niedziela, 28 lutego 2021

Warszawa przyłapana... w lutym 2021

Gdy w połowie stycznia kończyły się przyspieszone pandemiczne ferie zimowe, w czasie których nie można było nigdzie wyjechać, bo zamknięto hotele, stoki narciarskie i wciąż nie działa gastronomia, ani muzea, wcale nie zanosiło się, że wkrótce ma się coś zmienić. Tymczasem luty przyniósł odwilż. I nie mam wcale na myśli cieplejszych dni, bo zima, o dziwo, przez niemal cały miesiąc wciąż miała się całkiem nieźle powodując nawet w pewnym momencie paraliż miasta opadami śniegu, ale niespodziankę w postaci częściowego luzowania ograniczeń.



Już na początku miesiąca otwarto muzea, zaś w kolejnych tygodniach hotele, kina, teatry i sport na świeżym powietrzu, dzięki czemu m.in. ponownie mogło ruszyć lodowisko w Centrum Praskim Koneser, w tym sezonie jedno z bardzo niewielu w Warszawie. Restauracje muszą niestety jeszcze trochę poczekać.


Nie będę ukrywać, że ponowny dostęp do sztuki ucieszył mnie najbardziej. Zresztą nie tylko ja tak bardzo czekałam na otwarcie muzeów! W pierwszym tygodniu do większości warszawskich ustawiały się spore kolejki. Na liście miałam w sumie siedem ekspozycji. W lutym udało mi się zobaczyć cztery z nich.


Na pierwszy ogień poszła Zachęta i dwie wystawy: "Rzeźba w poszukiwaniu miejsca", na której zależało mi najbardziej (jedna z tych, które czekały na ponowne otwarcie muzeów, bo miała rozpocząć się w listopadzie) oraz instalacja "Rhizopolis" Joanny Rajkowskiej. Do kasy stałam... 40 min. na dziesięciostopniowym mrozie próbując sobie przypomnieć, kiedy poprzednio tyle czekałam na wejście na wystawę. To było chyba na przełomie 1986 i 1987 r. Wystawa "4xParyż", też w Zachęcie. Wtedy staliśmy z tatą pewnie jeszcze dłużej, ale zimno było tak samo!     

"Rzeźba w poszukiwaniu miejsca" to ogrom eksponatów, niektóre świetne, inne słabsze, niektóre sale zaaranżowane przejrzyście i z pomysłem, inne na pierwszy rzut oka bez ładu i składu. Większość artystów, których prace pokazano, znałam, ale na wystawie znalazło się i kilka nazwisk dla mnie kompletnie nowych. Moje odkrycie to Oskar Dawicki. Wrażenie zrobiła na mnie również poruszająca się rzeźba kinetyczna Edwarda Ihnatowicza pt. "Senster", no i niezawodny Koji Kamoji w subtelnej, nieco schowanej przed oczami widza instalacji.

Mimo kolejki do wejścia, zwiedzający do poszczególnych sal napływali falami. Wystarczyło chwilę poczekać, by każdą część ekspozycji (łącznie zajmującą osiem pomieszczeń) mieć praktycznie tylko dla siebie. Wszystkie poniższe zdjęcia udało mi się zrobić w pełnym ludzi muzeum! Wystawa potrwa do 25 kwietnia.








Z kolei Joanna Rajkowska tym razem postanowiła przenieść widzów... w świat korzeni drzew. Pomysł zrodził się dość przypadkowo, gdy artystka trafiła do tartaku, gdzie przywożone są wykarczowane drzewa. Pnie, wiadomo, idą na drewno, korzenie zaś są utylizowane. Rajkowska odkupiła kilka takich "końcówek" z korzeniami i wykorzystała do stworzenia czegoś w rodzaju podziemnego świata, żeby zwrócić uwagę odwiedzających, że być może to dla naszego gatunku jedyne miejsce ucieczki i schronienia w czasach zmierzających do zagłady Ziemi. Muszę przyznać, że praca jest bardzo sugestywna. Nad głowami las, pod nogami ściółka, do tego charakterystyczny ziemisty zapach dzieciom przywodzący na myśl... ZOO. Całość robi apokaliptyczne wrażenie. To jedno z takich dzieł sztuki, o których pamięta się przez lata. Instalacja dostępna będzie w Zachęcie do 6 czerwca. Warto!


Na kolejną z wystaw również czekałam z niecierpliwością i ciekawością jednocześnie, bo zapowiadana była z półtorarocznym wyprzedzeniem. Mowa o ekspozycji "The Art of Banksy. Without Limits" w Centrum Praskim Koneser, która wcześniej gościła w wielu miastach w całej Europie. Wszędzie cieszyła się sporym powodzeniem, co wcale nie dziwi, bowiem Banksy jest najbardziej znanym i jednocześnie najbardziej tajemniczym twórcą street artu na świecie, poza tym postacią dość kontrowersyjną. Od początku działalności ukrywa swoją tożsamość, znany jest jedynie pod pseudonimem. Zasłynął także zaangażowaniem w sprawy współczesnego świata, takie jak pomoc uchodźcom, czy ostatnio, walka z pandemią Covid-19 (nie tylko w formie artystycznej, ale i wsparcia finansowego organów ochrony zdrowia). Artysta walczy też z konsumpcjonalizmem i komercją oraz nieustannie podkreśla, że jego sztuka jest dla ulicy, nie do galerii. Kilka lat temu głośno było o zniszczeniu jego pracy wystawionej w Domu Aukcyjnym Sotheby's, gdy po zakończonej licytacji w ramie uruchomił się mechanizm niszczarki, który częściowo pociął płótno, zanim został zatrzymany (na wystawie w Koneserze jest nawiązanie do tego wydarzenia). Z powyższych powodów Banksy we wszystkich możliwych źródłach odciął się od wystawy, dlatego wszędzie zaznaczone jest, że jest to ekspozycja nieautoryzowana. Mimo to chciałam ją zobaczyć. Na prezentację składają się głównie reprodukcje murali przeniesione na płótna, jak obrazy. Kilka odtworzono na ścianach. Jest też pokaz zdjęć z realizacji projektu Dismaland (parodia parku rozrywki). I niby fajnie było zobaczyć w jednym miejscu te wszystkie prace rozsiane po całym świecie, ale bez kontekstu, jakim są miejsca, w których oryginalnie znajdują się murale, obrazy bardzo wiele straciły. Bo w street arcie ważna jest nie tylko sama grafika, ale również faktura ściany, okolica, nawet zapach. Bez tego wszystkiego są to po prostu obrazki, więc przeciwnicy wystawy mieli dużo racji. Zgadzam się z nimi także w tym, że wystawa jest bardzo komercyjna, więc zaprzecza ideom Banksy'ego. Czy zatem żałuję 60 zł wydanych na bilet? Wystawa nie jest warta tej kwoty, ale cieszę się, że ją zobaczyłam. Ogólne wrażenie pozytywne, choć utwierdziłam się w przekonaniu, że jednak mam do tematu takie samo podejście jak Banksy - street art to sztuka ulicy, nie do muzeów. 

Wystawa pierwotnie miała trwać do 11 kwietnia, ale cieszy się tak dużym zainteresowaniem, że organizatorzy zdecydowali się na jej przedłużenie i od 23 kwietnia będzie ją można oglądać ponownie aż do 30 czerwca.









I na koniec jeszcze ZODIAK Warszawski Pawilon Architektury z ekspozycją "Ściana Wschodnia. Architektura Zbigniewa Karpińskiego", która również czekała specjalnie na ponowne otwarcie, wystawa dla mnie bardzo sentymentalna, bo opowiadająca o dużej części mojego dzieciństwa, o czasach, gdy nie było wielkopowierzchniowych centrów handlowych, zaś trendy w modzie kreowały takie nieliczne miejsca jak Domy Towarowe Centrum (dla dzieci zaś niedaleki Smyk). To także właściwie wystawa in situ, bo przecież sam ZODIAK, dawna kawiarnia, jedna z największych w Śródmieściu, też jest częścią założenia architektonicznego, jakim była ówczesna Ściana Wschodnia. 

Ekspozycja podzielona jest na dwie części. Na parterze zobaczyć można Ścianę Wschodnią jako całość. Są zdjęcia wyeksponowane na stelażach, makiety oraz modele najbardziej charakterystycznych, nieistniejących już, budynków: Sezamu, Rotundy i biurowca Universal. Część poświęcona jest samemu Karpińskiemu i pokazuje także inne realizacje architekta, zarówno warszawskie, wśród których znalazłam jeden z moich ulubionych stołecznych gmachów, charakterystyczny "łaciaty" budynek Motozbytu przy Świętokrzyskiej (vis a vis Placu Powstańców Warszawy), o którym nawet nie widziałam, że to projekt Karpińskiego, a także w innych miastach Polski (np. przedwojenny budynek sądów w Gdyni), czy w innych zakątkach globu (gmach Ambasady Polskiej w Chinach).



Z kolei poziom -1 poświęcono Domom Towarowym Centrum. Znalazło się miejsce i dla handlu, i dla mody, i dla gastronomii, włączając w to także historię pierwszego lokalu McDonald's w Warszawie w dawnym Sezamie. 


Ekspozycję uzupełniają neony, zarówno na dawnych fotografiach, jaki i oryginały z Sezamu i Domów Towarowych Centrum. Wszystko to można zobaczyć do 9 maja.



A sam pawilon ZODIAK po rewitalizacji (plus trzy stacje metra od strony Woli: Księcia Janusza, Młynów i Płocka, a także Elektrownia Powiśle i budynek P4 z hotelem Vienna House Mokotów Warsaw) został nominowany do prestiżowej architektonicznej nagrody im. Miesa van Rohego.


Pandemia w ostatnim czasie nauczyła mnie żyć bez muzeów i wynajdować zamienniki w postaci wystaw plenerowych i sztuki w przestrzeni miasta. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo brakowało mi tych prawdziwych ekspozycji. Przekroczenie progu muzeum po tych kilku miesiącach było dla mnie jak totalny reset. Zupełnie się wyłączyłam z codziennego zabiegania, zdalnej szkoły dzieci, problemów i statystyk zachorowań. Bardzo potrzebowałam takiego wyciszenia. I zupełnie przestały mnie dziwić kolejki oczekujących na wejście na wystawy. 

REKOMENDACJE NA MARZEC

4 marca do listy ponownie otwartych stołecznych muzeów dołączą oddziały Muzeum Warszawy: Muzeum Woli, Muzeum Warszawskiej Pragi, Muzeum Farmacji, Muzeum Drukarstwa, Centrum Interpretacji Zabytku, Korczakianum, Muzeum Ordynariatu Polowego oraz Muzeum – Miejsce Pamięci Palmiry. Mnie interesuje przede wszystkim pierwsze z wymienionych i wystawa "Przemiany. Krajobraz Woli po 1989 roku", której nie udało mi się zobaczyć przed jesiennym zamknięciem. Na szczęście została przedłużona do 11 kwietnia.

Niestety widmo kolejnego lockdownu powraca. Na razie ograniczenia mają być przywracane w województwach o najwyższym wskaźniku zachorowań i od wczoraj znów obowiązują w woj. warmińsko-mazurskim, ale wcale nie jest powiedziane, że niebawem nie obejmą ponownie całej Polski. Zatem spieszcie się, żeby #zdążyćdomuzeumzanimznówzamkną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz