wtorek, 19 listopada 2019

Na raki i trufle do... Ożarowa Mazowieckiego! Restauracja George Sand

Pamiętam czasy, gdy w niemal każdym niewielkim miasteczku nieźle prosperowały restauracje spod znaku GS (Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska”). Czego tam nie było! Ozorki w sosie, befsztyki, rumsztyki w pieprzu, kotlety schabowe... Kuchnia polska, choć niewyszukana, ale w najlepszej postaci i ze świeżych produktów. Większość z tych lokali nie przetrwała transformacji ustrojowej. Poznikały wraz z przybywającą nad Wisłę modą na fast foody, pizzerie, czy wreszcie kebaby. Nie licząc przydrożnych barów przy trasach przelotowych, często marnej jakości, mniejsze miejscowości w pewnym momencie stały się kulinarnymi pustyniami. Na szczęście od jakiegoś czasu to się zmienia. Dziś stolica, czy też inne duże lub turystyczne miasta wcale nie mają monopolu na dobrą kuchnię. Nie mniej smacznie można zjeść w Grodzisku Mazowieckim, Żyrardowie, czy... Ożarowie Mazowieckim!

Takie miejsca jak Ożarów Mazowiecki, stolica Powiatu Warszawskiego Zachodniego, położony przy drodze krajowej 92 na Poznań, kiedyś bardzo popularnej, obecnie nieco zdetronizowanej przez płatną, ale szybszą autostradę, dotąd bardziej kojarzyły mi się z salami weselnymi niż w elegancką i smaczną kuchnią. W 2001 r. zbudowano tu hotel Mazurkas. Przeszklony gmach sąsiadujący z modernistycznym kościołem zawsze wzbudzał moją ciekawość. Jak kwiatek do kożucha pasował do postkomunistycznej w większości zabudowy miasteczka. Jednak po tych niemal dwudziestu latach przywykłam do niego, wręcz stał się dla mnie synonimem Ożarowa.

Mazurkas to przede wszystkim hotel i centrum konferencyjne, jednak za szklaną taflą kryje się też przyjemna restauracja George Sand z doskonałą kuchnią. Wnętrze jest raczej klasyczne, choć zupełnie nie w moim stylu i bardziej nadaje się na rodzinną uroczystość niż obiad w drodze, ale raczej nikt nie będzie patrzył krzywo na gości w dżinsach zamiast garniturów.




W karcie można znaleźć zarówno potrawy tak zakorzenione w polskiej tradycji kulinarnej jak raki, czy schabowy z kostką, jak i klasyki kuchni międzynarodowej z dużym wyborem owoców morza. Wszystkie są autorskimi kompozycjami Szefa Kuchni Mariusza Pietrzaka. 

Wybraliśmy cztery przystawki, jedną spośród zimnych - ręcznie siekany tatar z polędwicy wołowej podawany z jajkiem przepiórczym, marynatami, anchois i czerwonym kawiorem (38 zł) i trzy ciepłe: kalmary w chrupiącej panierce z sałatką rzymską z oliwkami i suszonymi pomidorami oraz sosem jogurtowym z dodatkiem z kwaszonych ogórków (34 zł), krewetki królewskie smażone na maśle i szalotkach na spaghetti di seppia, grillowanym koprze włoskim i carpaccio z marynowanego ogórka (39 zł) i raki mazurskie w sosie brandy aromatyzowane koprem ogrodowym podane w kielichu z ciasta francuskiego (42 zł).

Tatar był świeży, bardzo smaczny i serwowany w niezwykle miłej dla oka formie, z dodatkami na grzance.



Krążki kalmarowe niczym nas nie zaskoczyły, za to całe danie "zrobiła" fantastyczna, lekko pikantna sałatka podana w "naczyniu" z kruchego ciasta.



Krewetki spokojnie mogłyby stanowić danie główne, bowiem porcja wcale nie była taka mała. Maślany sos wprost rozpływał się w ustach, a całość fantastycznie uzupełniał lekko przypieczony koper włoski.



Natomiast opis raków jest moim zdaniem nieco mylący, bo ja spodziewałam się skorupiaków w całości, tymczasem taki był tylko jeden i służył raczej do ozdoby dania, którego głównym składnikiem są szyjki rakowe szczelnie wypełniające sporej wielkości kielich z ciasta francuskiego. I nie czepiając się już więcej, to była najlepsza z przystawek. Sos na bazie brandy był fenomenalny. Rekomendacją niech będzie to, że niemal połowę porcji zjadło mi dziecko, które dla siebie zamówiło krewetki.



