piątek, 30 marca 2018

Warszawa przyłapana... w marcu 2018

W marcu jak w garncu, mówią. W tym roku to przysłowie można było potraktować bardzo dosłownie. W jeden z weekendów temperatura sięgnęła już 10°C, by w następnym termometr pokazał podobną liczbę kresek, tyle, że na minusie. A w dodatku na samym końcu miesiąca znów spadł śnieg! Nic dziwnego, że przy takiej sinusoidzie wpadliśmy w szpony wirusów, które praktycznie na większą część miesiąca uziemiły nas w domu, dlatego podsumowanie marcowych wydarzeń warszawskich będzie dość skromne.

Pomiędzy jedną, a drugą wizytą w przychodni, udało nam się w któryś weekend, chyba w ten najcieplejszy, wyjść z domu.

Kto z Was pamięta czasy, gdy jeden ze stołecznych klubów sportowych w niedziele zamieniał się w targowisko, na którym kupić można było sukienki i pstrokate swetry przywożone z handlowych wycieczek do Turcji (kupowane za pieniądze ze sprzedaży mydełek na ulicach Stambułu), naklejki z niemieckiej wersji Bravo sprzedawane na sztuki (wtedy nikomu się jeszcze nie śniło, że pismo będzie wychodzić po polsku), czy kolorowe flamastry-zakreślacze, które dziś dostępne są w każdym supermarkecie? Był schyłek lat osiemdziesiątych, czuć było powiew Zachodu, a kapitalizm z trudem przedzierał się nad Wisłę. Polska powoli wchodziła w czas transformacji. Mowa oczywiście o Skrze, którą potem zdetronizował Stadion Dziesięciolecia ze słynnym "Jarmarkiem Europa", z tą różnicą, że "na koronie" królowała już raczej chińska tandeta i pirackie płyty CD.

Dziś Skra podupada. Brutalistyczne obiekty sportowe są w opłakanym stanie. Murami zawładnęli grafficiarze i tylko tabliczki z napisem Muzeum przypominają o tym, że niegdyś mieściło się tu także Muzeum Sportu i Turystyki. Byłam w nim kilkanaście razy! Teraz, patrząc na niszczejący kompleks, zrobiło mi się bardzo smutno, szczególnie, że nad klubem zawisły czarne chmury. Miasto chce przejąć obiekty za długi i przeprowadzić kompleksowy remont, a także wybudować nowy stadion lekkoatletyczny. To może oznaczać, że znikną zabudowania wzniesione w latach 1948-1953, do których mam wielki sentyment. Jednak patrząc na ich obecny stan przypuszczam, że niestety to może być jedyne wyjście. 









Poza tym marzec był miesiącem okrągłych rocznic. Pierwszą, pięćdziesięciolecie wydarzeń Marca '68, obchodzono w całej Polsce. Warszawa upamiętniła tamten czas dwoma muzealnymi ekspozycjami, o których więcej na końcu tekstu w rekomendacjach na kwiecień, bo sama ich jeszcze nie widziałam. Natomiast kilka dni później minęło dokładnie dziewięćdziesiąt lat od otwarcia warszawskiego ZOO dla zwiedzających.

Mam mieszane uczucia, jeśli chodzi o odwiedzanie miejsc, gdzie zwierzęta trzymane są w niewoli, jednak w dzisiejszych czasach praktycznie wszyscy mieszkańcy ogrodów zoologicznych właśnie w takich warunkach przyszli na świat i bardzo trudno byłoby im odnaleźć się w naturalnym środowisku. I dlatego ważne jest, aby zwierzęta miały jak najlepsze warunki życia w miejskiej dżungli. Warszawskie ZOO zapewnia duże i chyba dość komfortowe wybiegi. Niektóre, jak basen dla fok, sięgają jeszcze dwudziestolecia międzywojennego. Ja zdecydowanie najbardziej lubię, w każdej tego typu placówce, akwaria, zaś w stołecznym ogrodzie zoologicznym także miejsce dla ptaków zwane strefą swobodnych lotów, które małym gatunkom ptaków stara się zapewnić w miarę naturalne warunki życia. Chłopaki uwielbiają chodzić do ZOO, ale choć zawsze staram się im tłumaczyć, że to nie są naturalne warunki życia zwierząt, to oni chyba i tak za każdym razem mają przed oczami "Pingwiny z Madagaskaru". Dla mnie ZOO to także jedno z najcieplejszych wspomnień dzieciństwa. Nigdy nie miałam babci na wsi, do której rodzice mogliby wysłać mnie na wakacje. Miałam obie babcie w Warszawie i dalszą rodzinę także w dużych miastach, Poznaniu i Dąbrowie Górniczej. Babcie zabierały mnie latem na trochę do siebie i wtedy obowiązkowym punktem była wyprawa do ZOO. Pamiętam racuchy z przetłuszczonej papierowej torebki jedzone na ławce przed którąś z klatek i zimną herbatę ze szklanej butelki po zagęszczanym soku sunquick. Dziś obie babcie już niestety od wielu lat nie żyją, a mi zostały te wspomnienia.











W Warszawie powstał nowy mural. Właściwie to reklama w postaci muralu. Dużo ich ostatnio na stołecznych kamienicach i nie ekscytuję się nimi jakoś szczególnie, jednak gdy na Tamce zobaczyłam Cindy Crawford, uśmiechnęłam się mimowolnie do swoich wspomnień z czasów, gdy ta jedna z najbardziej znanych modelek królowała na wybiegach. Byłam wtedy w liceum. To był czas beztroski, czas, który miał smak rurek z bitą śmietaną z małej budki przy Wolskiej i pączków z Górczewskiej jedzonych bez oblizywania się. A każda z nas, przyjaciółek z tamtych lat, jedząc te rurki i pączki, po cichu marzyła, by wyglądać jak Cindy! Sentymentalnie się zrobiło w tym wpisie...




Chłopaki całkiem wykurowali się jeszcze przed końcem miesiąca, więc udało nam się wczoraj zobaczyć jedną, a właściwie nawet dwie wystawy. Zabrałam ich do Zachęty na ekspozycję pt. "Wszystko widzę jako sztukę. Wystawa dla dzieci". Rewelacja! Poprzez zabawę dzieci mogą dowiedzieć się czegoś o sztuce współczesnej. Mi najbardziej podobał się nowy neon Maurycego Gomulickiego pt. "Kometa" oraz zdrapka z kolejnymi cyframi niczym w twórczości Romana Opałki, zaś chłopakom salka, gdzie można szaleć wśród poduszek, które mają formę... ziemniaków (to nawiązanie do instalacji "Obieranie ziemniaków" Julity Wójcik, która w 2001 r. w Zachęcie... obierała ziemniaki). Bo wystawa jest mega interaktywna. Dzieciaki mogą dzięki temu poczuć się trochę jak artyści, same współtworząc dzieła sztuki. Można przestawiać elementy na "obrazach magnetycznych", ozdabiać ściany taśmą samoprzylepną, mazać po tablicy, rysować na twarzach ciemnym flamastrem, by potem przejrzeć się w specjalnym ekranie, który z obrazu rzeczywistego tworzy czarno-biały negatyw, zamieniając ciemne kolory na jasne i odwrotnie. Andrzej i Jerzyk bawili się dobrze, jednak wystawa jest skierowana zdecydowanie do młodszych dzieci, kilkuletnich. W przypadku dziesięcio- i ośmiolatka lepiej sprawdzają się oprowadzania dla dzieci po "dorosłych" wystawach. Zdarzało nam się z takich korzystać i chłopcy byli zachwyceni. Niemniej pomysł wystawy w Zachęcie uważam za świetny, bo najmłodsi oprócz doskonałej zabawy, uczą się obcowania z dziełami sztuki (a jej nurt współczesny nie jest łatwy w odbiorze nawet dla dorosłych) i postrzegania muzeów nie tylko jako skostniałych instytucji z zakurzonymi eksponatami w gablotach, ale jako miejsc przyjaznych, gdzie sztuka jest na wyciągnięcie ręki.




