W ciągu ostatnich dni coraz głośniej zaczęto mówić o konieczności przywrócenia ograniczeń w związku z pandemią koronawirusa. Ich zniesienie w połączeniu z sezonem na wesela i beztroskim letnim wypoczynkiem sprawiło, że liczba zakażeń i w Polsce, i w całej Europie znów gwałtownie poszła w górę. Na razie mowa jest tylko o ewentualnym ponownym wprowadzeniu kwarantanny dla powracających z niektórych krajów, jednak w obawie przed powtórką z wiosennej izolacji, zaczęłam nadrabiać muzealne zaległości. Wtedy nie zdążyłam zobaczyć wszystkich wystaw, które sobie zaplanowałam.
Teraz na pierwszy ogień poszło Muzeum Sztuki Nowoczesnej (nad Wisłą) i głośna już ekspozycja „Wiek półcienia. Sztuka w czasach planetarnej zmiany”, która świetnie koresponduje z niewielką, zakończoną już monograficzną wystawą "Newborn" Tatiany Czekalskiej i Leszka Golca, którą obejrzałam w ubiegłym miesiącu jako pierwszą od czasu marcowego zamknięcia instytucji kultury, dzięki czemu byłam bardziej przygotowana na to, co czeka mnie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Bo to jest bardzo mocna wystawa. I z racji tematyki, i z racji pokazanych prac. Ekologia i kryzys klimatyczny nie są nowymi tematami, nawet w sztuce. Jednak działania artystyczne odwołują się przede wszystkim do naszej wrażliwości. Bo jak zobaczy się kolorową grafikę przedstawiającą kieliszek do wina niczym z reklamy, ale wypełniony benzyną (autorstwa Agnieszki Polskiej), autentyczne ptasie gniazdo, które zostało uwite w liściach sztucznej palmy znanej wszystkim warszawiakom z Ronda de Gaulle'a (zabezpieczone i pokazane publiczności przez autorkę palmy, Joannę Rajkowską), czy pokaźny kawałek jasnego bawełnianego materiału, którego "naturalnym" barwnikiem jest woda z Wisły (tak, rzeka zabarwiła materiał na różne kolory, tworząc abstrakcyjny wzór; praca autorstwa Agnieszki Brzeżańskiej nosi tytuł "Tkanina wiślana" i powstała w ramach wodnego pleneru artystycznego pod nazwą "Flow (Pływ)"), to już trochę dostaje się obuchem po głowie. Można o niszczeniu naszej planety dużo rozmawiać, ale dzięki wykorzystaniu sztuki, człowiek wszystko odbiera ze zdwojoną siłą i problem staje się jeszcze bardziej palący. Oczywiście nie mogło zabraknąć także pracy wspomnianego duetu Czekalska + Golec, którzy w łączenie sztuki z ekologią zaangażowani są od lat. Na ekspozycji zaprezentowano m.in. ich instalację wykorzystującą siedemnastowieczną drewnianą rzeźbę przedstawiającą Św. Franciszka z Asyżu pożartą przez korniki. Wystawę powinien zobaczyć każdy, komu choć trochę zależy na otaczającym nas świecie. Potrwa do 13 września.
Współczesne, niespokojne czasy sprawiły, że bardziej przychylnym okiem zaczęłam patrzeć na wystawy plenerowe. Bo choć najczęściej zobaczyć na nich można jedynie reprodukcje, to gdy nie działają muzea, jest to jedyna droga, którą można dotrzeć do widzów. Praktyka pokazała, że doskonałym miejscem do organizacji takich prezentacji są stacje metra. Ostatnio na antresoli nad przystankiem Wilanowska ruszyła Akademia Sztuk Podziemnych, gdzie aktualnie oglądać można ekspozycję "Wielcy w blasku orderów" poświęconą polskim odznaczeniom i wybitnym Polakom nimi uhonorowanym. Wystawa wcześniej towarzyszyła ekspozycji "Blask orderów w 100-lecie odzyskania niepodległości" prezentowanej na przełomie 2018 i 2019 r. w Muzeum Łazienki Królewskie.
Zawsze dostępna jest też sztuka uliczna. Udało mi się wreszcie zobaczyć trzy nowe prace, które na ulicach Warszawy pojawiły się już pod koniec czerwca, czyli dwa portrety Jacka Kuronia wykonane według projektu znanego malarza Wilhelma Sasnala na budynku CXIX Liceum Ogólnokształcącego im. Jacka Kuronia przy Złotej 58, mural Katarzyny Boguckiej pt. "Przyszłość na Woli" na nowym bloku przy Okopowej 59a oraz obraz na rogu Miłej i Smoczej na Muranowie, do którego wykonania posłużyło autentyczne zdjęcie z 1984 r. (autorem muralu jest Aleksandar Ćirlić).
W czasie tych kilku pandemicznych miesięcy dużo mniej spacerowałam po Warszawie. Teraz odkrywam ją na nowo ze zdumieniem patrząc, jak w tym czasie miasto się zmieniło! Inwestycje, które już od wielu miesięcy zmieniają historyczne, poprzemysłowe oblicze starej Woli są już na ukończeniu. Na terenie Mennicy Warszawskiej i Browarów Warszawskich wyrosły szklane kilkukondygnacyjne budynki, z którymi sąsiadują pamiątki z przeszłości, jak mur getta, czy zabytkowy pałacyk. Niebawem dołączą do nich także zrewitalizowany Norblin (na teren budowy sprowadzono już nawet zabytkowe maszyny, które prezentowane będą w planowanym w tym miejscu muzeum fabryki, oddziale Muzeum Warszawy), a także miasteczko kontenerowe o nazwie Implant przy Chmielnej (w jej części za dworcem Warszawa Centralna) mające być przestrzenią dla wydarzeń kulturalnych, edukacyjnych i sportowych, gastronomii, małego biznesu i pracowni rzemieślniczych. To ostatnie ruszy prawdopodobnie pod koniec roku. Wola jest w tej chwili chyba najdynamiczniej rozbudowującą się dzielnicą, zmieniającą oblicze z przemysłowej na biurową, w której czerwoną cegłę wypiera szkło i stal. Czy to zmiany na lepsze, pokaże dopiero czas, ja mam mieszane uczucia, choć zdaję sobie sprawę, że jest to proces nieunikniony.
W stolicy pojawia się też coraz więcej ciekawej przestrzeni rekreacyjno-gastronomicznej. Na Powiślu w połowie lipca ruszył weekendowy targ jedzeniowy o nazwie Okrąg z foodtruckami, leżakami i plenerowymi koncertami, który jednak zostawiłam sobie na sierpień, gdy chłopcy wrócą z obozu. My z Piotrem tym razem postawiliśmy na kuchnię bałkańską.
WARSZAWA ZE SMAKIEM
Munja
Ubiegłoroczny remont i pandemia sprawiły, że w tym roku zrezygnowaliśmy z naszego corocznego bałkańskiego road tripu. Tym, czego najbardziej nam brakuje, jest kuchnia regionu. Postanowiliśmy więc znaleźć namiastkę Bałkanów w Warszawie. Wybór restauracji Munja, która specjalizuje się w kuchni adriatyckiej (szczególnie zaś, za sprawą narodowości właścicieli, czarnogórskiej) był nieco przypadkowy. Naszym pierwszym typem była nowa grecka restauracja Mykonos zlokalizowana na terenie wspomnianych Browarów Warszawskich. Niestety, gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że lokal otwarty będzie dopiero od godz. 20:00, czyli za trzy godziny. Munja zaś znajduje się prawie po sąsiedzku i ma w menu wszystko, co zazwyczaj jemy w krajach byłej Jugosławii.
To był doskonały wybór. Lokal mieści się na parterze nowoczesnego wieżowca. Jest przestronny, latem dysponuje także dużym ogródkiem, więc mimo sporej liczby gości bez problemu można było zachować bezpieczną odległość nie narażającą nikogo na zarażenie koronawirusem. Dostosowany jest także do obsługi osób niepełnosprawnych, a w damskiej toalecie znajduje się przewijak dla niemowląt.
Atutem restauracji jest otwarta kuchnia z grillem opalanym węglem i drewnem. Jak można przeczytać na pierwszej stronie menu, słowo munja w języku serbsko-chorwackim oznacza piorun i to właśnie ten ognisty błysk jest dla restauracji inspiracją do serwowania dań pełnych ognia, a zarazem o śródziemnomorskiej lekkości. I faktycznie taka jest kuchnia w Munji!
Jako przystawki wzięliśmy klasyki: sałatkę szopską (28 zł) i punjene lignje (48 zł), niewielkie kalmary faszerowane ristottem z szynką dojrzewającą i serem wędzonym. Sałatka zrobiona była ze świeżych warzyw, z cebulą lekko marynowaną w occie, ze smacznym serem. Kalmary zaś były po prostu rewelacyjne. Danie zrobił głównie fantastyczny słodki sos pomarańczowy z kawałkami dyni, granatami, ale i z krążkami kalmarów i mulami. Grzanką wybrałam praktycznie cały.
Następnie Piotr zamówił adriatycką zupę rybną (38 zł), gęstą, sycącą, pełną kawałków ryb (łosoś i dorsz) oraz owoców morza (mule, krewetki, ośmiorniczki).
No i oczywiście postanowiliśmy spróbować tych ognistych dań z grilla. Na ruszcie przygotowywane są zarówno mięsa, jak i ryby. Ja wybrałam pljeskavicę gurmańską (56 zł), Piotr doradę (pieczoną w całości, cena według wagi - 16 zł za 100 g).
Pljeskavica bez niespodzianek. Mięso było soczyste, dobrze doprawione, z zatopionym wewnątrz serem i boczkiem. Do tego dodatki: opiekane ziemniaki, niewielka porcja sałatki szopskiej, ajvar i ser kajmak.
Dorada była przede wszystkim świeża i doskonale przyrządzona, ze skórką ponacinaną na bałkański sposób (żeby przeciąć ości) i pachnącą dymem. Z przypraw jedynie sól i pieprz. Mimo że w karcie zaznaczony był również dodatek masła, to ryba nie była w nim utopiona i nie miała niezliczonej ilości wspomagaczy smaku w postaci ziół, czy sosów. Podana była tylko z ziemniakami identycznymi jak do pljeskavicy oraz blanszowanymi sezonowymi warzywami (kalafior, marchewka, brokuł, cebula, rzodkiewka, groszek i nawet kurki). Wielkość była w sam raz, nie za duża i nie za mała. Kelner na życzenie może rybę wyfiletować (o obsłudze napiszę więcej na końcu, bo dawno już nie spotkałam się z tak profesjonalną).
Na koniec zamówiliśmy jeszcze przysmak Djurovića, czyli sernik z białą czekoladą i wiśniami w rakiji (30 zł). Właściwie Piotr zamówił, bo ja już byłam pełna, ale i tak dostaliśmy dwa widelczyki, na wszelki wypadek. Spróbowałam dosłownie kawałeczek. Ciasto było puszyste i mimo czekolady wcale nie bardzo słodkie, doskonale komponujące się i z wiśniami, i z pozostałymi, świeżymi owocami, które dopełniały deser.
Teraz wrócę jeszcze do obsługi. O nasz stolik troszczył się pan Karol i muszę przyznać, że już dawno nie spotkałam tak profesjonalnego kelnera. Człowiek młody, a miałam wrażenie, że ma co najmniej 20 lat praktyki w zawodzie. Potrafił i doradzić w wyborze potraw, i opowiedzieć o winach, przy stoliku pojawiał się kilkukrotnie z pytaniem, czy czegoś nie potrzebujemy, dyskretnie był do naszej dyspozycji przez cały czas, spełniając nawet takie zachcianki jak przyciszenie muzyki (siedzieliśmy pod głośnikiem). Najbardziej jednak ujął nas, gdy zbierając talerze po przystawkach i zupie, zapytał, za ile ma podać dania główne. Poczułam się prawie jak na obiedzie u mojej mamy, która zawsze pyta, za ile wstawiać ziemniaki. Niewielu jest takich kelnerów w polskiej gastronomii!
Mimo że wieczór był chłodny, Munja przeniosła nas na Bałkany. I smakami, i życzliwym podejściem. Ceny może nie należą do najniższych, ale restaurację naprawdę warto odwiedzić. Dobra wiadomość jest taka, że właściciele będą otwierać drugi lokal w Warszawie, póki co nie zdradzają jednak gdzie.
Munja
ul. Grzybowska 43
REKOMENDACJE NA SIERPIEŃ
Jutro, jak co roku, o godz. 17:00 zawyją syreny. Zatrzymajmy się, by uczcić pamięć powstańców warszawskich.
Również jutro, po pandemicznej przerwie, otwarta zostanie stała wystawa w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN.
Natomiast od 24 lipca w Zachęcie można oglądać wystawę prac Moniki Sosnowskiej, pierwszą tak obszerną monograficzną prezentację twórczości tej artystki pokazującą przestrzenne abstrakcyjne rzeźby inspirowane architekturą powojennego modernizmu, a więc tym, co i mnie szalenie interesuje, dlatego jestem tej ekspozycji bardzo ciekawa. Potrwa do 25 października.
Jeśli zaś lubicie robić "instagramowe" fotki, to pod koniec maja w Warszawie otwarto Selfie Museum. Mieści się przy Grzybowskiej 80/82 i dysponuje rozmaitymi tłami do robienia zdjęć, i nostalgicznych, i zabawnych.
Mam dużo pomysłów na kolejne spacery po stolicy i następne części mojego Przewodnika po Warszawie, nad którym pracę przerwały ograniczenia związane z koronawirusem. Liczę więc, że mimo wszystko kolejnego lockdownu nie będzie.