piątek, 31 lipca 2020

Warszawa przyłapana... w lipcu 2020

W ciągu ostatnich dni coraz głośniej zaczęto mówić o konieczności przywrócenia ograniczeń w związku z pandemią koronawirusa. Ich zniesienie w połączeniu z sezonem na wesela i beztroskim letnim wypoczynkiem sprawiło, że liczba zakażeń i w Polsce, i w całej Europie znów gwałtownie poszła w górę. Na razie mowa jest tylko o ewentualnym ponownym wprowadzeniu kwarantanny dla powracających z niektórych krajów, jednak w obawie przed powtórką z wiosennej izolacji, zaczęłam nadrabiać muzealne zaległości. Wtedy nie zdążyłam zobaczyć wszystkich wystaw, które sobie zaplanowałam.

Teraz na pierwszy ogień poszło Muzeum Sztuki Nowoczesnej (nad Wisłą) i głośna już ekspozycja „Wiek półcienia. Sztuka w czasach planetarnej zmiany”, która świetnie koresponduje z niewielką, zakończoną już monograficzną wystawą "Newborn" Tatiany Czekalskiej i Leszka Golca, którą obejrzałam w ubiegłym miesiącu jako pierwszą od czasu marcowego zamknięcia instytucji kultury, dzięki czemu byłam bardziej przygotowana na to, co czeka mnie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Bo to jest bardzo mocna wystawa. I z racji tematyki, i z racji pokazanych prac. Ekologia i kryzys klimatyczny nie są nowymi tematami, nawet w sztuce. Jednak działania artystyczne odwołują się przede wszystkim do naszej wrażliwości. Bo jak zobaczy się kolorową grafikę przedstawiającą kieliszek do wina niczym z reklamy, ale wypełniony benzyną (autorstwa Agnieszki Polskiej), autentyczne ptasie gniazdo, które zostało uwite w liściach sztucznej palmy znanej wszystkim warszawiakom z Ronda de Gaulle'a (zabezpieczone i pokazane publiczności przez autorkę palmy, Joannę Rajkowską), czy pokaźny kawałek jasnego bawełnianego materiału, którego "naturalnym" barwnikiem jest woda z Wisły (tak, rzeka zabarwiła materiał na różne kolory, tworząc abstrakcyjny wzór; praca autorstwa Agnieszki Brzeżańskiej nosi tytuł "Tkanina wiślana" i powstała w ramach wodnego pleneru artystycznego pod nazwą "Flow (Pływ)"), to już trochę dostaje się obuchem po głowie. Można o niszczeniu naszej planety dużo rozmawiać, ale dzięki wykorzystaniu sztuki, człowiek wszystko odbiera ze zdwojoną siłą i problem staje się jeszcze bardziej palący. Oczywiście nie mogło zabraknąć także pracy wspomnianego duetu Czekalska + Golec, którzy w łączenie sztuki z ekologią zaangażowani są od lat. Na ekspozycji zaprezentowano m.in. ich instalację wykorzystującą siedemnastowieczną drewnianą rzeźbę przedstawiającą Św. Franciszka z Asyżu pożartą przez korniki. Wystawę powinien zobaczyć każdy, komu choć trochę zależy na otaczającym nas świecie. Potrwa do 13 września.





Współczesne, niespokojne czasy sprawiły, że bardziej przychylnym okiem zaczęłam patrzeć na wystawy plenerowe. Bo choć najczęściej zobaczyć na nich można jedynie reprodukcje, to gdy nie działają muzea, jest to jedyna droga, którą można dotrzeć do widzów. Praktyka pokazała, że doskonałym miejscem do organizacji takich prezentacji są stacje metra. Ostatnio na antresoli nad przystankiem Wilanowska ruszyła Akademia Sztuk Podziemnych, gdzie aktualnie oglądać można ekspozycję "Wielcy w blasku orderów" poświęconą polskim odznaczeniom i wybitnym Polakom nimi uhonorowanym. Wystawa wcześniej towarzyszyła ekspozycji "Blask orderów w 100-lecie odzyskania niepodległości" prezentowanej na przełomie 2018 i 2019 r. w Muzeum Łazienki Królewskie.




Zawsze dostępna jest też sztuka uliczna. Udało mi się wreszcie zobaczyć trzy nowe prace, które na ulicach Warszawy pojawiły się już pod koniec czerwca, czyli dwa portrety Jacka Kuronia wykonane według projektu znanego malarza Wilhelma Sasnala na budynku CXIX Liceum Ogólnokształcącego im. Jacka Kuronia przy Złotej 58, mural Katarzyny Boguckiej pt. "Przyszłość na Woli" na nowym bloku przy Okopowej 59a oraz obraz na rogu Miłej i Smoczej na Muranowie, do którego wykonania posłużyło autentyczne zdjęcie z 1984 r. (autorem muralu jest Aleksandar Ćirlić). 






W czasie tych kilku pandemicznych miesięcy dużo mniej spacerowałam po Warszawie. Teraz odkrywam ją na nowo ze zdumieniem patrząc, jak w tym czasie miasto się zmieniło! Inwestycje, które już od wielu miesięcy zmieniają historyczne, poprzemysłowe oblicze starej Woli są już na ukończeniu. Na terenie Mennicy Warszawskiej i Browarów Warszawskich wyrosły szklane kilkukondygnacyjne budynki, z którymi sąsiadują pamiątki z przeszłości, jak mur getta, czy zabytkowy pałacyk. Niebawem dołączą do nich także zrewitalizowany Norblin (na teren budowy sprowadzono już nawet zabytkowe maszyny, które prezentowane będą w planowanym w tym miejscu muzeum fabryki, oddziale Muzeum Warszawy), a także miasteczko kontenerowe o nazwie Implant przy Chmielnej (w jej części za dworcem Warszawa Centralna) mające być przestrzenią dla wydarzeń kulturalnych, edukacyjnych i sportowych, gastronomii, małego biznesu i pracowni rzemieślniczych. To ostatnie ruszy prawdopodobnie pod koniec roku. Wola jest w tej chwili chyba najdynamiczniej rozbudowującą się dzielnicą, zmieniającą oblicze z przemysłowej na biurową, w której czerwoną cegłę wypiera szkło i stal. Czy to zmiany na lepsze, pokaże dopiero czas, ja mam mieszane uczucia, choć zdaję sobie sprawę, że jest to proces nieunikniony.






W stolicy pojawia się też coraz więcej ciekawej przestrzeni rekreacyjno-gastronomicznej. Na Powiślu w połowie lipca ruszył weekendowy targ jedzeniowy o nazwie Okrąg z foodtruckami, leżakami i plenerowymi koncertami, który jednak zostawiłam sobie na sierpień, gdy chłopcy wrócą z obozu. My z Piotrem tym razem postawiliśmy na kuchnię bałkańską.

WARSZAWA ZE SMAKIEM

Munja

Ubiegłoroczny remont i pandemia sprawiły, że w tym roku zrezygnowaliśmy z naszego corocznego bałkańskiego road tripu. Tym, czego najbardziej nam brakuje, jest kuchnia regionu. Postanowiliśmy więc znaleźć namiastkę Bałkanów w Warszawie. Wybór restauracji Munja, która specjalizuje się w kuchni adriatyckiej (szczególnie zaś, za sprawą narodowości właścicieli, czarnogórskiej) był nieco przypadkowy. Naszym pierwszym typem była nowa grecka restauracja Mykonos zlokalizowana na terenie wspomnianych Browarów Warszawskich. Niestety, gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że lokal otwarty będzie dopiero od godz. 20:00, czyli za trzy godziny. Munja zaś znajduje się prawie po sąsiedzku i ma w menu wszystko, co zazwyczaj jemy w krajach byłej Jugosławii.

To był doskonały wybór. Lokal mieści się na parterze nowoczesnego wieżowca. Jest przestronny, latem dysponuje także dużym ogródkiem, więc mimo sporej liczby gości bez problemu można było zachować bezpieczną odległość nie narażającą nikogo na zarażenie koronawirusem. Dostosowany jest także do obsługi osób niepełnosprawnych, a w damskiej toalecie znajduje się przewijak dla niemowląt.

Atutem restauracji jest otwarta kuchnia z grillem opalanym węglem i drewnem. Jak można przeczytać na pierwszej stronie menu, słowo munja w języku serbsko-chorwackim oznacza piorun i to właśnie ten ognisty błysk jest dla restauracji inspiracją do serwowania dań pełnych ognia, a zarazem o śródziemnomorskiej lekkości. I faktycznie taka jest kuchnia w Munji!

Jako przystawki wzięliśmy klasyki: sałatkę szopską (28 zł) i punjene lignje (48 zł), niewielkie kalmary faszerowane ristottem z szynką dojrzewającą i serem wędzonym. Sałatka zrobiona była ze świeżych warzyw, z cebulą lekko marynowaną w occie, ze smacznym serem. Kalmary zaś były po prostu rewelacyjne. Danie zrobił głównie fantastyczny słodki sos pomarańczowy z kawałkami dyni, granatami, ale i z krążkami kalmarów i mulami. Grzanką wybrałam praktycznie cały.




Następnie Piotr zamówił adriatycką zupę rybną (38 zł), gęstą, sycącą, pełną kawałków ryb (łosoś i dorsz) oraz owoców morza (mule, krewetki, ośmiorniczki).



No i oczywiście postanowiliśmy spróbować tych ognistych dań z grilla. Na ruszcie przygotowywane są zarówno mięsa, jak i ryby. Ja wybrałam pljeskavicę gurmańską (56 zł), Piotr doradę (pieczoną w całości, cena według wagi - 16 zł za 100 g).

Pljeskavica bez niespodzianek. Mięso było soczyste, dobrze doprawione, z zatopionym wewnątrz serem i boczkiem. Do tego dodatki: opiekane ziemniaki, niewielka porcja sałatki szopskiej, ajvar i ser kajmak.



Dorada była przede wszystkim świeża i doskonale przyrządzona, ze skórką ponacinaną na bałkański sposób (żeby przeciąć ości) i pachnącą dymem. Z przypraw jedynie sól i pieprz. Mimo że w karcie zaznaczony był również dodatek masła, to ryba nie była w nim utopiona i nie miała niezliczonej ilości wspomagaczy smaku w postaci ziół, czy sosów. Podana była tylko z ziemniakami identycznymi jak do pljeskavicy oraz blanszowanymi sezonowymi warzywami (kalafior, marchewka, brokuł, cebula, rzodkiewka, groszek i nawet kurki). Wielkość była w sam raz, nie za duża i nie za mała. Kelner na życzenie może rybę wyfiletować (o obsłudze napiszę więcej na końcu, bo dawno już nie spotkałam się z tak profesjonalną). 



Na koniec zamówiliśmy jeszcze przysmak Djurovića, czyli sernik z białą czekoladą i wiśniami w rakiji (30 zł). Właściwie Piotr zamówił, bo ja już byłam pełna, ale i tak dostaliśmy dwa widelczyki, na wszelki wypadek. Spróbowałam dosłownie kawałeczek. Ciasto było puszyste i mimo czekolady wcale nie bardzo słodkie, doskonale komponujące się i z wiśniami, i z pozostałymi, świeżymi owocami, które dopełniały deser.



Teraz wrócę jeszcze do obsługi. O nasz stolik troszczył się pan Karol i muszę przyznać, że już dawno nie spotkałam tak profesjonalnego kelnera. Człowiek młody, a miałam wrażenie, że ma co najmniej 20 lat praktyki w zawodzie. Potrafił i doradzić w wyborze potraw, i opowiedzieć o winach, przy stoliku pojawiał się kilkukrotnie z pytaniem, czy czegoś nie potrzebujemy, dyskretnie był do naszej dyspozycji przez cały czas, spełniając nawet takie zachcianki jak przyciszenie muzyki (siedzieliśmy pod głośnikiem). Najbardziej jednak ujął nas, gdy zbierając talerze po przystawkach i zupie, zapytał, za ile ma podać dania główne. Poczułam się prawie jak na obiedzie u mojej mamy, która zawsze pyta, za ile wstawiać ziemniaki. Niewielu jest takich kelnerów w polskiej gastronomii!   

Mimo że wieczór był chłodny, Munja przeniosła nas na Bałkany. I smakami, i życzliwym podejściem. Ceny może nie należą do najniższych, ale restaurację naprawdę warto odwiedzić. Dobra wiadomość jest taka, że właściciele będą otwierać drugi lokal w Warszawie, póki co nie zdradzają jednak gdzie.

Munja
ul. Grzybowska 43

REKOMENDACJE NA SIERPIEŃ

Jutro, jak co roku, o godz. 17:00 zawyją syreny. Zatrzymajmy się, by uczcić pamięć powstańców warszawskich.

Również jutro, po pandemicznej przerwie, otwarta zostanie stała wystawa w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN.

Natomiast od 24 lipca w Zachęcie można oglądać wystawę prac Moniki Sosnowskiej, pierwszą tak obszerną monograficzną prezentację twórczości tej artystki pokazującą przestrzenne abstrakcyjne rzeźby inspirowane architekturą powojennego modernizmu, a więc tym, co i mnie szalenie interesuje, dlatego jestem tej ekspozycji bardzo ciekawa. Potrwa do 25 października.

Jeśli zaś lubicie robić "instagramowe" fotki, to pod koniec maja w Warszawie otwarto Selfie Museum. Mieści się przy Grzybowskiej 80/82 i dysponuje rozmaitymi tłami do robienia zdjęć, i nostalgicznych, i zabawnych.

Mam dużo pomysłów na kolejne spacery po stolicy i następne części mojego Przewodnika po Warszawie, nad którym pracę przerwały ograniczenia związane z koronawirusem. Liczę więc, że mimo wszystko kolejnego lockdownu nie będzie.

poniedziałek, 27 lipca 2020

Urszi Cakes. Najsłodsza cukiernia znajduje się w Żabiej Woli!

Wszystko przez jagodzianki. Należę do osób, które podróżują smakami. Pamiętam aromat potraw z niemal wszystkich odwiedzonych miejsc. Planując kolejne wyjazdy zawsze sprawdzam, co najbardziej charakterystycznego oferuje lokalna kuchnia. Gdy zamierzam gotować sama, stawiam na świeże produkty od miejscowych gospodarzy. Mając więc w perspektywie jedenaście letnich dni w kompletnie nieturystycznej mazowieckiej wsi, gdzie jako dziecko spędzałam niemal każde wakacje, postanowiłam przypomnieć sobie wszystko to, co ciepło kojarzy mi się z tym miejscem: smak jajecznicy na kurkach, zsiadłego mleka, ziemniaków z ogniska, dojrzałych owoców, ogórków małosolnych i szynki z małego zakładu masarskiego. I jeszcze jagodzianek uginających się od ilości owoców w środku (owoców, nie dżemu!), których nie jadłam już od lat, bo te z warszawskich piekarń to jedno wielkie nieporozumienie. 

Udało nam się kupić praktycznie wszystko: jajka prosto od kury od zaprzyjaźnionego gospodarza, mleko i warzywa na targu, nawet polskie wino w pobliskiej winnicy, największej na Mazowszu. Dwa podejścia do jagodzianek okazały się niewypałem.



I wtedy, wracając z zakupów z miejscowości o uroczej nazwie Żabia Wola, z okna samochodu zobaczyłam niewielki przeszklony dom o różowej fasadzie, udekorowany girlandami w nieco ciemniejszym odcieniu tegoż koloru, z wystawionymi na zewnątrz stolikami i napisem Urszi Cakes. Skoro jest cukiernia, może będą i jagodzianki. Oczami wyobraźni zobaczyłam ladę z lepkimi od lukru wypiekami ułożonymi na metalowych tacach, przyciągającymi całe stada os i sprzedawczynię w białym fartuszku uczesaną w schludny koczek. Ot, obraz przeciętnej cukierni, czy piekarni w niewielkim mieście. Tymczasem drzwi Urszi Cakes okazały się być przejściem do innego wymiaru, z rzeczywistości wprost do świata z jakiejś bajki.  




Całe ściany w kwiatach z materiału, w tonacji różów i fioletów z dyskretnymi motywami nawiązującymi do win musujących. Jagodzianek oczywiście nie było, za to z prawie już pustej lodówki (był piątek, tuż po godz. 15:00, a cukiernia pracuje do godz. 18:30) spoglądały na nas ciastka w najmodniejszym fasonie współczesnej sztuki cukierniczej. Decyzja była błyskawiczna: zostajemy! 




Zajęliśmy stolik, nad którym neonowy napis głosił: But first... PROSECZO. Oczywiście różowy. A potem było już tylko więcej różu. Różowe ciastka, talerzyki, szklanki i serwetki. Kraina kiczu? Troszkę, ale wszystko jest przemyślane, dopracowany jest każdy, najmniejszy szczegół, od wystroju wnętrza, przez zastawę, aż po sztućce, o samych słodyczach nie wspominając. Choć mam ponad czterdziestkę na karku czułam entuzjazm małej dziewczynki, która niczym Kopciuszek znalazła się na królewskim balu.



Wybraliśmy cztery ciastka: białą kulę z czekoladowym nadzieniem i galaretką z... prosecco, mocno czekoladowe ciasto złożone z dwóch warstw, ciastko-serduszko i eklerkę. Gdy dostaliśmy nasze zamówienie do stolika, okazało się, że zamiast czekoladowego jest sernik z polewą owocową, który też postanowiliśmy zatrzymać, bo Piotr chwilę wcześniej się nad nim zastanawiał. Po minucie pani przyniosła nam i czekoladowe, za które, mimo naszych protestów, nie chciała dodatkowej zapłaty. Z rozkoszą zjedliśmy wszystkie pięć, bo były fantastyczne! Najbardziej smakowało mi czekoladowe o obficie nasączonym spodzie i delikatniejszej puszystej górnej warstwie oraz kula. Sernik był lekki i delikatny, eklerka zaś owocowa i nie przesłodzona, idealna na upalny dzień. A serduszko? Zabijcie mnie, ale zniknęło w najmłodszych buziach tak szybko, że nie zdążyłam spróbować!







W karcie, poza ciastkami są i kawy, i zimne napoje, nie wyłączając musujących alkoholi.




Pomiędzy jednym a drugim zachwytem, zaczęło mi świtać, że ja już gdzieś widziałam podobne miejsce. Dopiero po powrocie do naszej wsi, przyszło olśnienie: no jasne, o Urszi Cakes w Tarczynie czytałam u Madame Edith! W pierwszej chwili pomyślałam, że to jest bliźniacza cukiernia, ale ona po prostu przeniosła się z Tarczyna do Żabiej Woli. Wnętrze jest teraz jeszcze piękniejsze, jeszcze słodsze i jeszcze bardziej dopracowane! Ja nie od dziś powtarzam, że dobra gastronomia to nie tylko Warszawa i inne duże miasta i coraz częściej takie miejsca znaleźć można w tak nietypowych lokalizacjach jak... Żabia Wola!

Za cztery ciastka, dwie kawy, wodę mineralną i lemoniadę zapłaciliśmy 85 zł. Jagodzianek szukam dalej.

Urszi Cakes
ul. Warszawska 14
Żabia Wola

poniedziałek, 13 lipca 2020

Gdynia. Miasto modernizmu, o którym dzieci uczą się w szkole

Gdy 2 stycznia wsiadłam z dziećmi do pociągu, by 3,5 godz. później w środku zimy stanąć nad morzem, miałam w głowie trzy powody: wystawę mody Barbary Hoff, gdyński szlak modernizmu i stulecie powrotu Polski nad Bałtyk, które postanowiłam uczcić właśnie tu, w Gdyni będącej dzieckiem historycznych zawirowań. I traktatu wersalskiego, bo ustanowienie Wolnego Miasta Gdańska pozbawiło młode państwo polskie, które po 123 latach odzyskało niepodległość, dostępu do portu. W 1920 r. dostaliśmy 140 km zaniedbanego wybrzeża. Jego wizytówką 6 lat później stała się Gdynia, która z małej rybackiej wioski przeobraziła się w prężnie działające miasto z nowoczesnym portem, okno na świat międzywojennej Polski. To dlatego o Gdyni mówi się, że jest "miastem z morza i marzeń" (po raz pierwszy tego określenia użył Sławomir Kitowski w tytule albumu poświęconego Gdyni). 



Wizyta w tym mieście kiełkowała we mnie od dawna. Wcześniej kilka razy przyjeżdżałam tu w czasie wakacyjnych pobytów w nadmorskich miejscowościach, ale tylko na jednodniowe wycieczki, by zwiedzić Akwarium i zacumowane przy Molo Południowym statki-muzea: ORP Błyskawica i Dar Pomorza. Wówczas jednak nie chciałam zatrzymać się tu na dłużej. Nie oszukujmy się, to nie jest jedna z tych małych, przyjemnych miejscowości, gdzie położone w sosnowych lasach domki na wynajem od plaży oddziela jedynie wydma i gdzie słychać tylko szum morza i skrzeczenie mew. Gdynia nie jest miastem łatwym w odbiorze. Nie była projektowana jako letnisko. Miała być miastem do życia i do obsługi portu. Miała być nowoczesna, dziś jednak może trochę przytłaczać zwartą, monumentalną zabudową pozbawioną ozdobnych detali i basenami portowymi niemal sąsiadującymi z miejską plażą. Tu ptasie nawoływania nikną wśród ostrzegawczych gwizdów wydawanych przez jednostki wpływające lub wypływające z portu. 



Ale podczas którejś z wizyt, nie pamiętam już, czy w 2010, czy w 2012 r. z jednego z muzeów zgarnęłam bezpłatny folder poświęcony gdyńskiemu szlakowi modernizmu. Już wtedy zaczynałam interesować się architekturą, więc schowałam broszurkę do szuflady przeczuwając, że jeszcze kiedyś się przyda. I tak przeleżała kilka lat, a ja w międzyczasie z jednej ze stron sprzedających ebooki pobrałam darmową książkę Bożeny Aksamit "Batory. Gwiazdy, skandale i miłość na transatlantyku", po której nie spodziewałam się niczego szczególnego, a przeczytałam z wypiekami na twarzy. Wreszcie w ubiegłym roku obejrzałam świetną wystawę "Gdynia-Tel Awiw" w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. I to był ten moment, gdy wiedziałam już, że do Gdyni pojechać MUSZĘ, bo dopiero tam, na miejscu, będę w stanie w namacalny sposób połączyć to, o czym czytałam w książce z tym, co widziałam na wystawie w postaci makiet i zdjęć. Teraz jest o tyle łatwiej, że gdyńską odsłonę ekspozycji "Gdynia-Tel Awiw" można zobaczyć na miejscu, w Muzeum Miasta Gdyni (do 30 sierpnia), więc nic nie trzeba sobie wyobrażać, wystarczy wyjść z muzeum i ruszyć ulicami miasta.

Można po prostu pójść przed siebie, gdzie nogi poniosą lub skorzystać z jednej z gotowych tematycznych tras spacerowych dostępnych na oficjalnej stronie internetowej gdyńskiego szlaku modernizmu i pokazujących najciekawsze przykłady architektury międzywojennej. Chciałam zobaczyć jak najwięcej, jednak wyjazd z dziećmi na zaledwie cztery dni, w dodatku w czasie, gdy dni są najkrótsze, sprawił, że skupiliśmy się tylko na najważniejszych, podręcznikowych przykładach budownictwa międzywojennego i mniej docenianego powojennego. 

Gdyński szlak modernizmu (modernizm międzywojenny)


Dla porządku postanowiłam we wpisie zachować propozycje tras ze wspomnianej powyżej strony internetowej.

Trasa Dworzec - Molo Południowe 


To chyba najchętniej wybierana ze wszystkich tras, bo wiodąca praktycznie przez całe ścisłe centrum Gdyni - od dworca kolejowego aż nad samo morze, na Molo Południowe, wzdłuż reprezentacyjnej arterii, której patronuje data symbolicznego aktu zaślubin Polski z morzem,  ul. 10 Lutego. To tu można zobaczyć sztandarowe budynki w tzw. stylu okrętowym, z zaokrąglonymi fragmentami narożnymi. Tę trasę przeszłam z chłopcami praktycznie całą i choć trochę marudzili, to kilka miesięcy później, gdy niektóre z opisanych poniżej gmachów Jerzyk znalazł w książce do historii, spojrzeli na ten spacer nico łaskawszym wzrokiem. 

Biurowiec ZUS (obecnie część Urzędu Miasta)

Jeden z dwóch najbardziej charakterystycznych gmachów w stylu art deco w Gdyni zwanych "domami transatlantykami", podawany jako przykład we wszystkich chyba opracowaniach na temat modernizmu w tym mieście. Wzniesiony według projektu Romana Piotrowskiego w latach 1935-36. Dawniej na parterze mieściła się Cafe Bałtyk, dziś punkt Informacji Turystycznej z najciekawszymi pamiątkami, jakie można znaleźć w mieście (kupiliśmy ołówki, notes i herbaty produkowane w Gdyni o saszetkach kształtem nawiązujących do tematyki morskiej - w jednej paczce każda saszetka jest inna i zawiera herbaty w różnych smakach). Po wojnie także siedziba Polskich Linii Oceanicznych z charakterystycznym czerwonym neonem, który jeszcze niedawno można było zobaczyć na dachu.




Lokalizacja: ul. 10 Lutego 24

“Bankowiec” (Zespół Mieszkaniowy Banku Gospodarstwa Krajowego)

Druga z ikon gdyńskiego modernizmu, zlokalizowany prawie vis a vis biurowca ZUS-u. Budynek zaprojektowany został przez Stanisława Ziołowskiego dla Funduszu Emerytalnego Pracowników Banku Gospodarstwa Krajowego i wzniesiony w latach 1935-39. Był największym i najnowocześniejszym budynkiem mieszkalnym międzywojennej Gdyni. Do dziś zachował się także oryginalny wystrój klatek schodowych. W podziemiach współcześnie działa niewielkie muzeum, zaś na parterze kawiarnia utrzymana w duchu art deco.







Lokalizacja: ul. 3 Maja 27/31

Urząd Pocztowo-Telegraficzny (obecnie Poczta Główna)

Najwcześniejszy z modernistycznych budynków użyteczności publicznej w centrum Gdyni. Został zaprojektowany przez warszawskiego architekta Juliana Putermana-Sadłowskiego we współpracy z Antonim Miszewskim w 1928 r. Uroczyste otwarcie poczty z udziałem ministra poczt i telegrafów i wojewody pomorskiego miało miejsce w 1929 r. Pierwotnie część budynku (nad głównym wejściem) miała tylko dwa piętra, cztery piętra znajdowały się w części narożnej. W 1938 r. dokonano przebudowy zgodnie z projektem Antoniego Miszewskiego dodając dwie kondygnacje i wyrównując tym samym wysokość gmachu.  



Lokalizacja: ul. 10 Lutego 10

Bank Gospodarstwa Krajowego (obecnie Pekao S.A.)

Niemal równocześnie z budową siedziby Urzędu Pocztowo-Telegraficznego po sąsiedzku wznoszono budynek przeznaczony dla Banku Gospodarstwa Krajowego. Autorem projektu został inny architekt ze stolicy, Konstanty Jakimowicz, zaś realizacja przypadła na lata 1928-29. Budynek jest dość prosty w formie i nie zwraca na siebie uwagi.



Lokalizacja: ul. 10 Lutego 8

Kamienica Stanisława Pręczkowskiego

Jedna z pierwszych modernistycznych kamienic w Gdyni. Wzniesiona została w latach 1928-37 według projektu Tadeusza Jędrzejewskiego. W tamtych czasach uchodziła za niezwykle nowoczesną. To właśnie w tym projekcie po raz pierwszy pojawił się obły kształt nawiązujący do wspomnianego stylu okrętowego, który później stanie się wizytówką gdyńskiego modernizmu. 



Lokalizacja: Skwer Kościuszki 10/12

Kamienica Zygmunta Peszkowskiego 

Kamienica znajduje się vis a vis kamienicy Stanisława Pręczkowskiego. Zygmunt Peszkowski był jednym z dyrektorów Stoczni Gdańskiej. Projekt powierzył dwóm architektom z Warszawy: Włodzimierzowi Prochasce (późniejszemu profesorowi Politechniki Gdańskiej) i Stanisławowi Odyńcowi-Dobrowolskiemu. Budynek nie jest jednak tak charakterystyczny jak sąsiedni.



Lokalizacja: Skwer Kościuszki 14

Dom Żeglarza Polskiego (obecnie Wydział Nawigacji Uniwersytetu Morskiego)

Kolejny z najbardziej charakterystycznych przykładów gdyńskiego modernizmu, bo znajdujący się w bardzo reprezentacyjnym punkcie, przy Molo Południowym. Mija go każdy, kto wybiera się do zlokalizowanego po sąsiedzku Akwarium Gdyńskiego, widoczny jest także od strony plaży. Obiekt zaprojektowany został przez Bohdana Damięckiego i Tadeusza Sieczkowskiego i wzniesiony w latach 1938-39. Dom Żeglarza miał pełnić funkcję centrum polskiego żeglarstwa. Wewnątrz znajdował się basen, sale zebrań i pomieszczenia klubowe. Dziś służy studentom Wydziału Nawigacji Uniwersytetu Morskiego.




Lokalizacja: Al. Jana Pawła II 3 (Molo Południowe)

Akwarium Gdyńskie

Budowę gmachu ówczesnej Stacji Morskiej, która miała mieścić także muzeum i akwarium, rozpoczęto w 1938 r. Konkurs na projekt wygrało dwóch architektów ze stolicy, Leonard Tomaszewski i Juliusz Żakowski. Prace zostały przerwane przez wybuch wojny, jednak gmach zdążył zyskać monumentalną modernistyczną bryłę. Po wojnie, w latach 1958-60, budynek powiększono o przeszkloną rotundę i otaczający ją taras na filarach. W 1971 r. otwarto tu Muzeum Oceanograficzne i Akwarium Morskie Morskiego Instytutu Rybackiego w Gdyni, które pod krótszą nazwą, jako Akwarium Gdyńskie, funkcjonuje od 2003 r.



Lokalizacja: Al. Jana Pawła II 1 (Molo Południowe)

Trasa Moderna nieznana


Trasę tę łatwo można połączyć ze szlakiem opisanym powyżej. Pierwszy na liście, budynek sądu, znajduje się vis a vis stacji Gdynia Główna. Żeby zobaczyć kolejne czasem wystarczy nieco odbić w boczne ulice. Najdalej znajduje się dawny Dworzec Morski (obecnie Muzeum Emigracji).

Budynek Sądu Rejonowego

Ten niezwykle reprezentacyjny budynek wita przyjezdnych, którzy do Gdyni docierają pociągiem, bo jest pierwszym, który widać zaraz po wyjściu z hali dworca. Monumentalny gmach o wygiętej, półkolistej bryle został zaprojektowany przez Z. Karpińskiego, T. Sieczkowskiego i R. Sołtyńskiego i wzniesiony w 1936 r. Uznawany jest za jeden z najciekawszych międzywojennych budynków w Gdyni.



Lokalizacja: Pl. Konstytucji 5

Zespół Miejskich Hal Targowych

Hale targowe niemal wszędzie wyglądają podobnie przybierając postać dość długich, wąskich budynków zwieńczonych zaokrąglonym dachem. Gdyńskie są jeszcze dodatkowo przeszklone. Kompleks powstał w latach 1936-38 według projektu Jerzego Müllera i Stefana Reychmana. Do dziś pełnią swoją pierwotną, handlową funkcję.



Lokalizacja: ul. Wójta Radtkego 38

Biurowiec firmy BERGENSKE (obecnie Komenda Miejska Policji)

Budynek wzniesiono w latach 1935-36 według projektu Wacława Tomaszewskiego dla firmy spedycyjno-maklerskiej BERGENSKE. Lokalizacja nie była przypadkowa, bowiem ul. Portowa łączy śródmieście Gdyni z portem. Przed wojną parter i pierwszą kondygnację budynku zajmowały powierzchnie biurowo-usługowe, wyżej zaś znajdowały się mieszkania. Dziś cały gmach, który niedawno zyskał wygląd zbliżony do tego z czasu powstania, służy stróżom prawa.



Lokalizacja: ul. Portowa 13-15

Kamienica Sudziłowskich 

Dom mieszkalny zaprojektowany przez Włodzimierza Prochaskę w 1927 r. dla Gustawa i Krystyny Sudziłowskich znajduje się vis a vis Komendy Miejskiej Policji. Nie jest szczególnie imponujący, ale uwagę zwracają narożne balkony. W budynku tym po raz pierwszy w Gdyni zastosowano corbusierowską ideę „wolnej fasady”. Dawniej parter zajmowały sklepy, a w drugiej połowie lat trzydziestych otwarto tu Cafe Wiktoria. Na pierwszym piętrze mieściło się pięciopokojowe mieszkanie, na kolejnych kondygnacjach ulokowano zaś po dwa mniejsze. Drugie piętro zajmował Państwowy Zakład Higieny, obecnie zaś w budynku siedzibę ma Laguna Medical, o czym informuje wykonany na elewacji w tynku dość schludny napis.



Lokalizacja: Pl. Kaszubski 1

Dworzec Morski (obecnie Muzeum Emigracji)

To jeden z najważniejszych budynków w Gdyni. Nie tylko architektonicznie, ale i przez wzgląd na historię. To właśnie stąd odpływały transatlantyki, MS Batory (i powojenny TSS Stefan Batory wycofany ze służby w 1988 r. jako ostatni polski transatlantyk) oraz MS Piłsudski. I to właśnie tego miejsca potrzebowałam, by połączyć literaturę z historią, architekturą i sztuką użytkową (wyposażenie dla GAL-u było zamawiane u najwybitniejszych projektantów i w najznakomitszych wytwórniach tamtych czasów jak chociażby Norblin). Nie bez przyczyny to właśnie ten gmach wybrano później na siedzibę Muzeum Emigracji.



Dworzec oddano do użytku w 1933 r. Był wówczas jednym z najnowocześniejszych tego typu obiektów w Europie. Składał się z dwóch budynków - Hali Pasażerskiej (główny gmach zaprojektowany przez katowicki oddział berlińskiej spółki Dyckerhoff & Widmann, wykonany przez firmę Skąpski, Wolski, Wiśniewski) i Magazynu Tranzytowego, który zaprojektował Wacław Tomaszewski. Został znacznie zniszczony w czasie II wojny światowej tracąc narożnik od strony Nadbrzeża Francuskiego, który został odtworzony dopiero podczas remontu z 2013 r., gdy budynek zaczęto dostosowywać do potrzeb ekspozycyjnych. Wówczas na elewacji znów pojawiły się płaskorzeźby orłów skute przez Niemców w czasie wojny. Dworzec zyskał wygląd sprzed wojny. Szpeci tylko dość chaotyczny parking przed samym wejściem do budynku.





Lokalizacja: ul. Polska 1 (Nadbrzeże Francuskie)

Trasa Świętojańska


Na tej trasie można zobaczyć głównie okazałe kamienice mieszkalne.





Trasa Kamienna Góra


Kamienna Góra to wzgórze, które leży w ścisłym centrum Gdyni. Na jego szczyt można wjechać kolejką linową lub wejść wijącymi się zboczami stromymi, krętymi ulicami. W dwudziestoleciu międzywojennym zbudowano tu wiele zamożnych willi. Niektóre z nich są książkowymi przykładami modernizmu. Zostawiłam sobie ten zakątek miasta na koniec, ale zamiast tego utknęłam w innym, obfitującym w całkiem współczesną sztukę uliczną. I zupełnie tego nie żałuję. Kamienną Górę zaś zdobędę następnym razem.

Trasa Działki Leśne


Chyba najmniej znana ze wszystkich szlaków gdyńskiego modernizmu. Działki Leśne w dwudziestoleciu były peryferyjną dzielnicą (w granicach Gdyni znalazły się dopiero w 1933 r.). To drugie, po Kamiennej Górze, miejsce, gdzie można zobaczyć nie okazałe gmachy użyteczności publicznej, tylko niewielkie, ale wysmakowane wille.

Trasa Redłowo/Wzgórze św. Maksymiliana


Z tej trasy udało nam się zobaczyć jedynie budynki dawnej zajezdni autobusowej na Redłowie wzniesione w latach 1938-39 według projektu Zbigniewa Kupca, zlokalizowane tuż obok Centrum Nauki Eksperyment i dziś zresztą wchodzące w skład Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego. Niestety nie mam ani jednego zdjęcia, bo tego dnia padał rzęsisty deszcz.

Inne


Tak naprawdę przykłady modernizmu można znaleźć w wielu częściach miasta. Czasem widać je z okien komunikacji, czy z wiaduktów nad torami i jezdniami. Poniżej dwa przykłady budynków, których nie udało mi się przyporządkować do żadnej z "oficjalnych" tras - pierwszy, w stylu okrętowym znajduje się ul. Św. Piotra, drugi przy ul. Chrzanowskiego i jest dość zaniedbany, ale na jego tyłach zbudowano zupełnie nowy blok, jednak architektonicznie spójny, co też jest dość charakterystyczne dla Gdyni.




Modernizm powojenny


Architektura powojennego modernizmu nie ma w Gdyni łatwo pozostając w cieniu tej z dwudziestolecia międzywojennego, którą miasto się szczyci. Na realizacje powojenne, choć często stoją po sąsiedzku ze starszym rodzeństwem i wcale nie odstają stylistycznie, często patrzy się z pogardą jako symbol czasów, o których wiele osób chciałoby zapomnieć. Fakt, że w okresie PRL-u zbudowano wiele bezdusznych szpetnych bloków, ale epoka pozostawiła po sobie w całej Polsce także wiele bardzo udanych przykładów architektury. Gdynia nie jest wyjątkiem od tej reguły.  

Dworce kolejowe Gdynia Główna i Dworzec Podmiejski Szybkiej Kolei Miejskiej

Budynek dworca był jedną z pierwszych dużych powojennych inwestycji architektonicznych w Gdyni. Dotychczasowy był za mały na potrzeby rozwijającego się miasta. Gmach według projektu Wacława Tomaszewskiego, wykładowcy Wydziału Architektury Politechniki Gdańskiej, architekta związanego z miastem od końca lat dwudziestych, stanął w 1950 r. I choć uznawany jest za przykład socrealizmu, to jednak widać wyraźne nawiązania do modernizmu międzywojennego.

Wewnątrz hali zachowały się również ciekawe mozaiki i freski autorstwa Juliusza Studnickiego i Teresy Pągowskiej.



Do głównego gmachu dworca przylega budynek Dworca Podmiejskiego Szybkiej Kolei Miejskiej, również z lat pięćdziesiątych, zaprojektowany przez ucznia Tomaszewskiego, Lecha Zaleskiego.



Lokalizacja: Pl. Konstytucji 1

Dom Rzemiosła

Opracowanie projektu nowej siedziby cechu rzemieślników (w miejscu dotychczasowej miała stanąć szkoła) zlecono w maju 1960 r. Henrykowi Dezorowi. W październiku tego samego roku projekt został zatwierdzony, zaś środki na budowę pozyskano w całości ze składek rzemieślników. Uroczyste otwarcie Domu Rzemiosła, który stał się siedzibą wszystkich organizacji rzemieślniczych Gdyni, nastąpiło 14 czerwca 1963 r. W budynku działała również filia Banku Rzemiosła i Rzemieślniczy Dom Towarowy. Do dziś mieści się tu siedziba cechu. Uwagę zwraca abstrakcyjny detal nad wejściem, który co prawda dodany został później, ale stylistyką jak najbardziej nawiązuje do architektury z tamtej epoki.





Lokalizacja: ul.10 Lutego 33

Kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa

Jest w Polsce trochę fajnych przykładów modernizmu w architekturze sakralnej. Jednym z nich jest Kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa w Gdyni, który tak na marginesie był kościołem parafialnym dla apartamentu, w którym zatrzymaliśmy się w styczniu. Został zaprojektowany przez Jana Borowskiego i Leopolda Taraszkiewicza, zaś budowa trwała kilkanaście lat. Świątynia została oddana do użytku w latach siedemdziesiątych XX w.



Na elewacji można zobaczyć dekoracje z mozaiki, w środku zaś mozaikowy ołtarz.




Lokalizacja: ul. Armii Krajowej 46

Dworzec Pasażerski Żeglugi Gdańskiej (restauracja Róża Wiatrów)

Gmach, którego kształt miał przywodzić na myśl przeszklony dziób statku, powstał w latach siedemdziesiątych XX w. (restauracja działa tu od 1976 r.). W bryle można też odnaleźć nawiązania do innych elementów okrętowych jak chociażby relingi (wgłębienia w elewacji). To druga z realizacji Lecha Zaleskiego i mój ulubiony z powojennych budynków w Gdyni, choć ma tyleż samo zwolenników, co zagorzałych przeciwników.



Lokalizacja: Al. Jana Pawła II 2 (Molo Południowe)

Internat Państwowej Wyższej Szkoły Rybołówstwa Morskiego (obecnie Dom Studencki Akademii Morskiej)

Akademik o charakterystycznej, trójkątnej bryle, wznosi się tuż przy miejskiej plaży, na zboczu Kamiennej Góry. Przez miejscowych zwany jest skocznią narciarską, choć miał raczej nawiązywać do kształtu żagli. Budynki tak naprawdę są dwa, tzw. Duży i Mały Żagiel. Autorem projektu z 1965 r. jest również wspomniany wcześniej Lech Zaleski.



Lokalizacja: ul. Sędzickiego 19

Choć udało nam się zobaczyć tylko najbardziej znane przykłady architektury modernizmu w Gdyni, to zdaję sobie sprawę, że miasto oferuje o wiele więcej i potrzeba jeszcze wielu wizyt, by całą tę spuściznę poznać. I po takich wypadach jak ten styczniowy często myślę, że następnym razem pojadę sama, bez dzieci, które ze zwiedzaniem mają na bakier. A potem przychodzi taki moment jak mniej więcej miesiąc temu, pod koniec tegorocznego dziwnego roku szkolnego, gdy Jerzyk, uczeń czwartej klasy podstawówki, przybiegł do mnie z podręcznikiem do historii: "Mamo, pamiętasz te domy w Gdyni? Jak to dobrze, że je sfotografowałaś, ja je mam tu, w podręczniku! One są WAŻNE!". Wszystkie, które były na ilustracjach, kilka miesięcy wcześniej widział na własne oczy. Więc jeśli czasem zastanawiacie się, czy warto ciągać dzieci po zabytkach, które w danym momencie nie bardzo je interesują, i czy wynoszą coś z podróży, także w miejsca, które nie są dedykowane specjalnie dla rozrywki najmłodszych, to owszem. I nie bez przyczyny mówi się, że podróże kształcą. Poza znajomością architektury dwudziestolecia międzywojennego w Gdyni, Jerzyk błysnął też na lekcji niemieckiego poświęconej postaci Hundertwassera. Kolorowe budynki jego autorstwa widział w Wiedniu, a także w zeszłym roku, gdy w drodze do Chorwacji zatrzymaliśmy się w McDonald's urządzonym w dawnym przydrożnym zajeździe również według jego projektu. Dzieci wynoszą z podróży więcej niż nam, dorosłym, się wydaje.



W trakcie pracy nad tekstem korzystałam ze strony modernizmgdyni.pl i z artykułu "Zoom na Gdynię: nieznane perły architektury PRL-u" Agaty Abramowicz.