Drugą wystawą, którą zobaczyliśmy, była kolejna odsłona plenerowej galerii Art Walk na Placu Europejskim. Ekspozycja nosi tytuł "CHWYT-ZA-CHWYT. Krótka historia chwytania rzeczy" i poprzez sztukę pokazuje... historię rozmaitych uchwytów, czy też przedmiotów, które w codziennym życiu chwytamy, takich jak choćby ucho od dzbanka, sztućce, czy też po prostu nasze dłonie, które sięgają po różne rzeczy - sypkie, gorące, małe, intymne. Historia uchwytu jest pretekstem do zaprezentowania na wystawie uchwytów zaprojektowanych przez warszawską architektkę wnętrz, Olę Munzar, noszących zbiorczą nazwę Plankton. Koncepcja wystawy jest świetna, a przy okazji to  także projekt związany z promocją polskich twórców dizajnu.





REKOMENDACJE NA KWIECIEŃ

Cały czas pozostaje aktualna lista wystaw, które polecałam miesiąc temu.

Ponadto w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN można zobaczyć wystawę czasową "Obcy w domu. Wokół Marca ‘68" (do 24 września). Ekspozycję reklamują m.in. świetne murale Andrzeja Wieteszki na tzw. patelni, czyli placyku przed wejściem/wyjściem ze stacji metra Centrum. Bardzo lubię street art w wykonaniu tego autora. Niemal rok temu, w tym samym miejscu, także można było podziwiać jego twórczość i też o tematyce żydowskiej, mianowicie obrazy upamiętniające powstanie w getcie warszawskim. Wielka szkoda, że patelnia jest tylko "galerią czasową" dla sztuki ulicznej, nawet, jeśli spełnia ona jedynie rolę reklamy społecznej, bo część z prezentowanych tam murali, choćby właśnie Wieteszki, chciałabym zachować w Warszawie na dłużej.





Na drugą ekspozycję poświęconą tematyce wyjazdu Żydów z Polski w 1968 r. zaprasza Dom Spotkań z Historią. Wystawa nosi tytuł "Bagaż osobisty. Po Marcu" (do 20 maja).

Przy okazji wszystkim naszym Czytelnikom chcielibyśmy złożyć najserdeczniejsze życzenia zdrowych, pogodnych i rodzinnych Świat Wielkanocnych

Iza, Piotr, Andrzej i Jerzyk

piątek, 23 marca 2018

Płock. Opowieść o pięknym, lecz smutnym mieście

Ogień wesoło tańczył w niewielkiej kozie. Słychać było trzask drewna, a po kawiarni Charlie rozchodziło się przyjemne ciepło. Usiadłam przy stoliku najbliżej paleniska, bo mimo że nie było bardzo zimno, to jednak mgła i wilgoć dały mi się trochę we znaki. Od czterech godzin wędrowałam ulicami marcowego Płocka. Zamówiłam kawę i kawałek tarty cytrynowej z bezą. Byłam jedynym gościem. Turyści w Płocku poza sezonem czasem się zdarzają - wyjaśniła mi właścicielka kawiarni kładąc nacisk na słowa czasem i zdarzają, nieco zaskoczona moim pojawieniem się w lokalu wczesnym popołudniem w środku tygodnia. 



Niemal vis a vis kawiarni, w przepięknej secesyjnej kamienicy znajduje się Muzeum Mazowieckie, często potocznie nazywane muzeum secesji za sprawą chyba największej w Polsce kolekcji sztuki secesyjnej. Tam też byłam jedynym gościem. Na każdym z czterech pięter otwierano przede mną drzwi do sal wystawowych i zapalano światła pozwalając wpadać w zachwyt przy kolejnych giętych i fantazyjnie zdobionych meblach, szkłach, czy cynowych dzbanach. Niech pani sobie jeszcze zrobi zdjęcie tego pojemnika na śledzie, polski jest, piękny, a jak pani pójdzie na górę, to jeszcze tam będzie pani miała naczynie na miód w kształcie pszczoły. Sfotografowałam oba. I choć powinnam czuć się jak królowa mając tylko dla siebie całe te przebogate zbiory i przeuroczych pracowników, którzy o każdym eksponacie mogliby rozmawiać godzinami, to jednak wyszłam z muzeum nieco przygnębiona. To było ostatnie miejsce, które tego dnia odwiedziłam w historycznej stolicy Mazowsza, która kiedyś, przez krótki czas, była także stolicą piastowskiej Polski i gdzie spoczywają dwaj z jej władców, Władysław Herman i Bolesław Krzywousty. Czy to muzeum i katedra z książęcymi grobami nie są wystarczającym powodem, by także poza sezonem przyciągnąć do miasta turystów?








Nie planowałam w tym roku wizyty w Płocku, szczególnie o tej porze roku, w środku tygodnia. Ot, nadarzyła się okazja, więc przyjechałam. Choć mróz w ostatnich dniach odpuścił, Wisła wciąż skuta była lodem, mgła zaś nie pozwalała spojrzeć na drugi brzeg i port w Radziwiu. Ludzi po ulicach kręciło się niewielu, głównie starsi i spacerowicze z psami. Jakiś złomiarz ciągnął wózek ze swoim dziennym urobkiem. Gdzieniegdzie, w bramach, chowały się grupki mężczyzn, którzy o tej porze powinni być w pracy, ale zamiast tego sączyli piwo z puszek poutykanych w kieszeniach, lecząc dolegliwości dnia poprzedniego.





Wcześniej w Płocku byłam dwa, czy trzy razy, ale nie taki obraz miasta pamiętam. Wtedy skąpane było w promieniach słońca, pełne ludzi, a całe Stare Miasto szczelnie zastawione kramami z rękodziełem, regionalną żywnością i antykami. Słychać było grę katarynek i melodie wydobywające się z glinianych ptaszków na wodę. Tak Płock wygląda co roku na przełomie maja i czerwca, gdy odbywa się doroczny Jarmark Tumski. W tym roku w dniach 1-3 czerwca odbędzie się jego dziesiąta, jubileuszowa edycja. Festyn dodaje miastu kolorów i przyciąga ludzi, nie tylko mieszkańców, ale i gości z okolic i innych regionów Polski. Oprócz części handlowej odbywają się pokazy rycerskie i koncerty. Miasto świętuje i nie widać wtedy prozy życia. W mglistą marcową środę wszystko wygląda inaczej. Wcale nie jest wesoło. Dość powiedzieć, że Płock zrobił na mnie tym razem, po raz pierwszy, przygnębiające wrażenie, w dużej mierze pewnie przez niekorzystną aurę i tę pustkę na ulicach, nawet w samym sercu miasta, jakim jest Stary Rynek. Plac, z resztką topniejącego lodowiska przed klasycystycznym budynkiem Ratusza, ładnym, odmalowanym, był niemal zupełnie wyludniony. Zataczając się minął mnie kompletnie pijany człowiek, którego wieku nie umiałam nawet oszacować, z siedziby władz miejskich wyszły dwie osoby, jakaś kobieta zrobiła kilka zdjęć telefonem komórkowym, podobnie dwóch chłopaków, którzy sfotografowali się pod dużym napisem I love (serduszko) Płock. W międzyczasie wybiło południe i z ratuszowej wieży wysunęły się drewniane rzeźby towarzyszące dźwiękom miejskiego hejnału.






W promieniach słońca, przy błękitnym niebie wszystko wygląda ładnie. Mgła i wilgoć potęgują wrażenie szarości i beznadziei. Teraz zaczęłam dostrzegać to, co w czasie festynu chowa się za kolorowymi straganami: odpadający tynk, wyblakłe kolory i całe mnóstwo pustostanów z tabliczkami informującymi, że budynek został wyłączony z użytkowania.



Najwięcej takich kamienic jest przy Sienkiewicza, ulicy nazywanej czasami płockim muzeum street artu, bo to właśnie w tej okolicy, na wyludnionych domach koncentruje się najwięcej przykładów sztuki ulicznej w tym mieście. Ale widać też, że miasto stara się tę sytuację poprawić. W trakcie remontu jest przepiękna stylowa kamienica przy Sienkiewicza 38. Po kompleksowym odnowieniu mają tam powstać mieszkania w ramach programu "Mieszkanie na start". Władze miasta chcą ożywić Stare Miasto.








W takim mieście jak Płock, które z rangi stolicy niewielkiego województwa spadło do rangi miasta na prawach powiatu, dziś niełatwo jest żyć, bo i o pracę nie jest łatwo. Choć wskaźniki bezrobocia nie są tu wyższe niż w innych miastach regionu, to tak naprawdę jedynym poważnym pracodawcą jest Orlen. Kto nie znalazł zatrudnienia u naftowego giganta, ten może zaczepić się jeszcze w którymś z centrów handlowych lub postawić na własny business. W ostatnim czasie po raz pierwszy w Płocku zaczęły pojawiać się tzw. startupy. To pomysł władz miasta na poprawę sytuacji tutejszej gospodarki i zatrzymanie młodych ludzi, bo większość z nich z Płocka ucieka, najczęściej do stolicy i innych miast wojewódzkich, najpierw na studia, ale potem już nie wracają. 

Tumską podczas Jarmarku ciężko jest przejść. Teraz w oczy od razu rzuciła mi się stojąca na rogu deptaku i Kościuszki niszczejąca kamienica, tzw. Dziekanka. Budynek wzniesiony został w 1806 r. dla Ludwika Mahna. Dziekanką, czy raczej małą Dziekanką lub płocką Dziekanką nazwany został ze względu na podobieństwo do warszawskiej Dziekanki mieszczącej się przy Krakowskim Przedmieściu. Mówi się, że spotykali się tu płoccy masoni. Po likwidacji lóż masońskich w 1821 r. w kamienicy zaczęła działać tzw. Resursa Obywatelska, czyli klub towarzyski połączony z instytucją charytatywną (przetrwała z przerwami do II wojny światowej). W okresie międzywojennym kamienica należała do Aleksandry i Romana Lewensteinów. Roman Lewenstein, prezes Towarzystwa Kredytowego, znany był także jako miłośnik sztuki i kolekcjoner numizmatów. Został zamordowany przez Niemców w obozie w Działdowie, dokąd wywożono płockich Żydów w 1941 r. podczas likwidacji tutejszego getta. Po wojnie w budynku działała restauracja. Dziś jest w opłakanym stanie i przykro patrzeć jak w samym centrum miasta niszczeje taki kawał jego historii. Ponoć niedawno wraz z sąsiednią, również piękną i zaniedbaną kamienicą przy Tumskiej trafił w ręce nowego inwestora, co być może daje nadzieję na zobaczenie go niebawem w lepszym stanie.




Idąc dalej Tumską mija się wspomniany secesyjny gmach Muzeum Mazowieckiego, a jeszcze nieco dalej tzw. Hotel Angielski (Tumska 9), neogotycki budynek z II poł. XIX w. z charakterystycznymi kolumnami i bramą o niebanalnym łuku. To najciekawszy budynek w całym Płocku. Nie tylko ze względu na uroczą fasadę (która od mojej ostatniej wizyty w Płocku w 2015 r. została odmalowana) wkomponowaną w pierzeję ulicy, ale i dlatego, że kryje chyba najbardziej interesujące w mieście podwórko, pełne street artu (jest nawet mapa murali, które znajdują się w okolicy!), ale też i biednej zabudowy, schowanej z dala od oczu wędrujących reprezentacyjnym deptakiem.









W Płocku warto wchodzić w bramy. To inny świat, prawdziwszy, bez retuszu, nieco zapomniany i kryjący często pamiątki po rzeczywistości minionej i ludziach, których już nie ma. Bo Płock był kiedyś przecież gwarnym, pełnym życia miastem. Nad Wisłą przeładowywano berlinki i barki, które potem dalej płynęły do Torunia i Gdańska, w centrum roiło się od żydowskich sklepików. Dziś Wisłą nic już prawie nie pływa, a Żydów zmiotła wojenna pożoga. Jednak ich ślady w tkance miasta są wciąż obecne.





Bo ja tym razem przyjechałam do Płocka głównie po to, by poszukać śladów tej przeszłości. W przededniu wybuchu II wojny światowej w mieście żyło ok. 9-10 tys. Żydów, co stanowiło wówczas 1/3 jego mieszkańców! Nawet dziś, wędrując ulicami Starego Miasta, nie sposób tego sąsiedztwa nie zauważyć, niestety z biegiem lat coraz więcej pamiątek po płockich Żydach z ulic miasta znika. Na pierwszą natknęłam się już we wspomnianej bramie przy Tumskiej 9. Drewniana przybudówka przypominająca dziecięcy domek na drzewie. Kuczka. Do czasów współczesnych dotrwało ich w Płocku kilka, jednak kolejne remonty i upływ czasu nie działają na ich korzyść.




Czym są kuczki?

Kuczka, z hebrajskiego sukka, to szałas budowany na święto Sukkot zwane też Świętem Namiotów lub Szałasów, a także po prostu Kuczką, jedno z najważniejszych świat judaizmu. Obchodzone jest na przełomie września i października, w zależności od roku. Święto upamiętnia czterdziestoletnią wędrówkę Żydów przez pustynię po ucieczce z Egiptu, gdy za domy służyły im szałasy. Księga Kapłańska mówi: "Będziecie mieszkać w szałasach przez siedem dni, aby wiedziały wasze przyszłe pokolenia, że w szałasach kazałem mieszkać synom izraelskim, gdy wyprowadziłem ich z ziemi egipskiej". W tym czasie mężczyźni modlą się, śpiewają pieśni i jedzą posiłki poza domem, w tym celu budując szałasy pod gołym niebem, ale z otwieranym dachem. W polskim klimacie w wolnostojących namiotach było zbyt zimno, dlatego kuczki przybrały charakterystyczny dla domów zamieszkiwanych przez ludność wyznania mojżeszowego architektoniczny element w postaci zabudowanych drewnianych balkonów, często od zewnętrznej strony bogato zdobionych, zawsze jednak z otwieranym dachem. Na zdjęciach z przedwojennej Warszawy widziałam i szałasy wolnostojące, i zawieszone na budynkach, jednak stolica w czasie II wojny światowej została praktycznie zrównana z ziemią i jeśli nawet ocalały murowane kamienice, to drewniane detale zostały strawione przez pożary. Na gruzach przedwojennej żydowskiej Dzielnicy Północnej wzniesiono dzisiejszy, socrealistyczny Muranów. Kuczki zachowały się w Łodzi, Lublinie, na krakowskim Kazimierzu, kilka także w Płocku, choć po cichu znikają z krajobrazu tego miasta.

Na początku ubiegłego roku najładniejsza i chyba najbardziej znana w całym Płocku została zdemontowana i trafiła do zbiorów Muzeum Etnograficznego w Warszawie. Oczywiście to lepsze rozwiązanie niż miałaby zgnić i zawalić się na płockiej ulicy. Trochę jednak szkoda, że trafiła do stołecznej placówki zamiast pozostać w zbiorach muzealnych, ale na miejscu, w Płocku. Od 2013 r. w mieście działa przecież Muzeum Żydów Mazowieckich wchodzące w skład Muzeum Mazowieckiego. Kuczka doskonale dopełniłaby opowieść o żydowskim osadnictwie na tych terenach, którego początki sięgają XIII w. (to jedno z najstarszych osiedli żydowskich w Polsce). Choć mimo wszystko uważam, że z kuczkami jest trochę tak jak z neonami - bez kontekstu architektonicznego, zamknięte w muzealnych salach są jak ptaki w klatkach, wciąż cieszą oczy, ale to nie jest ich naturalne środowisko.

Zdemontowana kuczka z Tumskiej, 2015 r.

Poza kuczką z bramy przy Tumskiej 9 udało mi się znaleźć jeszcze dwie w ich oryginalnych lokalizacjach: w bramie przy Bielskiej i na dużej willi przy Mostowej.






Wspomniane Muzeum Żydów Mazowieckich mieści się w budynku synagogi przy dawnej ulicy Szerokiej (obecnie Kwiatka). Budowę klasycystycznego gmachu bożnicy rozpoczęto w 1822 r., zaś do użytku oddana została w połowie lat pięćdziesiątych XIX w. To mniejsza z dwóch funkcjonujących dawniej synagog w mieście, dlatego czasami nazywana jest "małą". Synagoga wielka znajdowała się niedaleko Starego Rynku, przy ulicy... Synagogalnej. Została rozebrana na przełomie lat 1950/51.



Muzealna ekspozycja jest skromna i w dużej mierze multimedialna, ale ciekawie i nowocześnie zaaranżowana. Obejmuje trzy części: rekonstrukcję wnętrza głównej sali synagogi, w której honorowe miejsce zajmuje oryginalny Aron Ha-Kodesz pochodzący właśnie z tej synagogi, który przetrwał obie wojny światowe, w przedsionku pokazana została historia osadnictwa ludności żydowskiej na Mazowszu wraz z ciekawie zaprezentowanymi zdjęciami Żydów z tego regionu. Jest też niewielka salka poświęcona Holokaustowi (w czasie wojny w budynku siedzibę miał Judenrat), w której historia opowiedziana została poprzez fragmenty "Kartek z pożogi" Symchy Gutermana, naocznego świadka zagłady świata płockich Żydów. To zawsze najtrudniej przełknąć. Organizowane są także wystawy czasowe, aktualna poświęcona oczywiście wydarzeniom Marca'68.



Zachowała się także dawna mykwa (łaźnia rytualna). W budynku z lat dwudziestych XX w. dziś mieści się Płocka Galeria Sztuki.




Wielokulturowy Płock zniknął, jak cała wielokulturowa Polska, z wybuchem II wojny światowej. 1 września 1940 r. płockich Żydów zamknięto w getcie. W lutym i marcu 1941 roku, w dwóch etapach, wszystkich jego mieszkańców wywieziono do obozu w Działdowie i dalej do gett w Generalnej Guberni. W tym czasie aresztowano także grupę 25 żydowskich mężczyzn pod zarzutem przygotowywania zamachu na miejscowe gestapo. 28 lutego 1941 r. zabrano ich do parowu we wsi Imielnica i tam rozstrzelano, a ciała zakopano na miejscu w zbiorowej mogile. Po wojnie zostały ekshumowane, zaś ofiary mordu pochowano na nowym cmentarzu żydowskim. Przed wojną w Płocku funkcjonowały dwie żydowskie nekropolie, obie w czasie okupacji zdewastowano i prawie nic z nich nie zostało. Pochówek pomordowanych w parowie imielnickim stał się okazją do wmurowania kamienia węgielnego pod budowę pomnika ku czci pomordowanych Żydów płockich, który ponad ich obecnym grobem stanął w drugiej połowie 1949 r. Wykonano go według projektu płocczanina, inżyniera architekta Arie Lejb Perlmuttera. Pomnik, który dziś stoi w tym miejscu, projektu artysty plastyka Lucjana Kota z Bytomia, jest drugim z kolei. Pierwszy został rozebrany w 1967 r. Podobno był w złym stanie technicznym. Sam teren cmentarza jest niewielki. Z fragmentów rozbitych macew, które udało się odnaleźć, powstała ściana płaczu. Na terenie nekropolii znajduje się też kilka nowszych macew, w większości powojennych. Po II wojnie światowej do Płocka wróciło ok. 300 osób wyznania mojżeszowego. W latach 1959-60 prawie wszyscy wyjechali do Izraela i innych krajów.