Z zup dzieciaki zrezygnowały, zaś my z Piotrem zamówiliśmy aksamitny krem z borowików podany z pianką truflową (24 zł) i consomme z ryb morskich aromatyzowane pieczoną limonką podawane z owocami morza i duetem ryb morskich (27 zł). Nie wiem, która z nich była lepsza - borowikowa o wyczuwalnej nucie truflowej, czy pełen kawałków ryb i owoców morza, lekko pikantny bulion. Właśnie takie zupy rybne lubię najbardziej.




Dania główne wypadły nieco słabiej niż przystawki i zupy. Piotr wybrał filet z sandacza z purée ziemniaczanym z papryką, zielonym groszkiem smażonym z bekonem i szalotkami, mulami duszonymi w winie i sosem maślanym (52 zł), chłopcy pieczoną kaczkę macerowaną w pomarańczach i goździkach z sosem winno-korzennym, szafranową gruszką faszerowaną żurawiną i chutneyem z ananasa podaną z domowymi kluseczkami (52 zł) oraz policzki wołowe duszone w czerwonym winie z blanszowanym szpinakiem, chutneyem z dyni, kolorowymi warzywami i purée ziemniaczanym smażonym w kataifi na sosie rozmarynowo-balsamicznym (56 zł), ja zaś stek z polędwicy wołowej Black Angus na sosie winno-rozmarynowym z risotto z ziemniaków z warzywami i borowikami smażonymi na maśle (67 zł).

Wszystkie były bardzo poprawne i smaczne, mięso miękkie i rozpływające się w ustach. Nie do końca pasowało mi jednak to, że wszystkie dania, oprócz ryby, okraszono sosem pieczeniowym. I choć według karty do każdego rodzaju mięsa serwowany był inny sos, to jednak można było odnieść wrażenie, że to jeden i ten sam. O ile w przypadku policzków sos jak najbardziej ma uzasadnienie, to już do kaczki, a szczególnie do steka pasuje mniej. Do niczego innego nie mogę się przyczepić. Na porcję kaczki składały się dwa spore uda i Andrzej, jedenastolatek, zjadł ze smakiem oba, z kolei młodszemu, Jerzykowi do gustu przypadło uformowane we wrzeciono i obsmażone na chrupko purée ziemniaczane. Mi natomiast bardzo pasowały ziemniaki wymieszane z kawałkami boczku serwowane do steka. Plus też za odpowiedni nóż, co jeszcze nie w każdej restauracji nie specjalizującej się w tym daniu jest standardem.






Desery zmieściły się już tylko dzieciom. Wybrali W-Z - puszysty biszkopt czekoladowy z aromatem wiśniówki z kremem śmietankowym oraz crème brûlée z malinami i karmelizowanym cukrem muscovado (każdy po 19 zł). Oba były dość klasyczne, bez szczególnych niespodzianek, ale i bez specjalnych uniesień.




Obsługa jest profesjonalna i dyskretna, choć przyznam, że było dla mnie zaskoczeniem, że kelner nie zabrał od nas okryć, choć w hallu hotelu tuż obok sali restauracyjnej znajduje się pomieszczenie z przeznaczeniem na szatnię. Zamiast tego zaproponował, żebyśmy płaszcze, czapki i szaliki położyli na krzesłach przy sąsiednim stoliku. Pomijając to, że w ten sposób ubrania się gniotą, to we wnętrzu aspirującym do eleganckiego wygląda to po prostu słabo (nie byliśmy jedynymi gośćmi restauracji, przy sąsiednim stoliku praktyka była identyczna).

Ogólnie jednak całość się broni, przede wszystkim bardzo smaczną kuchnią. Mnie kupili głównie rakami, które nie są daniem powszechnie serwowanym w polskich restauracjach i pamiętam, że kilka lat temu po prostu musiałam je specjalnie zamawiać w jednym z lokali w Warszawie z kilkudniowym wyprzedzeniem. Teraz, do końca listopada restauracja serwuje z kolei dania z gęsiny z menu specjalnego, sezonowego. To m.in. pasztet z gęsi aromatyzowany koniakiem z grzankami, carpaccio z fileta z gęsi na musie jabłkowym, z sosem z leśnych owoców (29 zł), consomme z gęsiny z ravioli z nadzieniem z borowików, z grzanką z grzybami i świeżymi ziołami (21 zł), czy filet z gęsi confit macerowany w Burbonie i śliwkach, serwowany z purée z batatów, z konfiturą z czerwonej cebuli, borowikami i chutneyem z ananasa na sosie balsamicznym (56 zł). 

Ożarów oddalony jest od Warszawy zaledwie o dwadzieścia kilka kilometrów. To około pół godziny jazdy autem. To nie jest duża odległość, gdy w perspektywie ma się dobrą kuchnię!

Restauracja George Sand 
MCC Mazurkas
Conference Centre & Hotel
ul. Poznańska 177
Ożarów Mazowiecki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz