylko naziemne przejście, ale i postać architekta, Witolda Cęckiewicza. Został wzniesiony w latach 1960-1965 i do dziś mieści się w nim kino.



Wewnątrz, całą ścianę na wprost wejścia, zajmuje okładzina z łysogórskiej ceramiki zaprojektowana przez Krystynę Zgud-Strachocką. Autorka własnoręcznie rzeźbiła płyty w spółdzielni Kamionka w Łysej Górze, zaś szkliwienia dokonywał osobiście Bolesław Książek. Abstrakcyjna dekoracja inspirowana jest kosmosem i przestrzeniami międzygwiezdnymi. Choć dziś częściowo zasłonięta jest kinowymi afiszami prezentującymi filmowe nowości, to i tak robi niesamowite wrażenie! To chyba największa ceramiczna dekoracja architektoniczna, jaką widziałam!




Na zewnętrznej, tylnej ścianie obiektu znajduje się z kolei mozaika w ciepłych barwach, którą zaprojektował sam Cęckiewicz. 




Kino Kijów to jeden z najciekawszych budynków w skali całego Krakowa, nie tylko jeśli chodzi o architekturę z czasów PRL.

Hotel Forum (ul. Marii Konopnickiej 28)


Miejska legenda głosi, że to kibice KS Garbarnia przeklęli hotel... Już przed wojną w jego miejscu stał stadion tegoż klubu. Na przełomie lutego i marca 1973 r. decyzją władz miasta rozpoczęto rozbiórkę obiektów sportowych, by zrobić miejsce dla mającego tu wyrosnąć w pełni skomputeryzowanego i najnowocześniejszego wówczas hotelu w Polsce. Budowa hotelu, według projektu Janusza Ingardena, ruszyła w 1975 r. Otwarcie kilka razu przekładano i ostatecznie pierwsi goście zameldowali się dopiero w 1988 r. Czternaście lat później hotel, tuż po tym, jak sprywatyzowany został Orbis, do którego należał obiekt, przestał działać. Do dziś tak naprawdę nie wiadomo, co było przyczyną jego zamknięcia. Najczęściej mówi się o wadach konstrukcyjnych.



Obecnie brutalistyczny gmach niszczeje w centrum miasta, spoglądając na Wawel z drugiego brzegu Wisły. Od strony rzeki, tam, gdzie jego bryła idealnie wpisuje się w jej zakole, cała fasada szczelnie zasłonięta jest bannerem reklamowym. Z drugiej strony widok przedstawia się wcale niewiele lepiej. Użytkowany wciąż jest parter budynku, jednak zajmują go głównie sklepy z narzędziami i częściami samochodowymi, zaś tuż obok piętrzą się opony otaczające plac do doskonalenia jazdy autem. Może to faktycznie ręka sprawiedliwości sprawiła, że budynek, pod którego budowę wyburzono część przedwojennego Krakowa, teraz niszczeje i sam zagrożony jest rozbiórką?




Jedyne, co trochę ten budynek ożywia to klubokawiarnia Forum Przestrzenie mieszcząca bar, restaurację i klub, organizująca mnóstwo imprez kulturalnych (szczególnie dużo dzieje się tam latem, działa wówczas sezonowy bar na zewnątrz). Niestety w czasie naszej wizyty w Krakowie lokal przechodził remont.






Architektem został także bratanek Janusza Ingardena, Krzysztof, w którego pracowni powstały projekty kilku z najnowocześniejszych obiektów w Grodzie Kraka. A o nowoczesnej architekturze Krakowa można poczytać w doskonałym tekście Marcina Wojażera Wesołowskiego.

Klub Sportowy Korona (dawniej Klub Sportowy Włókniarz-Korona, ul. Kalwaryjska 9-15)


Budynek, który zaprojektowali Jan Krug i Władysław Marona, oddano do użytku w 1960 r. (z wyjątkiem basenu, z którego można było korzystać dopiero w 1965 r.). Był to pierwszy na terenie ówczesnego Krakowa tak duży kompleks sportowy obejmujący m.in. pomieszczenia różnych sekcji sportowych, baseny, świetlicę i pokoje hotelowe - wszystko zajmujące trzy bloki powiązane łącznikami i podcieniami z tarasem do opalania na zewnątrz i kinem letnim. Całość nazywano tzw. kombinatem sportowym.



Na froncie budynku znajdują się dwie ciekawe kompozycje plastyczne, "Biegacze" i "Jeźdźcy", autorstwa Heleny i Romana Husarskich wykonane wspomnianą już wcześniej techniką piropiktury. Kompozycje są dynamiczne, stylizowane, nieco abstrakcyjne. Niedawno przeszły gruntowną renowację, zdjęto m.in. zakrywające je reklamy, bolączkę chyba wszystkich miast w Polsce.







Teatr Bagatela (d. Teatr Rozmaitości, u zbiegu ul. Karmelickiej i Krupniczej)


Sam budynek pochodzi jeszcze z dwudziestolecia międzywojennego. Początkowo mieścił się tam teatr, potem, aż do wybuchu wojny, kino (przez jakiś czas wraz z rewią). Po wojnie wrócił teatr. W latach 1958-1972 działał tu Teatr Rozmaitości, którego budynek poddano remontowi i rozbudowie w latach 1959-1960. Abstrakcyjne asymetryczne dekoracje na obu ścianach budynku, i od strony ul. Karmelickiej i Krupniczej oraz poziomy fryz od strony Krupniczej powstały w 1967 r. w spółdzielni Kamionka w Łysej Górze. Zaprojektował je Witold Skulicz. Mają bardzo ciekawą, nowatorską formę i ze wszystkich krakowskich detali architektury modernistycznej podobały mi się najbardziej.








Biurowiec Biura Studiów i Projektów Hutniczych "Biprostal" (ul. Królewska 57)


Budynek do użytku oddano w 1964 r. Zaprojektowany został przez Mieczysława Wrześniaka i Pawła Czapczyńskiego. Jak na ówczesne czasy był bardzo nowoczesny pod względem rozwiązań konstrukcyjnych i architektonicznych.

Całą boczną, południową, ścianę gmachu zdobi geometryczna mozaika z płytek z terakoty w stonowanych kolorach o rozmiarze 2 na 2 cm. Zajmuje powierzchnię ok. 670 m2! Podobnie jak piropiktura Husarskich przeszła gruntowną renowację pod okiem konserwatora zabytków i wpisana została do gminnej ewidencji zabytków.



To oczywiście tylko kilka przykładów architektury powojennego modernizmu w Krakowie, w większości zlokalizowanych w dystansie spacerowym od Rynku Głównego i Wawelu. Budynki wznoszone w czasach PRL dopiero od niedana wpisuje się do ewidencji i rejestrów zabytków oraz otacza należytą opieką konserwatorską. W Krakowie los póki co obchodzi się z nimi dużo łaskawiej niż w Warszawie, choć i tu niektórych architektonicznych detali nie udało się uratować. Głośna była choćby sprawa zniszczenia mozaiki (której współautorem był Roman Husarski) w stołówce akademika "Piast" Uniwersytetu Jagiellońskiego w 2016 r. Jednak zakup hotelu Cracovia przez oddział Muzeum Narodowego daje nadzieję na to, że spuścizna tamtych czasów będzie bardziej doceniana i lepiej chroniona, nie tylko w Krakowie, ale i w całej Polsce, bo taką architekturę znaleźć można nawet w mniejszych miejscowościach, co staram się na łamach bloga pokazywać.

Przy opracowaniu tekstu korzystałam z książki Bożeny Kostuch "Kolor i blask. Ceramika architektoniczna oraz mozaiki w Krakowie i Małopolsce po 1945 roku " (wyd. Muzeum Narodowe w Krakowie, Kraków 2015, str. 308-333) oraz z artykułów prasowych m.in. Krzysztof Story "Pechowiec znad Wisły. Wzloty i upadki Hotelu Forum" - krakow.wyborcza.pl (publ. 22 września 2017).

sobota, 13 stycznia 2018

Ioannina (Janina). Nieco inna Grecja

Uliczna piekarnia. Na wyspach w podobnych często kupowaliśmy prowiant na plażę. Tym razem postanowiliśmy usiąść przy jednym ze stolików wystawionych przed niewielki lokal i spokojnie zjeść śniadanie. Dla chłopaków bułki na słodko, dla nas po kanapce z fetą i pomidorami, do tego oczywiście kawa. Dziewczyna krzątająca się za ladą szybko zmieliła ziarna i wsypała je do briki, tego tygielka, który w innych częściach Bałkanów nazywany jest dżezwą, spadku po osmańskim panowaniu na tych terenach i postawiła go na ogniu. To nic, że chwilę potem przelała napar do tekturowego kubka niczym w amerykańskim filmie, dla mnie to i tak była najprawdziwsza greek coffee. Miasto powoli budziło się do życia, ludzie szybkim krokiem zmierzali do pracy, właściciele niewielkich sklepików z mozołem kręcili korbami podnosząc do góry rolety skrywające wnętrza pełne pierścionków, kolczyków, repusowanych mis i... magnesów na lodówkę.

Grecja nam, zwykłym urlopowiczom, kojarzy się przede wszystkim z Antykiem oraz błogim wypoczynkiem nad lazurowym morzem. W Ioanninie, czy też po polsku Janinie (zdecydowanie wolę oryginalną grecką nazwę i taką będę się posługiwała w dalszej części wpisu), nie ma białych domków z niebieskimi okiennicami, ani morza o niezwykłej barwie, nie ma też doryckich czy korynckich kolumn. W tafli jeziora przeglądają się za to górskie szczyty i minarety meczetów wzniesionych na wzgórzu ponad miastem. Bo Grecja to kraj o bardzo bogatej i skomplikowanej historii, w którym pamiątki pozostawiły po sobie i kolejne protektoraty, i zamieszkujący tu niegdyś ludzie różnych narodowości i religii - tak jak ta kawa, i te minarety, pamiątki setek lat osmańskiego panowania (Porta zajęła miasto w 1430 r. i dopiero w 1913 r. wróciło do niepodległej Grecji). Dziś muzułmanów już tu praktycznie nie ma. Opuścili kraj po 1923 r. w ramach wymiany ludności po podpisaniu traktatu z Lozanny kończącego wojnę grecko-turecką z lat 1919-1922. Kryterium wymiany było wyznanie. Greccy muzułmanie zostawili domy po jednej stronie granicy, a prawosławni z Turcji, zmuszeni porzucić swój majątek w obcym odtąd kraju, zajęli ich miejsce.



Jako przykład wielokulturowości Grecji przedstawiane są najczęściej Saloniki, ale to w Ioanninie osmańska spuścizna jest bardziej widoczna. Tam na meczety przerabiano cerkwie, które po powrocie Salonik do Grecji znów zamieniano na świątynie prawosławne burząc minarety (jeden zachował się przy tzw. Rotundzie - cerkwi Św. Jerzego). W Ioanninie wczesnochrześcijańskie kościoły po prostu zburzono, a w ich miejscu wzniesiono meczety o architekturze typowej dla krajobrazu Bałkanów, grzebiąc całą bizantyjską spuściznę miasta. Był to efekt represji, jakie spotkały miasto po stłumieniu antytureckiego powstania na początku XVII w. Wówczas zniszczono m.in. cerkiew Św. Jana Chrzciciela, od której wzięło ono swoją nazwę (Ioannina znaczy tyle, co "miasto Jana"). 

Ioannina to prawdopodobnie najbardziej bałkańskie ze wszystkich greckich miast. Historia odcisnęła na nim tak duże piętno, że nawet w XX w. wznoszono budynki z elementami nawiązującymi do architektury mauretańskiej, jak choćby dzisiejszy Ratusz. Gmach wybudowano w 1938 r. według projektu znanego greckiego architekta Arystotelesa Zachosa. Pierwotnie mieścił się tu narodowy bank, potem w budynku funkcjonowało miejsce zakwaterowania dla władz, siedziba towarzystwa naukowego, czy też Biblioteka Zosimaia, a ostatecznie przyznany został gminie Ioannina. 



Pamiątki po osmańskim protektoracie widać tu na niemal każdym kroku, choć miasto ma też nowoczesne i artystyczne oblicze.

Zamek (Kastro)


Twierdza została wzniesiona w 528 r. przez cesarza Justyniana i jest uznawana za najstarszą bizantyjską fortecę w Grecji. Jednak dzisiejszy kształt zawdzięcza postaci Alego Paszy z Tepeleny (tego samego, który rezydował także w albańskim Butrincie), zwanego Lwem z Janiny, władcy okrutnego, a jednocześnie dobrego gospodarza tych ziem, który budował drogi i szkoły oraz wspierał rzemiosło i handel doprowadzając miasto do największego rozkwitu w całej jego historii. Ali Pasza lubił też otaczać się przepychem, wydawał wystawne uczty, a na jego dworze bywała kulturalna śmietanka ówczesnej Europy. W pewnym momencie stał się niewygodny dla samych Turków, rósł bowiem w siłę i niebezpiecznie się europeizował. Jako jedną z żon wziął sobie Greczynkę, Kirę Vassiliki, która miała na niego spory wpływ i dzięki której na dworze możliwe były praktyki chrześcijańskie. Towarzyszyła mu na wyspie Nisi położonej na jeziorze Pamvotida, gdy został zamordowany przez swoich pobratymców. O wyspie i klasztorze, w którym zginął Ali Pasza opowiem oddzielnie. Dziś mieści się tam muzeum.

Od razu po przekroczeniu głównej bramy, Agios Giorgios, plątanina wąskich uliczek wiedzie na wzgórze. 



Meczet Asłana Paszy

Idąc w lewo, minąwszy po drodze dawną bibliotekę osmańską, dojdzie się do meczetu Asłana Paszy z 1618 r. 




To właśnie w tym miejscu stał niegdyś klasztor Św. Jana Chrzciciela. Dziś w budynku meczetu mieści się Miejskie Muzeum Etnograficzne z ekspozycją poświęconą wszystkim nacjom niegdyś zamieszkującym Ioanninę. Obok prawosławnych Greków i muzułmanów, w mieście żyła spora społeczność żydowska. 

Pierwsze wzmianki o Żydach w Ioanninie pochodzą z 1319 r., ale uznaje się, że starozakonni przybyli do miasta znacznie wcześniej. Odegrali w jego historii znaczącą rolę zajmując się głównie handlem i rzemiosłem, w szczególności produkcją jedwabiu i złotnictwem, z którego Ioannina zasłynęła i co miało niebagatelny wpływ na bogacenie się stolicy Epiru. Niestety w czasie II wojny światowej niemal wszyscy Żydzi podzielili los swoich współwyznawców z reszty Europy. 25 marca 1944 r. 1870 osób zostało aresztowanych i wywiezionych, najpierw ciężarówkami, następnie pociągami do niemieckiego obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Ponad 90% nie przeżyło Holokaustu. Po zakończeniu wojny gmina żydowska w Ioanninie liczyła 181 osób: 112 ocalałych z zagłady i 69 osób, które uratowały się, głównie ukrywając się w okolicznych górach. Dziś ofiary Shoah upamiętnia pomnik w centrum miasta.





Wnętrze meczetu podzielone jest na trzy ekspozycje poświęcone wyznawcom każdej religii. Islamowi poświęcono dawną salę modlitewną, która zachowała swój religijny wystrój i wygląda całkiem tak, jakby za moment wierni mieli przyjść na jedną z pięciu modlitw w ciągu dnia.




Podłużny budynek z arkadami ciągnący się obok meczetu to dawna medresa, czyli szkoła koraniczna.



Meczet Fethiye i seraj Alego Paszy (Itch-Kale)

Idąc w prawo trafi się do tzw. zamku wewnętrznego (Itch-Kale), który około 1795 r. kazał wznieść Ali Pasza. Obejmuje seraj imperatora, meczet Fethiye, zwany meczetem Zwycięzców (przy którym znajduje się grób Alego Paszy) oraz skarbiec z ekspozycją sreber (na jego tyłach znajduje się maleńka cerkiew Św. Anargyrów). Dziś w tych trzech budynkach rozgościło się Muzeum Bizantyjskie z ekspozycją ikon, złotnictwa oraz wnętrzem meczetu, nieco jednak skromniejszym niż w meczecie Asłana Paszy. Na wszystkie trzy ekspozycje obowiązuje jeden bilet. Sam pałac jest rekonstrukcją z 1958 r. Oryginalny budynek został najpierw strawiony przez pożar w 1870 r., następnie odbudowany i ponownie zniszczony w czasie II wojny światowej.












Nieco dalej, niemal wtopione w mury twierdzy, znajduje się Muzeum Złotnictwa, które zajmuje budynek dawnego bastionu. Muzeum otwarto we wrześniu 2016 r., więc ekspozycja prezentująca techniki złotnicze stosowane na terenie Epiru (na czele z najważniejszymi jak filigran i niello), jest zaaranżowana w bardzo nowoczesny sposób z wykorzystaniem multimediów, które jednak nie zastępują eksponatów. Pod koniec zwiedzania można sprawdzić swoją wiedzę w interaktywnej grze, w której do zdjęcia konkretnego przedmiotu trzeba dopasować m.in. okres powstania, technikę złotniczą oraz do czego służyło. Zdałam!





Stary Bazar


Złotnictwo do dziś jest tym, z czego słynie Ioannina. Gdy tylko zagłębiliśmy się w uliczki Starego Bazaru, usłyszałam jednostajne uderzenia młoteczka w metal. Dźwięk od razu przywiódł mi na myśl Sarajewo, gdzie właśnie w jednym z podobnych warsztatów kupiliśmy ręcznie robioną dżezwę do kawy. W Ioanninie biżuterię i inne precjoza wciąż wykonuje się tradycyjnymi metodami, podobnie jak w stolicy Bośni i Hercegowiny. Zresztą osmański bazar w Ioanninie do złudzenia przypomina te, które już wcześniej odwiedziliśmy, nie tylko w Sarajewie, ale i w Skopje, czy Bitoli. To kolejny namacalny dowód pięciuset lat panowania Turków w Grecji.





W niewielkich lokalach znajdują się nie tylko warsztaty złotnicze, ale urządzono w nich także wiele tawern i drink barów. Na ścianach można odnaleźć trochę przykładów miejscowego street artu. W ciągu dnia panuje tu nieco leniwa atmosfera, dzielnica ożywa zaś wieczorami, gdy zapełniają się lokale.
















Uliczki Starego Bazaru schodzą aż do jeziora Pamvotida. Tu zaczyna się zadrzewiona promenada pełna współczesnych rzeźb z marmuru i... wędkarzy.



Promenada nad jeziorem 


Promenada nad jeziorem Pamvotida to najbardziej zielona część miasta. Ach, jakże chciałabym być tu jesienią, gdy drzewa mienią się całą gamą ciepłych barw! Latem dają za to przyjemny cień pozwalając odpocząć od nieznośnego upału. Spacer brzegiem akwenu to także przyjemność dla miłośników sztuki, bowiem na całej długości promenady można zobaczyć nietuzinkowe rzeźby. Uwielbiam sztukę w przestrzeni miejskiej i pod tym względem Ioannina dołączyła do moich ulubionych miast.








Kompozycja Parisa Prekasa - Bank Grecji (Trapeza tis Ellados)


Gdziekolwiek jestem, jestem bardzo wyczulona na przykłady powojennego modernizmu, gdy więc niemal zaraz po wyjściu z hotelu zobaczyłam budynek Banku Grecji wraz ze zdobiącą go marmurową okładziną ze stylizowanymi postaciami nawiązującymi do scen antycznych, niemal usiadłam ze zdumienia. Grecja bowiem chyba najmniej w całej Europie kojarzy mi się z dobrą sztuką dwudziestowieczną, a już na pewno nie z modernizmem. Tu znowu pokutuje stereotyp, że sztuka grecka musi być wyłącznie starożytna (te potłuczone misy i figurki bożków!). Zresztą Grecja sama się poniekąd do tego przyczyniła. Kraj w XX w. z trudem otwierał się na nowe nurty w sztuce, uznając, że nie ma w nich nic o wadze porównywalnej do dokonań antyku i nie do końca potrafiąc z nim zerwać, co doskonale widać także na przykładzie wspomnianej dekoracji, której autorem jest Paris Prekas, znany grecki malarz i rzeźbiarz współczesny.

Budynek banku został wzniesiony w latach 1965-1966. Monumentalna dekoracja zajmująca całą prawą część elewacji nosi tytuł "Pyrrus i Dodona" i nawiązuje do antycznych tradycji Epiru. Widać motyw świętego dębu (wraz z gołębicą i kapłanką) z Dodony. Jest też postać najsłynniejszego króla starożytnego Epiru, Pyrrusa, tego od pyrrusowego zwycięstwa, którego postać zdobiła ponoć kolumny świątyni w Dodonie.



Kompozycja jest dostosowana do geometrycznej prostoty architektury budynku, zarówno pod względem struktury, jak i stylu reliefu. Prekas w swoich pracach wykorzystywał opracowaną przez siebie technikę. To relief, ale uzyskany za pomocą piaskowania i enkaustyki (traktowania powierzchni marmuru stalowymi wiórami), który następnie był ręcznie wykańczany. 



Szukając w Internecie informacji na temat dekoracji w Ioanninie, znalazłam także przykłady plastyki architektonicznej Parisa Prekasa w Atenach, dokąd wybieram się latem. Jego twórczość autentycznie mnie zachwyciła, więc na pewno w stolicy Grecji podążę jej śladem.

Przez lata Grecja kojarzyła mi się jedynie z białymi domkami z niebieskimi okiennicami i z antycznymi ruinami, z których w niebo wznosiły się zdobione kolumny nie zwieńczone żadnym dachem. Taki obraz w mojej głowie utrwalały widokówki, które praktycznie co roku letnią porą wyjmowałam ze skrzynki na listy. Meczety, łaźnie i minarety zarezerwowane były dla krain odległych, baśni z tysiąca i jednej nocy, dla świata latających dywanów i ludzi o zupełnie nie europejskiej urodzie. Dopiero wojna na Bałkanach u schyłku XX w. uświadomiła mi, nastolatce właśnie wchodzącej w dorosłość, że Europa wcale nie jest jednolita i że pięćset lat panowania Turków, których Sobieski zatrzymał pod Wiedniem, zbiera żniwo do dzisiaj. Wtedy nie uświadamiałam sobie jeszcze, że podobny los spotkał także Grecję. To zaczęłam na własne oczy widzieć dopiero kilka lat temu, a z całą potęgą dotarło do mnie dopiero, gdy trzy lata temu odwiedziłam Saloniki. Na Ioanninę byłam już bardziej przygotowana i od ubiegłego roku inaczej patrzę na ten kraj wcale nie mniej doświadczony przez historię od Polski. Mniej dziwią mnie już pozostałości kultury islamu, czy akcenty weneckie w różnych zakątkach Grecji. I z czasem nabieram coraz więcej żalu do systemu edukacji w Polsce, że to nie szkoła mnie tego nauczyła, że na lekcjach z pietyzmem omawialiśmy kolejne rewolucje francuskie, zjednoczenie Włoch, czy Niemiec, a nauka historii Grecji skończyła się na czasach starożytnych. Mam nadzieję, że moje dzieci, które Bałkany odwiedzają praktycznie co roku będą miały nico szerszy punkt widzenia na to co działo się w ciągu kolejnych stuleci nie tylko w Europie Zachodniej, ale i we wschodniej części kontynentu i  będą dzięki temu wiedzieć, skąd właściwie ci Turcy wzięli się nagle pod Wiedniem.

A Ioannina może być przy okazji także doskonałą bazą wypadową po tej części Epiru bogatej w rozmaite atrakcje, m.in. do jaskini Perama, miasta Arta słynącego z zabytków bizantyjskich, czy też do stanowiska archeologicznego w Dodonie. My do Epiru będziemy na pewno wracać!