poniedziałek, 31 lipca 2017

Warszawa przyłapana... w lipcu 2017

W powrotach do Warszawy najbardziej lubię to, że przez chwilę we własnym mieście mogę poczuć się jak turystka. Zaglądam w stare kąty, by odkryć, że w czasie mojej nieobecności, choć trwała zaledwie trzy tygodnie, pojawiło się coś całkiem nowego. Ot, choćby samolot, który wylądował pod Pałacem Kultury i Nauki na prywatnej działce. Podobno ma tam działać... bar z kebabem lub kuchnią wietnamską (swoją drogą, jakie to oklepane, jest tyle fantastycznych kuchni świata, a u nas ciągle te kebaby i sajgonki). O ile, oczywiście samolot nie zniknie tak szybko, jak się pojawił, bowiem został uznany za samowolę budowlaną. Warszawiakom raczej też nie przypadł do gustu i w najlepszym razie budzi pobłażliwe uśmiechy.




Dużo większą sympatią cieszy się Gablotka Mirelli von Chrupek, a w niej... dwunasta już, letnia odsłona nosząca tytuł "Co w szuwarach piszczy". Mam wrażenie, że z każdą kolejną zyskuje ona coraz większe rzesze sympatyków. Gdy tuż po powrocie pobiegłam zobaczyć urocze Dinki, które tym razem się w niej rozgościły, zaczepił mnie pewien mężczyzna w średnim wieku. Podoba się pani? Ja też tu przychodzę, bo wie pani, tu się ciągle coś zmienia za tą szybą. I zrobił zdjęcie telefonem. Właśnie za takie smaczki uwielbiam Warszawę.



A na gmachu Muzeum Narodowego pojawił się neon z muzealnym logotypem! Dobrze, że świetlne reklamy wracają na ulice polskich miast. Dzięki nim, nawet po zmroku robi się kolorowo.



Choć akurat kolorów lipcowej Warszawie nie można odmówić! Barwnymi neonami atakował Nocny Market, a nad Ząbkowską, Otwartą Ząbkowską, zawisły kolorowe lampiony. Letnia edycja tego weekendowego festiwalu bije na głowę zimową, kiedy trzeba było tłoczyć się w niewielkim namiocie! Teraz restauracyjne i kawiarniane stoliki wylały się na ulicę, która docelowo ma zostać zupełnie wyłączona z ruchu i stać się deptakiem. Dalej ma być też rewitalizowana. Już dziś mieszkania kwaterunkowe, z których wyprowadzą się lokatorzy stoją puste, aż do momentu, gdy cała kamienica się wyludni. Wieść gminna, czy raczej uliczna, niesie, że potem takie opuszczone kamienice mają przejść gruntowny remont, ale mieszkania nie wrócą już do puli kwaterunkowej. Przeznaczone mają być na wynajem, w dużej mierze na biura. Nie wiem, czy to dobry pomysł i czy nie zabije klimatu, na który ulica teraz ciężko pracuje. Bo to nie pracownicy biur w garniturach go budują, a mieszkańcy. Bo dzisiejsza Ząbkowska to nie tylko miejsce, gdzie turyści przychodzą na chwilę, bo w zagranicznych przewodnikach i internetowych rankingach przeczytali, że teraz Praga to jeden z punktów must see w stolicy, to przede wszystkim sąsiedztwa, jakich w innych dzielnicach często próżno szukać. Sąsiad przysiada się do sąsiada w restauracyjnym ogródku, inny tylko na chwilę zatrzymuje się przy stoliku, by wymienić uprzejmości i zamienić dwa słowa o problemach dnia powszedniego. Ta ulica i cała dzielnica po prostu żyje - przyziemnymi problemami, ale i radością dnia wolnego. Gdy wejdzie się w pierwszą lepszą bramę, można trafić w sam środek sąsiedzkiej imprezy, hmmm... dość hucznej imprezy. Gdy biura zastąpią lokatorów, to wszystko zniknie. Czy będzie wtedy dla kogo w letni weekend wieszać kolorowe lampiony nad ulicą?






Na szczęście zmiany na Pradze zachodzą wolniej niż w innych częściach Warszawy. Wciąż tu można znaleźć malowane na murach reklamy z czasów minionych i zobaczyć, jak kiedyś, gdy nie było jeszcze płacht, którymi teraz owija się całe budynki, wyglądała reklama wielkoformatowa.





I dopiero po powrocie na drugą stronę Wisły widać, jak Warszawa zmienia się na naszych oczach. Takie, na przykład, nowe bulwary nad Wisłą przy Centrum Nauki Kopernik i Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Leżaki na trawie, bar ze stolikami wystawionymi na sztucznej plaży i miejsce do chlapania się w wodzie dla dzieci w ciepłe weekendy przyciągają mnóstwo ludzi. To świadczy tylko o tym, że takich miejsc we wspólnej przestrzeni wciąż jest za mało. I choć ta przestrzeń jest ładnie zaaranżowana, to jednak czegoś mi tam brak. 







Mam z bulwarami ten sam problem, co z Placem Europejskim. Bo z jednej strony podoba mi się pomysł i wykonanie, a z drugiej nie czuję tych miejsc, nie wywołują u mnie natychmiastowego zachwytu. Może to trochę tak jak z mieszkaniem, w którym po remoncie czuć jeszcze zapach farby, więc nie można poczuć się swojsko, u siebie. Może musi minąć trochę czasu nim ta nowa aranżacja przestrzeni wpisze się na dobre w mój obraz Warszawy. A może po prostu, jak śpiewał nieodżałowany Zbigniew Wodecki, lubię wracać w strony, które znam, po wspomnienia zostawione tam. My się chyba zwyczajnie musimy z tą nowoczesną, całkiem współczesną Warszawą jeszcze dotrzeć.

niedziela, 23 lipca 2017

Lefkada. Trzy zupełnie różne plaże

Zawsze mnie dziwiło, gdy słyszałam, że ludzie jadą na wczasy za granicę i całe dnie spędzają nad hotelowym basenem, nie idąc ani razu na plażę. Teraz dziwię się już trochę mniej. Bo posiadanie domku z basenem strasznie rozleniwia! Nie trzeba targać ze sobą koca, płetw dla dzieci, siatki z napojami, ani biegać do plażowego baru po lody, kawę mrożoną i colę w puszkach, co kosztuje bagatela 12 euro (a jak dorzuci się jeszcze dwie sałatki owocowe, to i 20 euro...). Można siedzieć sobie na tarasie i czytać książkę zerkając od czasu do czasu na dzieci grające w wodzie w piłkę, a kiedy ma się ochotę, to można wejść do domku i zaparzyć sobie kawę, albo przynieść coś zimnego z lodówki. Tylko czy naprawdę o to chodzi? Czy po to tłucze się człowiek te 2200 km w jedną stronę, by potem pić kawę nad basenem? Bo ja chyba nie do końca tak potrafię. Bo Morze Jońskie ma tak cudownie turkusowy kolor, a plaże na Lefkadzie są tak piękne, że siedzenie w hotelu byłoby grzechem. Choć muszę przyznać, że basen czasem też się przydaje...

Lefkada jest wietrzną wyspą, co jest szczególnie odczuwalne na jej zachodnim wybrzeżu. Przyciąga wielu amatorów sportów łączących wiatr i wodę. Plaża Agios Ioannis położona na obrzeżach stolicy wyspy, miasta Lefkada (nazywanego także Lefkas), z charakterystycznymi kamiennymi wiatrakami, popołudniami pełna jest kitesurferów. Ich kolorowe latawce cudownie kontrastują z kolorem wody. Miejscowość Vassiliki na południu uznawana jest natomiast za mekkę windsurferów. I o ile silny wiatr sportowcom jest na rękę, to dla plażowiczów może być utrapieniem. Bo gdy fale są zbyt wysokie, pozostaje wdychanie jodu na brzegu i oglądanie spektaklu, jaki zgotowała przyroda. I wtedy przydaje się hotelowy basen.



