niedziela, 18 lipca 2021

Smażalnia ryb Orka. Na rybę do... Pruszkowa!

Drugi rok z rzędu wakacje spędziliśmy na mazowieckiej wsi. Choć ten region Polski nie jest typowym miejscem na letni wypoczynek, atrakcji tu nie brakuje, o czym mogliście się przekonać, jeśli czytaliście ubiegłoroczny post o naszych wielkich wiejskich wakacjach. I właściwie jedynym za czym tęsknimy zawsze, gdy nie wyjeżdżamy nad ciepłe południowe morze, jest tamtejsza kuchnia, szczególnie ryby i owoce morza, które latem wybieramy chętniej niż mięso.

Smażalni na Mazowszu jest sporo, jednak większość serwuje najbardziej popularne gatunki ryb, najczęściej smażone we fryturze, czasem z grilla. O dobrze zrobionych owocach morza można zaś tylko pomarzyć. Gdy więc któregoś dnia Tati z bloga Poszli-Pojechali, która już nie raz podrzucała nam dobre kulinarne adresy, pokazała na Facebooku zdjęcia z pruszkowskiej smażalni Orka, od razu wpisałam ją na listę miejsc do odwiedzenia, bowiem dotąd w tym mieście znaliśmy jedynie restaurację Ucieranie Treści. Niedługo potem okazało się, że smażalnia będzie mieć swoje stoisko na Festiwalu Wina i Oliwy w Winnicy Dwórzno, od którego w tym roku zaczęliśmy nasz wiejski turnus. Tam spróbowaliśmy chłodnika litewskiego z szyjkami rakowymi, krewetek w sosie słodko-kwaśnym oraz mixu ryb i owoców morza w tempurze. Wszystko było tak fantastyczne, że nabraliśmy ochoty na więcej!



I tym sposobem w piątek, na zakończenie naszych tegorocznych mazowieckich wakacji zrobiliśmy sobie rybną ucztę w Orce.

Nazwa smażalnia w przypadku Orki może być nieco myląca. Mi przynajmniej smażalnie kojarzą się raczej z sezonowymi barami serwującymi ryby na papierowych tackach, z plastikowymi sztućcami. A to jest pełnoprawna restauracja z klimatyzowaną salą oraz letnim ogródkiem, gdzie część stolików stoi na świeżym powietrzu, a część w zadaszonym namiocie. Powstała w czerwcu 2020 r. przy działającym od 1992 r. doskonale zaopatrzonym sklepie rybnym o tej samej nazwie, która - jak podkreślają właściciele - wcale nie pochodzi od ssaka zamieszkującego morskie tonie, a od ciężkiej pracy, którą włożyli, by to miejsce wyglądało tak, jak wygląda.


Oprócz stałej karty, w której dominują rozmaite gatunki ryb pieczone w całości, filety smażone na patelni serwowane z frytkami i surówką (jest też możliwość zamówienia każdej z nich w wersji gotowanej lub na parze, trzeba tylko zgłosić to obsłudze przy zamówieniu), a także grillowane steki z tuńczyka i ośmiornica, czy krewetki w różnych rodzajach panierki, codziennie, także w weekendy, dostępne jest również kilka dań lunchowych, zazwyczaj nieco bardziej urozmaiconych jak makarony, czy sałatki z dodatkiem ryb i owoców morza. Znajdziecie je wypisane kredą na tablicy przed wejściem do lokalu oraz na profilu smażalni na Facebooku.

I powiem Wam szczerze, że wybór wcale nie jest łatwy! Ja miałam ochotę na co najmniej trzy dania! Ostatecznie zdecydowaliśmy się i na pozycje z karty, i z menu lunchowego.

Na początek na stół wjechało czekadełko w postaci holenderskich matiasów w oliwie z cebulką, z dodatkiem pieczywa. Śledzie były mięsiste i aż aksamitne w smaku, dokładnie takie, jakie w Niderlandach serwuje się w bułkach z ulicznych budek


Z przystawek wybraliśmy przegrzebki piri piri (46 zł) i carpaccio z ośmiornicy (32 zł). Oba dania z karty. Lekko podsmażone przegrzebki serwowane są na grzankach. Porcja obejmuje cztery takie mini kanapeczki. Dodatek papryczek był ledwo wyczuwalny, podkreślił jedynie smak małży, ale go nie zdominował. Danie było idealne i o dziwo, zachwyciło nawet nasze dzieci. Ośmiornica była mięciutka, skropiona oliwą i posypana siekaną natką pietruszki, podana z kilkoma ćwiartkami opiekanych ziemniaków. Jeszcze kilka kropel octu winnego i smakowałyby całkiem jak w Grecji!



Zupy to zazwyczaj domena moja i Piotra. Tak było i tym razem. Zdecydowaliśmy się na jedną z karty (tajską tom kha - 28 zł) i jedną z menu lunchowego (meksykańską z pieczoną rybą - 8 zł). Obie były lekko pikantne, choć zupełnie różne: tajska, z dodatkiem krewetek i grzybów shitake, zabielana mlekiem kokosowym, z lekko wyczuwalną nutą kolendry była lekka i choć gorąca, to jednocześnie idealna na upalny dzień, meksykańska zaś była gęsta, sycąca, pełna kawałków pomidorów i papryki, fasoli oraz fragmentów pieczonej ryby. 



Schody zaczęły się przy wyborze głównego dania, przynajmniej u mnie. Miałam ogromny dylemat, czy zamówić makaron sepia z hiszpańską krewetką, kalmarem i pomidorem, czy mix sałat z wędzonym jesiotrem i węgorzem serwowany z foccaccią, czy mazurskie płotki i okonie z patelni z frytkami i surówką. Wszystkie powyższe pozycje były z menu lunchowego w cenie 32,50 zł. Zdecydowałam się na ostatnie z wymienionych dań, bo wypad na Mazury chodzi mi po głowie od zeszłego roku, a tam najczęściej wybieram właśnie te dwa gatunki ryb (plus sielawę). Dostałam sześć niewielkich rybek z frytkami i świeżą surówką z młodej białej kapusty (ta sama jest serwowana do wszystkich dań). Najmniejsze dało się zjeść w całości, chwytając za ogonek. Dwie większe miały sporo ości, ale byłam na to przygotowana, więc dłubanina kompletnie nie odebrała mi przyjemności jedzenia.


Piotr zdecydował się na swoją ulubioną rybę, filet z sandacza (z karty, 38 zł) i był nieco zawiedziony. Porcja była niewielka (w menu nie ma podanej gramatury), przeciętna w smaku i według niego niedoprawiona.


Andrzej postawił na burgera z krabem w tempurze (38 zł), również z karty, którego jako niedawny fan SpongeBoba Kanciastoportego ochrzcił mianem karboburgera. Samego mięsa skorupiaka było niewiele i było dość grubo opanierowane. Całość dania zrobiły dodatki: smaczny sos na bazie majonezu, pomidorki i pikle, z których odłożył marynowane zielone papryczki, dla niego zbyt ostre.


Jerz z kolei wybrał krewetki w tempurze (38 zł), które jadł już w Dwórznie, bo były częścią serwowanego tam mixu ryb i owoców morza i już tam bardzo mu smakowały.


Desery zmieściły się już tylko chłopcom. Zamówili bezę z delikatnym kremem i owocami oraz sernik oreo (oba po 18 zł). Co ciekawe, ciasta również pieczone są na miejscu! Są smaczne, choć nie porywające, a my szczególnie w stosunku do bezy mamy spore wymagania.



Po wizycie w Orce mamy bardzo podzielone zdania, chyba pierwszy raz tak różniące się od siebie. Ja jestem zachwycona, dzieciakom smakowało, choć bez szału, bo w ostatnim czasie ryby i owoce morza nie należą do dań ich pierwszego wyboru, Piotr zaś uznał, że ryby są bardzo przeciętne, zaś cena zbyt wysoka w stosunku do jakości.

Ja do plusów zaliczyłabym jeszcze obsługę. Przesympatyczna była i ekipa ze stoiska w Dwórznie, i pani, która obsługiwała nas na miejscu w smażalni, jak się okazało wcale nie kelnerka, ale na co dzień pracująca w sklepie, ale teraz, w sezonie urlopowym, wspomagająca restaurację, swój brak doświadczenia nadrabiająca luzem, uśmiechem i nieszablonowym podejściem do gości. 

Po obiedzie zaś warto wejść także do sklepu. Nawet jeśli nie macie w planach zakupów, to zobaczycie jak powinien wyglądać sklep rybny. Ja nie mogłam oczu oderwać od lad. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na takie same matiasy jak te, które dostaliśmy jako starter, śledzie z porem i imbirem, a także kozacką pastę z łososia z kaparami (jestem entuzjastką past rybnych, prawie ćwierć kilo zjadłam w dwa dni) oraz kawałek wędzonego łososia.




Ceny, zarówno w smażalni, jak i w sklepie, nie należą do najniższych, ale wszystko jest świeże i pieczołowicie przygotowane, więc moim zdaniem warto.

Klimat nadmorskich i mazurskich smażalni jest nie do podrobienia, bo nad Bałtykiem, nad jeziorem, czy nawet nad stawami rybnymi w Grzegorzewicach dochodzą jeszcze widoki i ten wakacyjny luz, więc wszystko smakuje inaczej, ale jeśli w najbliższym czasie nie macie w planach wyjazdów nad wodę, to Orka Wam to zrekompensuje. 

Smażalnia ryb Orka

Al. Wojska Polskiego 48G 

Pruszków

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz