piątek, 31 marca 2017

Warszawa przyłapana... w marcu 2017

Nie, żebym była jakąś zdeklarowaną fanką wiosny. Wręcz przeciwnie, jako meteopatka co roku odchorowuję przesilenie wiosenne. A jednak, gdy w miniony weekend rozstałam się wreszcie z moją puchówką, poczułam się lżej, lepiej. Właściwie zimę pożegnałam już w Krynicy i niemal od samego powrotu ciągnęło mnie już w plener, dokładniej na nowy targ kulinarny przy Burakowskiej. Nowy, jak nowy. Działa od końca stycznia. Tylko o wolny weekend, bez obiadów rodzinnych, turniejów judo, czy urodzin szkolnych kolegów chłopaków, wcale u nas nie łatwo! Udało się dopiero na początku marca.



W byłych magazynach przy Burakowskiej, kawałek za Mielżyńskim, gdzie z okazji swojej czterdziestki pierwszy raz w życiu jadłam trufle, rozgościł się weekendowy targ, a właściwie dwa, bo i rolny, i kulinarny, w dwóch halach vis a vis siebie. Całość nosi nazwę Noce i Dnie. W hali handlowej wędliny, ryby, sery, miody, warzywa. Chłopaki zachwycili się cielęcymi parówkami i wędzoną wołowiną na kanapki. Andrzej żałował, że nie wzięliśmy jeszcze polędwicy z suma.

Bardziej jednak interesowała mnie hala konsumpcyjna, restauracyjna. Cały czas z rozrzewnieniem wspominam letni Nocny Market na nieczynnych peronach Dworca Głównego. Uwielbiam takie miejsca! Noce i Dnie nieco mnie jednak rozczarowały. Po pierwsze mogłoby być więcej wystawców z jedzeniem, bo poza częścią drink barową jest w sumie tylko siedem stoisk, z czego jedno ze słodyczami. Do tego ceny restauracyjne, choć to przecież street food, mimo iż serwowany przez znane warszawskie restauracje (za to w plastikowych miseczkach, na papierowych tackach i przy stole przerobionym z... drzwi). Fajnym pomysłem są weekendy tematyczne. My trafiliśmy akurat na zupy, więc obowiązkowo był węgierski bográcsgulyás od Borpince. Genialna jest także pizza na kawałki od Pizza lunga. Andrzej pozostał jednak wierny burgerom, za to Jerzyk zakochał się w chinkali, a ja - jak to matka - dojadałam resztki. W nagrodę dostałam kawę z mobilnej kawiarni. Dzień był chłodny i ponury, więc wszyscy chowali się raczej wewnątrz. Wiosna jednak rozkręca się w coraz szybszym tempie i z niecierpliwością czekam, aż między halami rozstawią się leżaki i część stoisk z dobrą kuchnią wyjdzie na zewnątrz. Bo póki co Nocom i Dniom brakuje trochę tego klimatu, jaki miał Nocny Market. Myślę jednak, że im będzie cieplej, tym przed budynkami będzie więcej życia. Bo same hale są atutem w przypadku niepewnej pogody. I to jest ich wyższość nad praktycznie niezadaszonymi peronami. Sprawdzimy to jednak pewnie dopiero latem, gdy wyślemy podopiecznych na zorganizowany wypoczynek.








Pod koniec marca niemal cała kulturalna Warszawa żyła otwarciem nowego, tymczasowego gmachu Muzeum Sztuki Nowoczesnej, czyli Muzeum nad Wisłą. A jak nad Wisłą, to nie mogło zabraknąć Syreny! I to właśnie temu najważniejszemu symbolowi Warszawy poświęcona została pierwsza wystawa w nowym lokum, "Syrena herbem Twym zwodnicza". Sam budynek to śnieżnobiały prostokątny kontener, jak na coś tymczasowego przystało. Bez żadnych udziwnień. Na zewnątrz leżaki, gdzie można spokojnie wypić kawę kupioną w kawiarni na tyłach muzeum. W weekend otwarcia działało też kilka plenerowych stoisk z kulinariami. Trochę obawiałam się iść tam właśnie w ciągu pierwszych dwóch dni funkcjonowania, bo muzeum i wystawa cieszyły się dużym zainteresowaniem na długo przed inauguracją działalności w tym miejscu. I w sobotę faktycznie do wejścia ustawiały się kolejki, więc celowo wybraliśmy się w niedzielę. To był strzał w dziesiątkę! Nie wiem, czy tłumy przetoczyły się dzień wcześniej, czy ludzi trochę zniechęcił bałagan komunikacyjny związany z biegnącym tego dnia ulicami Warszawy półmaratonem, ale było niemal pusto i komfortowo można było obejrzeć wystawę.






Symbol Syreny, szczególnie ten herbowy, jest mi bardzo bliski. Swojego czasu napisałam nawet dla "Spotkań z zabytkami" artykuł o motywie warszawskiej Syrenki w powojennej biżuterii. Na ekspozycji Syrena pokazana została w rozmaitych wcieleniach: herbowym, stricte artystycznym, w alegorii, czy wreszcie na fotografiach Wojciecha Wilczyka przedstawiających murale Legii Warszawa wykorzystujące motyw herbu miasta (nie muszę chyba wspominać, że ta odsłona chłopakom podobała się najbardziej, a z drugiej strony tak właśnie street art trafia na kulturalne salony). Dla mnie najciekawsze były prace z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, bo ta stylistyka najbardziej mi odpowiada, jednak wystawa jako całość jest spójna i naprawdę ciekawa.





Atutem muzeum jest młody zespół, ludzie, którym zwyczajnie się chce. Pamiętam jak wiele lat temu w jednym ze stołecznych muzeów któryś z moich chłopców nadepnął na kawałek dywanu będącego fragmentem wystawy i z rogu sali rozległ się ryk: Po tym się nie chodzi!!! Tu jakiś maluszek zapędził się w kierunku środka instalacji (niektóre rzeźby stoją/leżą wprost na podłodze, niczym nie zabezpieczone), a opiekująca się tym fragmentem ekspozycji dziewczyna z uśmiechem powiedziała, żeby tam raczej nie wchodził, bo to rzeźba z kruchego materiału. Nam zaś opowiedziała o tym dziele wszystko, co wiedziała, bo nie mogliśmy znaleźć karteczki z podpisem. W końcu to muzeum nowoczesne!

Druga sympatyczna sytuacja miała miejsce w księgarni. Kupiłam katalog z wystawy (lubię mieć tego typu pamiątki, bo wystawy z czasem odchodzą w zapomnienie, ale papier jest cierpliwy). Kątem oka na księgarnianej półce dostrzegłam zagraniczną publikację poświęconą architekturze powojennego modernizmu. Drogą niestety, bo kosztującą ponad 150 zł i mimo deklaracji siedmioletniego Jerzyka, że dołoży mi swoją złotówkę, z żalem odstawiłam książkę na półkę. Dziewczyna zza kasy podrzuciła mi za to namiary na jeden z profili fejsbukowych poświęconych tej tematyce. Super, kiedy właściwi ludzie pracują na właściwych miejscach!

Niestety niebawem tego typu albumy mogą być jedyną pamiątką po modernistycznych budynkach z czasów minionego systemu. W Warszawie rozpoczęła się rozbiórka Rotundy. Po kilku dniach prace jednak wstrzymano, bo okazało się, że szkielet budowli, który miał rzekomo zostać zniszczony w czasie wybuchu gazu w 1979 r. jest oryginalny i ma się całkiem dobrze. Teraz wypatroszona konstrukcja straszy przechodniów i czeka na wyrok. Mam nadzieję, że jednak będzie amnestia i nowy gmach zostanie wzniesiony na bazie oryginału. 



W oczekiwaniu na ostateczne rozstrzygnięcie w sprawie Rotundy przeglądam książkę "Mozaika warszawska. Przewodnik po plastyce w architekturze stolicy 1945-1989" Pawła Giergonia, którą dostałam na Dzień Kobiet. I myślę sobie, że chyba pora wziąć się za ich fotografowanie (niektóre już pokazywałam w tym cyklu), bo części już nie ma, a następne pewnie też znikną niebawem wraz z budynkami, które zdobią. Te ceramiczne układanki wnoszą mnóstwo ciepła i koloru na ulice naszych szarych miast. I bardzo je lubię. Będziecie chcieli o nich poczytać?

(foto: iza & andy)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz