Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Judaica. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Judaica. Pokaż wszystkie posty

sobota, 13 czerwca 2020

Inowłódz. Romański kościół, zamek Kazimierza Wielkiego i sklep... w synagodze

Przez ostatnie trzy miesiące podróżowałam głównie palcem po mapie, robiłam notatki i wielkie plany, dokąd pojadę, gdy w ramach luzowania ograniczeń wprowadzonych w związku z epidemią koronawirusa władze zezwolą na otwarcie miejsc noclegowych, gastronomii i muzeów. Na liście miałam Mazury, Dolny Śląsk i Jurę Krakowsko-Częstochowską. Jednak brak możliwości wyjazdów zagranicznych sprawił, że wzrosło zainteresowanie turystyką krajową i ceny poszybowały w górę tak, że nawet weekend w tych dość popularnych lokalizacjach urósł do rangi egzotyki. Jedyną opcją nie rujnującą budżetu domowego stały się jednodniowe wycieczki z Warszawy. Bo teraz jest dobry czas na wszystkie miejsca, które dotąd były nie po drodze i "za daleko", choć tak naprawdę pod ręką, bo tylko godzinę jazdy autem. Na pierwszy ogień poszedł Inowłódz, który w planach miałam już od kilku lat, ale przegrywał z bardziej atrakcyjnymi kierunkami.



Bo Inowłódz nie jest nazwą, którą wymienia się jednym tchem obok Gdańska, Krakowa, Wrocławia, czy zamków na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Cóż zatem może przyciągać do niewielkiej wsi nad Pilicą, po której ulicach samopas chodzą kozy? Nie zawsze było tu tak sielsko i spokojnie, bo i nie zawsze Inowłódz był wsią. Strategiczne położenie na granicy jednostek administracyjnych trzynastowiecznej Polski sprawiło, że to właśnie tu była najbardziej dogodna przeprawa przez Pilicę z Małopolski, bowiem ziemie położone na lewym brzegu tej rzeki były najdalej na północ wysuniętym skrawkiem Ziemi Łęczyckiej. W połowie XIV w. król Kazimierz Wielki nadał osadzie prawa miejskie i kazał wznieść warownię dla obrony brodu i działającej w Inowłodzu komory celnej. Zamek stał się również ważną częścią systemu obronnego piastowskiej Polski. Więc może skojarzenie z Jurą wcale nie jest takie nieuzasadnione. Monarcha nakazał też kupcom podróżującym z Torunia do Krakowa i dalej na Węgry, aby wybierali szlak prowadzący przez Inowłódz, podnosząc tym samym rangę młodego miasta.





Kres świetności miasta położył potop szwedzki. I choć w 1655 r. Stefan Czarniecki odniósł w tu zwycięstwo nad Szwedami, to zniszczenia sprawiły, że nie odzyskało już ono dawnego znaczenia. Ostatecznie prawa miejskie utraciło po rozbiorach, w 1870 r. w ramach represji po powstaniu styczniowym, gdy znalazło się w zaborze rosyjskim.

W XIX w. wioska zyskała status modnego letniska. Wszystko za sprawą odkrycia na początku stulecia źródeł wód mineralnych (źródła żelaziste, wapniowo-magnezowe i borowiny) i założenia przez właściciela dóbr inowłodzkich, Bernarda Birenzweiga w Inowłodzu-Zakościelu stacji klimatycznej. Jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać wille i pensjonaty dla kuracjuszy, przyciągając także letników wyznania mojżeszowego i artystów. Latem bywał tu często Julian Tuwim, co upamiętnia niewielka ekspozycja plenerowa przy drodze prowadzącej do ruin zamku.

Chociaż I wojna światowa położyła kres rozbudowie uzdrowiska, to również współcześnie Inowłódz jest chętnie wybierany jako miejsce wypoczynku. Miejscowość jest czysta i zadbana, w okolicy rosną liczne kompleksy leśne. Lasy Spalskie, Dolina Dolnej Pilicy i Dolina Pilicy to chronione obszary Natura 2000. Pilica jest też idealną rzeką do uprawiania kajakarstwa. A przy okazji zachowało się tu całkiem sporo pamiątek z czasów minionych, na czele z ruinami zamku Kazimierza. Przy zamku znajduje się płatny parking. Auto można zostawić na cały dzień za 5 zł, a pan pobierający opłatę jest także nieformalną informacją turystyczną. Podpowiedział nam jak dojść do wszystkich zabytków, łącznie z cmentarzem żydowskim, który leży nieco na uboczu. Na niespieszne zwiedzanie, z jedzeniem lodów przed synagogą i zabawą na placu zabaw, potrzeba ok. 1,5-2 godz. (bez kirkutu, tam podjechaliśmy autem). 

Ruiny zamku


Ruiny nie są tak imponujące jak te, które można oglądać na wspomnianej Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, bo i ukształtowanie terenu w tej części Polski nie jest tak spektakularne, i zamek strzegący komory celnej i przeprawy przez Pilicę nie musiał być tak duży jak te ze szlaku Orlich Gniazd broniące granicy ówczesnego państwa.




Warownia wzniesiona została z piaskowca prawdopodobnie w latach 1356-1370. Do połowy XVII w. na zamku rezydowali kasztelanowie inowłodzcy. Całość miała powierzchnię ok. 1500 m². Wewnątrz znajdował się budynek na planie litery L oraz dwie wieże. Wszystko otoczone było głęboką fosą zasilaną wodami Pilicy dzięki specjalnemu przekopowi. Zamek został zdobyty w czasie potopu szwedzkiego i wówczas zniszczony. Do naszych czasów dotrwały jedynie fundamenty z pozostałościami piwnic i baszt oraz ślady fosy. To, co możemy dziś oglądać to w dużej mierze rekonstrukcja z obecnego stulecia, ale i jedna z atrakcji przyciągających do Inowłodza turystów. Niestety w czasie naszej wizyty twierdza nie była jeszcze otwarta na nowo po kolejnym etapie znoszenia obostrzeń związanych z epidemią koronawirusa, więc musieliśmy zadowolić się widokiem z zewnątrz, który i tak robi wrażenie.





Kościół św. Idziego


Romański kamienny kościół o okrągłej wieży zwieńczonej krzyżem usytuowany jest na wznoszącym się ponad wsią wzgórzu o tej samej nazwie. Trzeba pokonać kilkadziesiąt schodów, by się tu dostać, ale warto, bo to jeden z najstarszych murowanych kościołów w Polsce i bez wątpienia wizytówka Inowłodza. Widać go niemal z każdego miejsca we wsi. Świątynię ufundował ok. 1086 r. Władysław Herman w podzięce za powicie przez jego żonę, Judytę, syna, o którego długo się starali, późniejszego władcę Polski, Bolesława Krzywoustego. Jedna z legend mówi, że stało się to za wstawiennictwem św. Idziego, inna zaś, że z bezpłodności księżną wyleczyła woda ze źródełka wybijającego u podnóża wzgórza, na którym potem wzniesiono świątynię (coś musiało być na rzeczy, skoro później doszukano się leczniczego działania tutejszych wód). Za fundacją świątyni przez księcia Władysława miał przemawiać istniejący ponoć kiedyś nad ołtarzem wyryty w kamieniu napis po łacinie, z którego treści wynikało, że Władysław Herman, książę polski, brat (króla) Bolesława, zabójcy św. Stanisława biskupa, zbudował wiele kościołów w Polsce pod wezwaniem św. Idziego, ten także kościół z jego klasztorem na szczycie tej góry zbudował, zakonnicami obsadził i sowicie go wyposażył dziesięcinami, szczególnie z osady u stóp tej góry położonej, przyległemi do niej polami, oraz wieloma innymi dochodami.* Inskrypcja nie dotrwała do naszych czasów i znana jest głównie z przekazów archiwalnych, więc historycy różnie do niej podchodzą, szczególnie, że niektóre źródła podają, iż kościół jest nieco późniejszy i że jego fundatorem był już Bolesław Krzywousty, który wiedział o wstawiennictwie św. Idziego przy jego poczęciu, zaś rozpowszechnianie tej historii i kult świętego miały mu posłużyć do umocnienia autorytetu i dowiedzenia swego prawa do tronu Polski po krwawej walce o władzę z przyrodnim bratem Zbigniewem.



Władze Inowłodza zdają się jednak przychylać do pierwszej teorii, bowiem po sąsiedzku stoi współczesny pomnik Władysława Hermana, nie Bolesława Krzywoustego (ten przedstawiony jest jako chłopiec).



Kościół pełnił funkcję parafii aż do 1520 r., gdy w centrum ówczesnego miasteczka stanęła druga świątynia, pod wezwaniem św. Michała Archanioła. Wówczas zaczął podupadać. Dzisiejszy jego kształt to w dużej mierze efekt renowacji przeprowadzonych w latach 1936-1938 z inicjatywy prezydenta Ignacego Mościckiego rozkochanego w pobliskiej Spale będącej jego letnią rezydencją, pod kierunkiem Wilhelma Henneberga.



Kościółek jest tak malowniczy, że wielokrotnie służył za plener na planie filmowym, najczęściej produkcji historycznych, mimo że po sąsiedzku mieści się całkiem współczesny cmentarz. Tu kręcono m.in. sceny do filmów "Bolesław Śmiały", "Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny", "Popioły", czy seriali "Czterej pancerni i pies", "Kanclerz", "Przyłbice i kaptury".

Niestety na co dzień kościół stoi zamknięty. W okresie letnim co prawda w niedziele odbywa się tu jedna, wieczorna msza św. (od czerwca do sierpnia o godz. 17:00, we wrześniu o 16:00), ale teraz z powodu koronawirusa i te nabożeństwa zostały do odwołania przeniesione do parafialnego kościoła św. Michała Archanioła.

Z góry rozpościera się piękny widok na Pilicę i zabudowania wsi.



Sklep w synagodze


Nie wiem, czy większą atrakcją jest sam budynek synagogi z I poł. XIX w. malowniczo położony nad sporym stawem, czy to, że mieści się w nim sklep spożywczo-przemysłowy i ponad półkami z napojami (także wyskokowymi), czy lodówką z mięsem zobaczyć można jedyne w Polsce zachowane inskrypcje z modlitwą za panującego władcę (hebr. Hanoten teszua lamelachim), cara Mikołaja II, w języku hebrajskim i rosyjskim oraz polichromie przedstawiające znaki zodiaku. Z fotografowaniem nie ma problemu. Przywykła do tego i obsługa, i mieszkańcy, choć taki zabytek to kłopot. Sklep, choć jak na wiejskie standardy spory, to jednak ciasno zastawiony jest regałami i trzeba się naprawdę nagimnastykować, żeby zrobić sensowne zdjęcia oddające w dodatku klimat miejsca. Więc gdy tak przewieszałam się przez zastawione towarem półki uważając, by nie narobić szkód, usłyszałam Przepraszam, że wchodzę pani w kadr i jakaś kobieta sięgnęła do lodówki po jogurt. Poczułam się jak intruz. Przeprosiłam i ja za to, że my, turyści, utrudniamy miejscowym tymi zdjęciami życie. Wstęp nie jest biletowany, więc żeby choć trochę zrekompensować zamieszanie, które wywołaliśmy naszą wizytą, kupiliśmy lody i napoje i na chwilę usiedliśmy przy jednym ze stolików na stałe zamontowanych przed wejściem i przy okazji integrujących lokalną społeczność.










Wcześniej widziałam na zdjęciach to wnętrze, nie tylko z polichromiami, ale i wydzielonym babińcem oraz potężnymi kutymi żyrandolami jeszcze bardziej podkreślającymi synagogalny klimat, ale na żywo zrobiło na mnie jeszcze większe, choć przygnębiające wrażenie, podobnie jak w ubiegłym roku wizyta w kościele przekształconym na pub w Utrechcie. W takich miejscach chętniej widziałabym instytucje kultury.





Budynek inowłodzkiej synagogi przetrwał II wojnę światową w dobrej kondycji, choć wnętrze zostało splądrowane, potem mieścił m.in. magazyn nawozów sztucznych, a od 1975 r. bibliotekę. Sklep działa tu od około 15 lat. Co ciekawe, gmina żydowska sama pozbyła się zabytku, sprzedając go w prywatne ręce.

Na tyłach synagogi, idąc w kierunku kościoła św. Idziego, nad samym brzegiem Pilicy znajduje się ładny, nowoczesny plac zabaw z siłownią, idealne miejsce by pozwolić dzieciom trochę pohasać przed następnymi punktami wycieczki.



Kirkut


Po społeczności żydowskiej Inowłodza pozostał także cmentarz zlokalizowany ok. 1 km za wsią w stronę Spały. Niestety kirkut, w przeciwieństwie do bożnicy, bardzo ucierpiał w czasie II wojny światowej. Do naszych czasów dotrwało około 50 macew. Większość jest przewrócona, niektóre połamane, inne tylko we fragmentach. Robi to bardzo przygnębiające wrażenie, choć widać też, że cmentarz nie jest całkiem zapomniany. Na nagrobkach leżą kamyki zgodnie z tradycją żydowską, przy niektórych stoją też znicze. Co ciekawe, badaczom udało się ustalić, do kogo należały zachowane nagrobki. Najstarsza zidentyfikowana macewa upamiętnia Izraela, syna Dawida, zmarłego 17 lipca 1831 r. Pozostałe nazwiska można znaleźć na stronie cmentarze-zydowskie.pl. Zdecydowanie warto takie miejsca odwiedzać, bo to ślady dawnej wielokulturowej Polski.










Dojazd: Z ul. Spalskiej trzeba skręcić w prawo zaraz za budynkami producenta ogrodzeń, firmy Fischer. Przy skręcie znajduje się stosowny drogowskaz, choć o tej porze roku może być zasłonięty przez gałęzie drzew. Trzeba podjechać pod górkę, następnie skręcić w lewo i tam, vis a vis kopalni piasku, mieści się oznaczony parking (na jeden samochód). Nekropolia znajduje się w lasku na wprost. 

Bunkry w Konewce i Jeleniu


Około 10 i 12 km od Inowłodza znajdują się dwa poniemieckie bunkry. I może nie byłoby w nich nic szczególnie atrakcyjnego, bo bunkrów w Polsce jest dość sporo, gdyby nie to, że każdy z nich mógł pomieścić dwustumetrowy pociąg! Bo o ile zwiedzanie Inowłodza było atrakcją przede wszystkim dla mnie, musiałam mieć też asa w rękawie sprawiającego, że wycieczka będzie atrakcyjna również dla chłopców, którzy ze zwiedzaniem zabytków mają nieco na bakier. Bunkier w Konewce spełnił to zadanie znakomicie! 




Oba schrony kolejowe są pozostałością po niemieckim Stanowisku Dowodzenia „Anlage Mitte”, jednym z trzech umocnionych centrów dowodzenia, które powstały na wypadek wybuchu wojny między Niemcami a ZSRR (co stało się faktem 22 czerwca 1941 r.). Dwa pozostałe mieściły się w Prusach Wschodnich – "Anlage Nord" (obejmowało późniejszą kwaterę główną Hitlera Wolfschanze/Wilczy Szaniec oraz kilka innych kwater w okolicy) i na Podkarpaciu – "Anlage Süd" (w Strzyżowie i Stępinie). Założenie było takie, że Niemcy będą mogli z tych ośrodków bezpiecznie prowadzić operacje wojskowe na wschodzie.

Bunkier w Konewce, o długości 380 m zbudowano na dużej leśnej polanie powstałej w wyniku wcześniejszego wyrębu drzew. W Jeleniu obiekty wojskowe wzniesiono w pobliżu stacji kolejowej, która była carskim przystankiem w drodze do rezydencji w Spale (stąd wyruszali do Spały tzw. Carskim Traktem). Bunkier jest nieco krótszy, ma 355 m.





Schrony przeznaczone były dla tzw. pociągów sztabowych - ruchomych ośrodków dowodzenia dla sztabów wojskowych, a także dla najwyższych dostojników III Rzeszy, z Hitlerem na czele. Budowa odbywała się w ścisłej tajemnicy i nawet mieszkańcy okolicznych miejscowości nie wiedzieli, jaką funkcję będą pełnić budynki. Bunkry nigdy nie zostały wykorzystane zgodnie z przeznaczeniem, choć pociągi do nich wjeżdżały. Przez niemal cały okres wojny wykorzystywano je głównie jako magazyny broni i amunicji. W Polsce Ludowej oba schrony służyły jako magazyny Centrali Rybnej (w Jeleniu aż do 1990 r.).

Od 2005 r. w Konewce udostępniona jest dla zwiedzających trasa turystyczna. Można zwiedzać i sam schron kolejowy z ekspozycją militariów, i okoliczne budynki stanowiące zaplecze techniczne, w których mieściły się agregaty prądotwórcze, kotłownie, wentylatory tłoczące podziemnymi kanałami ogrzane i filtrowane powietrze do wnętrza schronu kolejowego, a także studnię, hydrofornię i zbiorniki wody. Można wejść m.in. do schronu hydroforni i zbiorników wody, schronu kotłowni oraz schronu elektrowni, stacji filtrów i wentylatorów, z którego podziemnym kanałem technicznym można przedostać się do samego schronu kolejowego. Zakładaliśmy, że to będzie głównie atrakcja dla naszych dzieci, ale i my bawiliśmy się rewelacyjnie przeciskając się w kucki niskim korytarzem i wspinając się po stromej drabince.





Wstęp jest płatny (tylko gotówka, 12 zł bilet normalny, 8 zł bilet ulgowy dla młodzieży szkolnej, studentów, emerytów i rencistów, dzieci do lat 7 wchodzą za darmo). Można wprowadzać psy na smyczy. Wewnątrz bunkra temperatura wynosi ok. 10-11°C, więc zalecane jest cieplejsze ubranie. Nam wystarczyły bluzy z długim rękawem przy krótkich spodenkach.



Bunkier w Jeleniu nie jest oficjalnie udostępniony do zwiedzania, można wejść na własne ryzyko, najlepiej z czołówką.

Intensywny dzień zakończyliśmy w uroczej Spale, znanej głównie dzięki Centralnemu Ośrodkowi Sportu - Ośrodkowi Przygotowań Olimpijskich, w którym treningi mają przedstawiciele kadry narodowej różnych dyscyplin sportu, ale która jest także przeuroczą miejscowością wypoczynkową. Wcale się nie dziwię, że podobnie jak Białowieżę, upodobali ją sobie i carowie, i prezydent Mościcki. O miasteczku opowiem już jednak w oddzielnym wpisie.

Pandemia cofnęła nas do czasów mojego dzieciństwa, gdy z rodzicami wakacje spędzaliśmy tylko w Polsce i nikomu nie śniło się wówczas, że loty samolotem będą tak tanie, że będzie się można wybrać na jednodniową wycieczkę na pizzę do włoskiego Bergamo. Zwiedziłam wtedy dużą część naszego kraju, szczególnie Mazowsza. I choć od dziś otwarte są granice Polski i powoli będzie wracać turystyka zagraniczna, my zostajemy na całe lato w Polsce i ten pomysł zaczyna mi się coraz bardziej podobać. To była pierwsza z naszych wycieczek po najbliższej okolicy, po woj. mazowieckim i sąsiednich. Mam już pół notesu kolejnych podobnych jednodniowych mikrowypraw! 

* Ks. Leon Łomiński "Inowłódz i Spała. Szkic historyczny", Lublin 1925, nakładem autora

poniedziałek, 24 września 2018

Łódź latem. Tu wciąż jest Ziemia Obiecana

Żółty wagonik zabrał ludzi spod bramy fabrycznego kompleksu, minął karuzelę i ciąg modnych restauracji, by zatrzymać się przy przeszklonej fasadzie centrum handlowego. W szklanej tafli odbijały się budynki z rudej cegły - to, co pozostało z włókienniczej fabryki Izraela Poznańskiego. Gdy tak stałam i w ciepłym świetle sierpniowego popołudniowego słońca patrzyłam na tryskające fontanny, dzieciaki odbijające się od trampolin, pary sączące drinki w beach barze (sic!) i współczesne damy obładowane papierowymi torbami z logotypami modnych marek, pomyślałam przez chwilę o Poznańskim i o pozostałych "królach bawełny" tamtych czasów, Karolu Scheiblerze i Ludwiku Geyerze. Co by pomyśleli, gdyby mogli na chwilę przenieść się w przyszłość i zobaczyć obecną Łódź oraz swoje dawne imperia, które dziś świecą nowym blaskiem?



Łódź postindustrialna


Wędrując ulicami Łodzi można odnieść wrażenie, że dawniej były tu same, większe i mniejsze, fabryki. Tylko skąd tu, u licha, wziął się nagle przemysł? 18 września 1820 r. niewielkie miasteczko o charakterze przede wszystkim rolniczym zostało włączone do kalisko-mazowieckiego okręgu przemysłowego z przeznaczeniem na ośrodek tkacki i sukienniczy. Zdecydowała o tym bliskość lasów (materiał budowlany i opałowy) oraz przepływające przez miasto liczne niewielkie rzeczki o dużym spadku, które idealnie nadawały się na siłę napędową do maszyn tkackich. Dodatkowym atutem był fakt, iż po sekularyzacji dóbr kościelnych z 1798 r. w ówczesnym zaborze pruskim, w którym po II rozbiorze Polski znalazła się Łódź, miasto dotąd znajdujące się w rękach biskupów włocławskich, stało się miastem rządowym, co ułatwiało wydzielanie działek osadnikom sprowadzanym tu z terenów o tradycjach tkackich, m.in. z Wielkopolski, Śląska, Saksonii, Czech, Brandenburgii i Moraw. W przeciągu kilkunastu lat Łódź zupełnie zmieniła swoje oblicze, stając się przemysłową potęgą.

Kompleksy fabryczne przetrwały trudne czasy dwóch wojen światowych i późniejszej nacjonalizacji przemysłu, kiedy architektura miasta, tak przemysłowa, jak i piękne pałace wznoszone w XIX w. przez bogatych kapitalistów, została bardzo zaniedbana. Miasto przez lata uchodziło za szare i brzydkie, w którym nie ma co robić. A jednak po upadku komunizmu znalazło pomysł na siebie i postawiło na swoją poprzemysłową spuściznę. Z dawnych, dziewiętnastowiecznych fabryk zrobiło atut i swój znak rozpoznawczy. Zakłady Izraela Poznańskiego po rewitalizacji i przebudowie znów na siebie zarabiają, teraz jako Manufaktura, a i wiele z pozostałych dawnych fabryk zaadaptowano na centra handlowo-rozrywkowe, lofty, muzea, czy też alternatywne zagłębia skupiające modne restauracje i bary. Do największych i najbardziej znanych należą wspomniana Manufaktura, Księży Młyn Scheiblera, czy Biała Fabryka Geyera. W mieście działało jednak także wielu mniej wpływowych przedsiębiorców, których zakłady nie były tak imponujące, ale które także budują postindustrialny klimat miasta i przyciągają ludzi. Mowa oczywiście o takich miejscach jak OFF Piotrkowska, czy Piotrkowska 217.  

Myślę, że dziewiętnastowieczni kapitaliści mogą być dumni z Łodzi!

Manufaktura

Nie bez przyczyny opowieść o postindustrialnej Łodzi zaczynam od Manufaktury, bo obecny wygląd dawnego imperium Poznańskiego to efekt chyba pierwszej tak głośnej i spektakularnej komercyjnej rewitalizacji terenów pofabrycznych w Łodzi. Piszę komercyjnej, bo w ogóle pierwszą łódzką fabryką zaadaptowaną do celów innych niż przemysłowy, stała się jeszcze w latach pięćdziesiątych Biała Fabryka Geyera, ale o tym będzie jeszcze mowa w dalszej części tekstu.



Poznański w ciągu czterdziestu lat nieźle prosperujący interes kupiecki swego ojca przeobraził w bawełniane imperium. Działki pod budowę kompleksu przy Ogrodowej zaczął kupować w 1871 r. Z czasem wyrosła tu tkalnia, bielnik, przędzalnia, farbiarnia, magazyny i szereg budynków wspomagających pracę przedsiębiorstwa.



Po II wojnie światowej działały tu olbrzymie Zakłady Przemysłu Bawełnianego im. Juliana Marchlewskiego. W latach siedemdziesiątych dodano handlową nazwą „Poltex” i odtąd zakład nosił nazwę Zakłady Przemysłu Bawełnianego im. Juliana Marchlewskiego „Poltex”, a potem po prostu ZPB Poltex. Po transformacji ustrojowej zakłady przeszły podobną drogę jak upadające przedsiębiorstwa państwowe różnych branż w całej Polsce, czyli zostały skomercjalizowane i podzielone na mniejsze spółki, które wreszcie zakończyły działalność.

Prace rewitalizacyjne ruszyły tu w 2003 r, zaś trzy lata później kompleks oddano do użytku. Wyburzono wszystkie współczesne zabudowania, a fasady dziewiętnastowiecznej architektury porządnie wyszorowano przywracając im rudo-ceglany kolor. Wnętrza utraciły fabryczny charakter i dostosowano je do potrzeb bieżącego użytkowania. Dziś działa tu także duże, zbudowane od podstaw centrum handlowe. W zabytkowych budynkach urządziły się muzea, galerie, modny hotel oraz restauracje i kawiarnie, które latem wystawiają na trawę stoliki z parasolami i kolorowe leżaki. Obok wspomnianego beach baru znajduje się wysypane piaskiem boisko do siatkówki plażowej (zimą zamienia się w lodowisko)! Wolna przestrzeń, którą otaczają budynki i która od ubiegłego roku nosi nazwę Placu Łódzkich Włókniarek, wykorzystywana jest na rozmaite imprezy kulturalne. Łódź jest miastem stosunkowo młodym, bo rozrastała się dopiero w XIX w. wraz z rozwojem przemysłu. Nigdy nie posiadała zatem głównego Rynku jak miasta lokowane jeszcze w średniowieczu, który byłby miejscem, gdzie skupia się życie kulturalne i towarzyskie. I plac w Manufakturze po części takim właśnie miejscem się stał, choć nietrudno odnieść wrażenie, że mimo wszystko nieco sztucznym. 




W sąsiedztwie kompleksu znajduje się imponujący Pałac Poznańskich (obecnie Muzeum Miasta Łodzi). Niestety w czasie naszego sierpniowego pobytu był w remoncie, cały szczelnie owinięty zieloną siatką zabezpieczającą, więc nie mam ani jednego zdjęcia tej imponującej budowli.

Księży Młyn

Skąd nazwa Księży Młyn? Otóż pierwotnie w tym miejscu znajdowała się osada młyńska należąca do łódzkiego proboszcza. W latach dwudziestych XIX w., po włączeniu Łodzi do kalisko-mazowieckiego okręgu przemysłowego, tereny te przeznaczono na cele przemysłowe. Pierwszą manufakturę w tym miejscu zbudował Krystian Wendisch, w 1827 r. Po jego śmierci trzy lata później, fabryka przechodziła z rak do rąk, aż wreszcie po pożarze w 1870 r. kupił ją Karol Wilhelm Scheibler i wzniósł olbrzymi kompleks fabryczny z ogromną przędzalnią, osiedlem robotniczym, domami mieszkalnymi (tzw. famułami), sklepem fabrycznym (konsumem), strażą pożarną, szpitalem, szkołą, zespołem pałacowym oraz parkiem ze stawem. Było to pierwsze w Łodzi fabryczne, niemal samowystarczalne, "miasto w mieście", obecnie jeden z najcenniejszych zabytków architektoniczno-urbanistycznych w mieście.






Kompleks, podobnie jak dawna fabryka Izraela Poznańskiego, przeszedł rewitalizację. Dziś w budynku dawnej przędzalni mieszczą się lofty i apartamenty na wynajem. Na terenie dawnego osiedla robotniczego działają kawiarnie, restauracje, sklep z pamiątkami, a nawet lokalny browar! I choć to jedno z najbardziej turystycznych miejsc w Łodzi, to jednak w porównaniu z pełną ludzi Manufakturą, czy zatłoczoną Piotrkowską, tu jest jakoś ciszej, spokojniej, wszystko jakby zwalnia. Siedząc na czerwonym leżaku próbowałam wyobrazić sobie jak to wszystko wyglądało 100-150 lat temu. Ale zamiast łoskotu przędzalniczych maszyn słyszałam tylko śpiew ptaków.








Biała Fabryka 

Bo dziś szczęk dawnych łódzkich maszyn tkackich można usłyszeć już chyba tylko... w muzeum!

W 1960 r. w dawnej fabryce Ludwika Geyera, jedynej, która została otynkowana i stąd nazywana jest Białą Fabryką, powstało Muzeum Historii Włókiennictwa, od 1975 r. - Centralne Muzeum Włókiennictwa. Rewitalizacja kompleksu fabrycznego Geyera z przeznaczeniem na cele wystawiennicze rozpoczęła się już w 1955 r.! Jest to prawdopodobnie pierwsza w Polsce i jedna z pierwszych na świecie adaptacji architektury postindustrialnej do celów muzealnych.



Bo zakłady Geyera od początku były w Łodzi we wszystkim pierwsze: tu powstała pierwsza w mieście zmechanizowana przędzalnia i tkalnia bawełny, tu uruchomiono też pierwszą w mieście maszynę parową, a tym samym tu stanął pierwszy komin fabryczny w Łodzi! 






I to było także pierwsze miejsce, do którego skierowaliśmy swoje kroki po przyjeździe i tak naprawdę także cel naszej wizyty w tym mieście, konkretnie dwie zakończone już niestety wystawy czasowe: "Christian Dior i ikony paryskiej mody z kolekcji Adama Leja" oraz "Metamorfizm", czyli ekspozycja tkanin Magdaleny Abakanowicz. Dwa całkiem różne światy rozgościły się na dwóch muzealnych piętrach: niżej nico mroczna i budząca niepokój Abakanowicz, zaś ponad nią kolorowy, rozkrzyczany świat paryskiego szyku i wdzięku. Wystawy zupełnie inne i mocno kontrastujące ze sobą, ale obie świetne. 6 października ruszy kolejna, monograficzna prezentacja jednego z czołowych projektantów mody okresu PRL, czyli "Jerzy Antkowiak. Moda Polska" i jak możecie się domyślać, jesienią znów będę w Łodzi!






Ale Centralne Muzeum Włókiennictwa to przecież nie tylko ciekawe wystawy czasowe. To także ekspozycja stała, częściowo interaktywna, pokazująca pracę maszyn w dawnych zakładach tkackich. O tej części muzeum więcej napiszę po jesiennej wizycie w Łodzi, bowiem tym razem wybieramy się z dziećmi i myślę, że tu spodoba im się bardziej niż tam, gdzie prezentowane będą ubrania sprzed kilkudziesięciu lat.



Całość uzupełnia niewielki skansen Łódzkiej Architektury Drewnianej. Tak jeszcze w XIX i na początku XX w. wyglądała architektura Łodzi. Niestety ze względu na planowaną zmianę ekspozycji budynki można oglądać tylko z zewnątrz. 




Biała Fabryka to tylko część dawnych zakładów Geyera. Dalsze zabudowania znajdują się naprzeciwko, po drugiej stronie Piotrkowskiej i bywają nazywane Czerwoną Fabryką, bo w odróżnieniu od obecnej siedziby muzeum, nie zostały otynkowane. Po II wojnie światowej mieściły się tu Zakłady Przemysłu Bawełnianego im. Feliksa Dzierżyńskiego, od lat sześćdziesiątych „Eskimo”. Niestety i one w okresie transformacji ustrojowej podzieliły los innych upadających zakładów państwowych, a inwestor, który kupił niszczejący kompleks na początku XX w. nieco się zagalopował z porządkowaniem terenu i wyburzył także część obiektów zabytkowych, m.in. jedne z najstarszych budynków na terenie wszystkich łódzkich fabryk, wzniesione przez Jana Krystiana Rundziehera w latach dwudziestych i trzydziestych XIX w., jeszcze zanim ten teren trafił w ręce Ludwika Geyera. Obecnie na terenie kompleksu trwa wielki remont, który ma przywrócić temu miejscu dawny blask i tchnąć w nie nowe życie pod nazwą Ogrody Geyera. Zabytkowe obiekty zostaną zaadaptowane na biura, sklepy, galerie sztuki, kluby i restauracje. Obok nich mają powstać także całkiem nowe budynki mieszkalne. Łodzianie, szczególnie ci ze starszego pokolenia, do inwestycji nastawieni są dość sceptycznie, bo po co komu druga Manufaktura. Jednak patrząc na pękające w szwach w piątkowe i sobotnie letnie wieczory ogródki zarówno w Manufakturze, jak i na terenie OFF Piotrkowska, wydaje się, że takich miejsc jest wciąż za mało, nie tylko w Łodzi. 



OFF Piotrkowska

Przy Piotrkowskiej 138/140, w miejscu, gdzie niegdyś działała kolejna bawełniana fabryka, należąca do Franciszka Ramischa, w 2011 r. powstało kulturalno-restauracyjne zagłębie skupiające m.in. pracownie projektantów mody, designu i architektury, kluby muzyczne, restauracje, przestrzenie wystawiennicze, czy klubokawiarnie. Miejsce tętni życiem i w ciągu dnia, i wieczorami, szczególnie latem, gdy pomiędzy zabudowaniami fabrycznymi z czerwonej cegły pojawiają się parasole, stoliki i kolorowe leżaki. Szczególnie tłoczno jest tu w weekendy. W niektórych lokalach czas oczekiwania na posiłek może dochodzić wówczas nawet do godziny! Nic dziwnego, bo większość restauracji urządzona jest w modnym stylu i serwuje popularne w ostatnich latach dania, m.in. burgery, czy hiszpańskie tapasy. A że tym razem do Łodzi wybraliśmy się bez dzieci, spędziliśmy tu mnóstwo czasu! Bardzo lubię takie miejsca.








Piotrkowska 217

Drugim, podobnym, choć skromniejszym restauracyjno-kawiarnianym zagłębiem jest teren dawnej... Odlewni Żelaza Józefa Johna przy Piotrkowskiej 217. Pewnie pomyślicie: wreszcie coś, co nie jest związane z bawełną! Cóż, w drugiej połowie XIX w. był to... największy producent maszyn włókienniczych i elementów metalowych w ówczesnej Łodzi! Bawełna, mili Państwo, wszędzie bawełna!

Po II wojnie światowej i te zakłady zostały znacjonalizowane i mieściły się tu Zakłady Mechaniczne im. Józefa Strzelczyka. W 2016 r. na pofabrycznym terenie zorganizowano Before Food Market. Początkowo miejsce otwarte było tylko w weekendy, teraz już przez cały tydzień. Działa tu kilka restauracji i barów, a także food trucki.








Piotrkowska


Chociaż Łódź nie ma Rynku, czy innej formy starego miasta w postaci takiej jak w Krakowie, Wrocławiu, czy Gdańsku, to ma za to ulicę Piotrkowską - ciągnącą się przez ponad 4 km reprezentacyjną arterię, która tu doskonale sprawdza się jako centrum życia towarzyskiego. Piotrkowska początkowo była zwykłym traktem łączącym Piotrków Trybunalski ze Zgierzem, ale z czasem, wraz z dynamicznym rozwojem przemysłu w mieście i bogaceniem się fabrykantów, zaczęły przy niej wyrastać okazałe wille i pałace. Łódź miała szczęście, że z wojennej zawieruchy wyszła obronną ręką i choć po wojnie część tej przepysznej architektury została doprowadzona do ruiny, to po latach rewitalizacji do dziś jest świadectwem, o jakich fortunach mowa. Większość pałaców jest eklektyczna, jednak spotkać można i secesyjne perełki, których nie powstydziłyby się choćby ówczesne Austro-Węgry. Na odcinku ok. 2 km ulica wyłączona jest z ruchu tworząc deptak, latem pełen kawiarnianych i restauracyjnych stolików, w dodatku elegancki deptak, bowiem większość parasoli ma stonowany jasny kolor, bez logotypów producentów napojów alkoholowych i bezalkoholowych.








Warto także wejść w bramy, w których często zachowały się ornamenty, czy ceramiczne płytki z epoki oraz zajrzeć na podwórka. Zresztą Łódź wręcz naszpikowana jest rozmaitymi detalami architektonicznymi. Jeśli temat Was zainteresuje, warto sięgnąć po książkę Marii Nowakowskiej "Łódzki detal. Przewodnik po Łodzi szlakami detali architektonicznych" (oraz polubić profil na Facebooku o tej samej nazwie prowadzony przez autorkę publikacji). 





Bramy przy Piotrkowskiej w większości skrywają kolejne lokale gastronomiczne, ale w niektórych można także znaleźć namacalny ślad czasów minionych i dawnej wielokulturowości Rzeczypospolitej. To kuczki, o których pisałam już w relacji z Płocka, czyli szałasy budowane na święto Sukkot, którego tegoroczne obchody rozpoczęły się wczoraj (to święto ruchome). Wszak wielu przedsiębiorców było wyznania mojżeszowego. Łódzkie kuczki są chyba najbardziej znane w całej Polsce, szczególnie ta w podwórku kamienicy przy Piotrkowskiej 88 ozdobiona Gwiazdą Dawida. Drugą, już mniej wystawną, znalazłam pod adresem Piotrkowska 40.





Najbardziej jednak znane podwórko mieści się w bramie przy Piotrkowskiej 3. To Pasaż Róży, dzieło Joanny Rajkowskiej, tej od palmy na warszawskim Rondzie de Gaulle'a. Elewacje budynków od strony podwórka pokryte zostały niewielkimi fragmentami potłuczonego lustra układającymi się w powtarzający się wzór przypominający kwiaty róży. To hołd dla córki artystki, Róży, od dziecka zmagającej się z chorobą oczu. Miejsce robi niesamowite wrażenie, jak z bajki.






W Łodzi nauczyłam się nowego, modnego słowa: woonerf, które zaczerpnięte zostało z języka holenderskiego i oznacza ulicę, na której pierwszeństwo mają piesi i rowerzyści. Od deptaku różni się tym, że ruch samochodowy nie jest tu całkowicie wyłączony. Takie rozwiązanie zastosowano w przecznicach odchodzących od Piotrkowskiej - ulicach 6 Sierpnia (tu znalazłam także kolejną kuczkę) i jej przedłużeniu, Traugutta. 




Cmentarz żydowski


Izrael Poznański spoczął na nowym cmentarzu żydowskim na łódzkich Bałutach. Jak na "króla bawełny" przystało i grobowiec ma iście królewski! Ale nekropolię warto odwiedzić także dla innych bogato zdobionych nagrobków w rozmaitych stylach architektonicznych z secesją na czele, świadczących o zamożności grzebanych tu Łodzian. Jest też oczywiście sporo zwyczajnych, skromnych macew, których od lat nikt nie odwiedza pozwalając zieleni zawładnąć większą częścią cmentarza. I tylko niektóre inskrypcje przypominają boleśnie, co stało się z dawną wielokulturową Łodzią i Polską. 









Cmentarz ma charakter muzeum, wstęp jest płatny (10 zł). W ramach biletu można zwiedzać także dom przedpogrzebowy.





Ludwik Geyer i Karol Scheibler także spoczęli w Łodzi, w części ewangelickiej wielowyznaniowego Starego Cmentarza, którego tym razem nie udało mi się odwiedzić, ale mam nadzieję nadrobić to następnym razem, bo szczególnie grobowiec Scheiblera, podobnie jak Poznańskiego, też kapie przepychem.

Władysław Reymont nazwał Łódź "Ziemią Obiecaną", zaś swoich bohaterów wzorował na autentycznych postaciach wspomnianych przedsiębiorców. I choć tytuł z założenia był ironiczny, to jednak miasto w tym czasie stało się tą biblijną Ziemią Obiecaną dla przedsiębiorców, którzy tu budowali wielomilionowe fortuny, ale też i dla ubogich, którym w fabrykach łatwiej było znaleźć pracę. Łódź była w tamtym okresie rozwarstwiona społecznie. Piotrkowska i inne ulice ścisłego centrum biły po oczach bogactwem i przepychem. Ale tuż obok były też dzielnice biedy, gdzie w ciasnych mieszkaniach gnieździło się po kilka rodzin. I te różnice pokutują właściwie po dziś dzień. Fortuny współczesnych kapitalistów pcha się w rewitalizację dawnych fabryk, które znowu mają na siebie zarabiać, choć zmienił się profil ich działalności. Odnawia się okazałe gmachy przy reprezentacyjnych arteriach, a im dalej od Piotrkowskiej, tym budynków proszących się o remont jest więcej. 




Jednak widać, że Łódź się cały czas zmienia, na lepsze. Dalej nie jest miastem, o którym można powiedzieć, że jest ładne, nawet po tych wszystkich metamorfozach, które przeszła w ciągu ostatnich lat. Nie jest też typem miasta przytulnego, takiego z kolorowymi kamieniczkami otaczającymi Rynek. Jest jednak miastem niebanalnym, z charakterem, pełnym street artu, który pokażę w kolejnym wpisie i takim, które jeśli odwiedzi się raz, zapamięta się je na długo. Fabryki, które do tej pory bardziej turystykę odpychały (bo co ciekawego można robić w mieście, w którym rządzi przemysł?), teraz stają się jej motorem, bo chylącą się ku upadkowi architekturę zagospodarowano z pomysłem. Ja do Łodzi będę wracać, wszak to tylko godzina samochodem z Warszawy. Zatem, do zobaczenia w listopadzie, miasto Łódź!