Zdecydowanie spokojniejsze jest wschodnie wybrzeże. Nawet jak na zachodzie fale rozbijają się o brzeg, po przeciwnej stronie wyspy można tego wcale nie odczuć.

My plażowaliśmy tylko na zachodzie, a i tam plaże są bardzo różnorodne, dające różne możliwości odpoczynku. Dziś trzy z nich.

Porto Katsiki

Być na Lefkadzie i nie zobaczyć Porto Katsiki, to jak wrócić z Paryża bez zdjęcia pod Wieżą Eiffla. Plaża jest faktycznie spektakularna. Położona jest u podnóża skalnego urwiska. Trzeba pokonać około sto schodów, by się na nią dostać. W minionych latach działał punkt widokowy na wzgórzu położonym naprzeciwko, skąd można było zrobić zdjęcie obejmujące całą plażę. Przed wyjazdem widziałam setki takich zdjęć, ale żadne nie oddaje piękna natury. To trzeba po prostu zobaczyć na własne oczy. Niestety punkt widokowy został zamknięty ze względów bezpieczeństwa, prawdopodobnie po trzęsieniu ziemi, które nawiedziło wyspę w 2015 r. i właśnie w tej jej części poczyniło najwięcej szkód.





Warto pamiętać, że plaża położona jest w takim miejscu, że do godz. ok. 11:30 jest zacieniona. Woda w morzu też jest chłodniejsza niż w bardziej nasłonecznionych częściach wyspy. 

Na plaży znajduje się cała infrastruktura potrzebna do odpoczynku, czyli leżaki i parasole, ale ponieważ spędzaliśmy tam tylko dwie godziny, więc rozłożyliśmy sobie własny i nie wiem, jaki jest koszt wynajmu. Za to za parking trzeba zapłacić 5 euro za cały dzień bez względu na to, ile chce się zostać.

Bary znajdują się obok parkingów, więc w ewentualne smakołyki lepiej zaopatrzyć się, zanim zejdzie się na dół. Jest jednak i coś dla leniuszków! Przy parkingu jedna z restauracji rozdaje coś w rodzaju menu z ofertą i cenami oraz planem plaży podzielonym na sektory zaznaczone kolorami. Zamówienia można składać będąc już na plaży. Podaje się kolor sektora, a kursujący z góry na dół kelnerzy przynoszą zamówienie prosto do leżaka. I uwijają się jak w ukropie, szczególnie, gdy podpłynie statek wycieczkowy, który cumuje zazwyczaj tylko 40-50 min.

Mimo pięknych widoków i wszelkich udogodnień, plażowanie w tym niezwykłym miejscu nie należy wcale do najprzyjemniejszych. W tym roku plaża wyłożona była dużymi białymi kamieniami, po których bardzo niewygodnie się chodzi. Na zdjęciach z poprzednich lat widziałam żwirek, więc domyślam się, że kamienie zostały sztucznie nawiezione. Woda była raczej zimna jak na standardy greckie. Dość szybko robiło się głęboko, czyli idealnie do nurkowania, ale z kolei dno przy brzegu też wysypane było tymi samymi kamieniami, co sprawiło, że było dość monotonne, bez żadnej fauny i flory.




Na pewno trzeba tę plażę zobaczyć na własne oczy, bo robi imponujące wrażenie. Dla nas jednak było tam zbyt głośno i... nudno.

Kathisma

Plaża położona jest w centralnej części zachodniego wybrzeża, w pobliżu uroczej miejscowości Agios Nikitas. To górzysta część wyspy, jednak autem zjeżdża się wąską, dość stromą drogą nad sam brzeg morza i nie trzeba już pokonywać żadnych schodów. Kathisma jest długa, szeroka, pełna parasoli i leżaków. Bezpłatne parkingi oddzielają ją od szpaleru barów, które ciągną się wzdłuż plaży (jeden nawet z basenem). Płatnymi leżakami i parasolami zarządzają właśnie bary. Jeśli coś się zamówi, można korzystać z nich bezpłatnie. Podobnie było też w niektórych miejscach na Korfu.



Jednak ze wszystkich plaż, na których byliśmy, ta jest chyba najbardziej komercyjna, nie tylko ze względu na dużą ilość barów, ale i wszelkiej maści handlujących towarami i usługami. Można kupić kolczyki, kapelusze, wodoszczelne etui do telefonów, rejs statkiem wycieczkowym, a ładne dziewczyny o egzotycznej urodzie proponują masaż. Bardzo tego nie lubię. Nie odpoczywam, gdy co chwilę jestem przez kogoś nagabywana.





Plaża cieszy się sporą popularnością, ale jest na tyle duża, że każdy znajdzie dla siebie miejsce, czy to na płatnych leżakach, czy to na własną rękę.

Agios Ioannis

Jest coś takiego w tych najmniej zagospodarowanych plażach, że najbardziej je lubię. Ta pustka, która sprawia, że można odnieść wrażenie, że ma się całą tylko dla siebie... Dno morza, z którego nie uprzątnięto kamieni, może jest nieco mniej wygodne, ale przyciąga też kolorowe ryby (jeżowców na szczęście nie było), więc jeśli ktoś lubi nurkować, będzie miał na co popatrzeć.




Na brzegu stoją kamienne wiatraki, tak charakterystyczne dla greckiego krajobrazu. Pierwotnie było ich 12, dziś zostało tylko kilka, które niszczeją i służą praktycznie za publiczne szalety. Lokalizacja dawnych młynów przestaje dziwić w wietrzne dni. I choć nie działają już od wielu lat, to wiatr plączący włosy i fale rozbijające się o brzeg pokazują, że jest to doskonałe miejsce dla mechanizmów napędzanych wiatrem (przy okazji zachęcam do obejrzenia naszego pierwszego filmu, który nakręciliśmy w jeden z takich dni). Wiedzą o tym także surferzy. Na morzu można zobaczyć i deski z żaglami, i latawce kitesurferów fruwające ponad taflą.







Niestety silny wiatr może nanieść sporą ilość trawy morskiej, której tutaj nikt nie sprząta. A jednak to właśnie na tej plaży czuliśmy się najlepiej. Nic nie zakłócało ciszy i spokoju. Chłopaki mogli nurkować, a ja, ponieważ nie przepadam za plażowaniem, mogłam iść na spacer i nie tylko podziwiać malownicze wiatraki, ale także podglądać ptaki w leżącej niemal naprzeciwko zatoce, zwanej laguną Divari lub Ivari, dokąd późną jesienią przylatują flamingi.


Plaża Agios Ioannis i laguna Divari - widok z monastyru Panagia Faneromeni

Plaże na Lefkadzie są bardzo różnorodne i bez wątpienia każdy znajdzie taką, na której najlepiej będzie mu się odpoczywać. Nie warto ograniczać się do hotelowego basenu!

(foto: iza & andy)

niedziela, 16 lipca 2017

Samochodem na Lefkadę

Tym razem wszystko było inaczej. Nie było zrywania się o świcie, jedzenia śniadania w pośpiechu i dziesięciu godzin w drodze pierwszego dnia. Było zakończenie roku szkolnego, trochę łez, bo to koniec trzeciej klasy i pożegnanie z panią wychowawczynią, ale zaraz potem do auta i w drogę, bo czekała już na nas kolejna z greckich wysp, Lefkada.



Właściwie mogliśmy jechać tą samą trasą co na Korfu. Post o tamtej podróży od momentu publikacji wciąż jest bardzo popularny, dlatego zdecydowałam się opisać także naszą samochodową eskapadę na Lefkadę, aby pokazać również nieco inną, mniej uczęszczaną trasę, omijającą zatłoczone przejście graniczne pomiędzy Macedonią a Grecją w okolicach Salonik (Gevgelija - Evzoni). Wybór takiej akurat trasy w tym roku miał połączyć dwa ważne aspekty podróżowania autem: chęć zobaczenia ciekawych miejsc po drodze, ale jednocześnie nocleg na tyle blisko granicy, by przekroczyć ją możliwie wcześnie rano, jeszcze przed komunikacyjnym szczytem.

Pierwszym z takich miejsc jest węgierski Szeged vel Segedyn, położony zaledwie 16 km od granicy z Serbią, a przy okazji piękne, dość eklektyczne miasto, z ogromną ilością zachwycającej architektury secesyjnej. To dlatego zdecydowaliśmy się na wyjazd w piątek po południu, z dodatkowym noclegiem w Czechach (w Bohuminie - nocleg typowo tranzytowy, właściwie bez wychodzenia z pensjonatu). Wyjeżdżając jak do tej pory o poranku, na miejscu bylibyśmy późnym popołudniem, a dzięki temu na Węgry dotarliśmy ok. 14:00 i mieliśmy jeszcze całe popołudnie na zwiedzanie miasta - wystarczająco dużo czasu, by zobaczyć to, co chciałam, ale o tym opowiem oczywiście oddzielnie. W drodze powrotnej na nocleg wybraliśmy Suboticę położoną z kolei po serbskiej stronie granicy, ale także w jej pobliżu (ok. 30 km) - równie interesującą jak Szeged. 

Szeged

Szeged

Szeged

Drugim idealnym miejscem na nocleg w drodze do Grecji jest oddalona 15 km od granicy macedońsko-greckiej Bitola, którą również bardzo chciałam odwiedzić i o której także opowiem oddzielnie. Tutejsze przejście graniczne jest zupełnie nieoblegane (a odległość i czas przejazdu niemal identyczne w porównaniu do tego przez Saloniki). Gdy również tą samą drogą wracaliśmy z Grecji, mało brakowało, a zostalibyśmy przestępcami. Na granicy było pusto, mundurowy machnął nam ręką, abyśmy jechali dalej, więc ruszyliśmy przed siebie zatrzymując się dopiero przy sklepie bezcłowym. Wtedy podjechał do nas samochód z Grekami, którzy wcześniej byli za nami z informacją, że mamy się cofnąć na granicę, bo Policja nas ściga. Okazało się, że mundurowy był celnikiem, a my zwyczajnie nie zatrzymaliśmy się do kontroli paszportów. Na szczęście skończyło się tylko na pouczeniu. Jakoś ta pustka zbiła nas z tropu i zapomnieliśmy, że to przecież nie strefa Schengen.

Bitola

Bitola - stanowisko archeologiczne Heraclea Lyncestis

Od granicy na Lefkadę jest już tylko mniej więcej 350 km, z czego ok. 130 km wiedzie autostradą Egnatia Odos, potem malowniczą drogą E951- EO Artas Ioanninon przez góry. Wzdłuż drogi płynie rzeka i to chyba jej najbardziej malowniczy kawałek. To także doskonałe miejsce, by zatrzymać się na obiad. Nad wodą bowiem stoją liczne bary serwujące głównie dania z pstrąga, którego łowiska znajdują się w tej okolicy. Jeśli kiedyś cztery kółka zawiodą Was w tamte strony, koniecznie zatrzymajcie się w restauracji Platanakia (N 39.38763° E 20.86696°). Stoliki ustawione są w cieniu rozłożystych drzew, obsługuje właścicielka, kobieta w średnim wieku, gotuje jej mąż. Rodzinna atmosfera, nikt się nigdzie nie spieszy, w karcie przede wszystkim oczywiście dania z pstrąga. Ale zamówiłam jeszcze sałatkę grecką, jak zawsze gdy jesteśmy w Grecji. Ach, co to była za sałatka! Dojrzałe pomidory, cebulka lekko marynowana w occie i ta feta! Duże, nierówno pokrojone kawałki, z dziurami jak w żółtym serze, rozpływająca się w ustach i pieszcząca kubki smakowe. W życiu takiej nie jadłam. Bo i gdzie? To nie kupny ser z supermarketu, tę fetę pani robi sama na miejscu. Oj, wysoko postawiona poprzeczka.

Droga E951

Platanakia

Platanaia

Platanakia - pstrąg z grilla

Platanakia - sałatka grecka

Siedząc tak i wsłuchując się w szum rzeki, pomyślałam sobie, że tak jak nasze życie w ostatnich latach nabrało pędu, pędu nabrało też nasze przemieszczanie się. Budujemy autostrady dla szybszego i wygodniejszego transportu, ale ceną wygody jest to, że nie zdajemy sobie sprawy z istnienia takich miejsc. Autostrady oferują co najwyżej stacje benzynowe z sieciowymi fast foodami, a wystarczy zjechać kilka kilometrów i w pięknych okolicznościach przyrody można rozkoszować się fenomenalną kuchnią. Dzień wcześniej w Serbii jedliśmy w podobnym miejscu (restauracja motelu Džep w miejscowości o tej samej nazwie, kawałek ze Niszem, choć kuchnia już bardziej przeciętna). To też jedno z tych miejsc, gdzie droga przez krótki fragment prowadzi przez góry. Na tym odcinku trwają już jednak dość zaawansowane prace nad budową dwupasmowych autostrad. Jeden fragment jest już oddany, stoją już wiadukty omijające doliny, buldożery rozjeżdżają zbocza gór. Za kilka lat droga ominie pewnie i motel Džep. Taka jest cena wygody podróżowania, a jednak tych małych barów w czasie podróży samochodem najbardziej będzie mi brak, bo mam z nimi związanych mnóstwo pysznych wspomnień. W takim jadłam najlepszą corba de burta w Rumunii, w takim pokochałam serbskie lute papryki, wreszcie w takim w tym roku zjadłam najlepszą sałatkę grecką ever. I czuję taki wewnętrzny zgrzyt, bo z jednej strony stawiam jednak mimo wszystko na wygodę przemieszczania się, a z drugiej ta wygoda niesie za sobą jakąś taką jałowość, którą nie do końca akceptuję, ale na którą nie mam wpływu. 

Lefkada jest bardzo popularna wśród Greków, nie tylko na wakacje, ale i na wypady weekendowe. Wszystko dlatego, że stosunkowo łatwo się na nią dostać. To jedyna z Wysp Jońskich, która nie ma połączenia promowego, tylko lądowe. Oba odcinki wymagające przeprawy przez morze pokonuje się drogami. Najpierw jest tunel w okolicach Prevezy, który schodzi pod powierzchnię morza (opłata 3 euro w jedna stronę), potem obrotowy most zwodzony już bezpośrednio na wyspę. Warto pamiętać, że most o każdej pełnej godzinie ustawia się poziomo do lądu otwierając morską drogę do portu w stolicy wyspy. W zależności od tego, ile żaglówek czeka na wpłynięcie/wypłynięcie z portu, cykl trwa ok. 15 min., ale w tym czasie kolejka aut oczekujących na wjazd na most robi się na prawdę długa! 





Na wyspie spędziliśmy dwanaście dni - wystarczająco, by i odpocząć, i trochę pozwiedzać. Lefkada jest piękna widokowo i niesamowicie relaksująca. Jest też dość wietrzną wyspą, dlatego polecana jest dla windsurferów i kitesurferów. My nie uprawiamy żadnych sportów wodnych, więc dla nas była totalnie slow. Ot, leżnig, smażing, plażing. Spodziewajcie się więc w najbliższym czasie spamowania spektakularnymi klifami, boskimi plażami i turkusową wodą Morza Jońskiego.