Po wojnie w Płocku postawiono na przemysł. Powstała Petrochemia Płocka, poprzedniczka dzisiejszego Orlenu, produkowano tu także słynne kombajny Bizony, a w stoczni nad Wisłą jednostki żeglugi lądowej. W przemyśle zatrudnionych było wówczas ok. 38% mieszkańców. Na obrzeżach miasta zaczęły powstawać osiedla bezpłciowych bloków, dziś kolorowo pomalowane, znacznie intensywniej niż kamienice Starówki, którą w tamtym okresie rozświetlały dziesiątki neonów, nie mniej ciekawych niż te, które dodawały blasku warszawskim ulicom. Dziś chyba nie ma już żadnego, przynajmniej ja nie widziałam. Znalazłam za to ciekawe mozaiki z tego okresu zdobiące pawilony handlowe na skrzyżowaniu Kobylińskiego z Bielską, w pobliżu dawnego modernistycznego orbisowskiego hotelu Petropol, dziś całkowicie zmodernizowanego i zupełnie nie przypominającego oryginału.





Podobny los spotkał najbardziej chyba znany przykład architektury powojennego modernizmu w Płocku, dawny Dom Turysty PTTK, obecnie Hotel Starzyński. Odważny w swojej formie gmach, zawieszony na skarpie nad Wisłą, zaprojektował w 1957 r. Marek Leykam, ten sam, w którego wyobraźni zrodził się Dom Towarowy Okrąglak w Poznaniu, czy budynek Państwowego Instytutu Geologicznego w Warszawie. Budowa ruszyła dwa lata później, a do użytku został oddany w 1962 r. Był genialny w swojej geometrycznej prostocie. Niestety podczas remontu zostały dobudowane dodatkowe pomieszczenia, przez co kompozycja została całkowicie zaburzona. Wielka szkoda, bo pierwotny jego wygląd wraz z ekspozycją na wysokiej nadwiślańskiej skarpie czyniły z niego jeden z najciekawszych obiektów architektury tamtych czasów w całej Polsce.






W Płocku modernistycznych budowli można znaleźć więcej, choćby Dom Technika, czy Dom Handlowy przy Tumskiej, z przytupem otwarty w 1965 r. To być może ostatni moment, by zobaczyć go w pierwotnym kształcie, bowiem, podobnie jak wspomniane wcześniej hotele, ma zostać przebudowany i przemieniony w nowoczesne centrum handlowe, kolejne w mieście.



Płock się zmienia, jak wszystkie miasta w Polsce. Ubywa pamiątek po dawnych mieszkańcach, ubywa architektury z różnych okresów. Byłabym jednak niesprawiedliwa tylko krytykując. W mieście widać także inwestycje, choćby trwający już remont kamienicy przy Sienkiewicza 38. Powstają place zabaw, bulwary nad Wisłą rozjeżdżają buldożery, by na początek sezonu zdążyć oddać je w postaci odmienionej, z nową szeroką drogą i większą ilością zieleni (ma być posadzone 70 drzew).



Pięć godzin, które spędziłam samotnie wędrując ulicami Płocka to dla mnie zdecydowanie za mało. Dziwi mnie niewielkie zainteresowanie tym miastem, które ma bardzo duży potencjał turystyczny i w dodatku jest miejscem niebanalnym. Książęce groby praktycznie sąsiadują z modernistyczną bryłą hotelu i nowoczesną mariną z molo. Mniej niż kilometr dalej można znaleźć ślady współistnienia w Polsce dwóch silnych religii, światów przez stulecia istniejących obok siebie, a mimo to dla siebie nawzajem nieco egzotycznych. Nie zobaczyłam wszystkiego, co bym chciała, więc pewnie do Płocka jeszcze kiedyś wrócę. Może jednak przy lepszej pogodzie. Podróże poza sezonem niewątpliwie mają wiele zalet, ale chyba nigdy nie przywyknę do kapryśnej o tej porze roku aury.