niedziela, 29 marca 2015

Krepinowy zawrót głowy...

...czyli Niedziela Palmowa na Kurpiach! Po trzech latach przerwy znów pojechałam do Łysych, by zobaczyć barwną procesję z palmami. Mam jednak wrażenie, że to już ostatni raz. Dla samej procesji i widoku morza kolorowych palemek, które łopocząc tasiemkami na wietrze i mieniąc się w słońcu wszystkimi kolorami tęczy suną w barwnym korowodzie od starego drewnianego kościoła do nowego, w którym odbywa się msza, warto tu przyjechać. Palemki są takie kolorowe, bo wykonuje się je z krepiny, a nie z suszonych kwiatów, jak w innych regionach Polski. W tym pięknym pochodzie maszerują mieszkańcy w każdym wieku, od kilku do kilkudziesięciu lat, ubrani w odświętne ludowe stroje. Panie mają na szyjach sznury bursztynów, który w minionych stuleciach był na tych terenach wydobywany. Tegoroczną procesję prowadził ksiądz, który święcił palemki, ale przewodniczył jej biskup Janusz Stepanowski. W tym roku niewątpliwą jej ozdobą była także Miss Polski 2014 Ewa Mielnicka - pochodząca z Ostrołęki dziewczyna o czarującym uśmiechu.












Niestety obchody Niedzieli Palmowej w Łysych z roku na rok przyciągają coraz większe rzesze turystów. W ubiegłym roku był tu nawet sam prezydent. Piszę niestety, ponieważ udział w jakiejkolwiek uroczystości wśród takich tłumów mija się z celem, bowiem żeby cokolwiek zobaczyć, trzeba się albo wspinać na palce, by wychylić się spoza głów tych, którzy stoją bliżej lub, gdy ma się niewiele ponad 160 cm wzrostu tak jak ja, wejść na jakieś ogrodzenie. To akurat zawsze się sprawdza!



Natomiast kompletnie nie sprawdza się udział w towarzyszącym obchodom festynie. I tak nie można dopchnąć się do żadnego stoiska z rękodziełem czy miejscową żywnością. Idzie się gęsiego pomiędzy kramami marząc, by jak najszybciej wydostać się z tego tłumu. Miałam ochotę porobić tam trochę zdjęć, ale zwyczajnie się nie dało. Poza tym coraz mniej można kupić tradycyjnych wyrobów kurpiowskich. Nie widziałam w tym roku wycinanek, ani ciasteczek marchwiowych o nazwie fafernuchy. Byśki - zwierzątka z ciasta chlebowego - znalazłam tylko u dwóch pań. Wędliny, niby swojskie, ale na wszystkich straganach identyczne - kiełbasa, szynka, boczek, salceson. A przecież z Łysych bardzo blisko jest na Podlasie. To dlaczego nie można nigdzie kupić kindziuka? Być może to wszystko gdzieś było, tylko nie udało mi się dojrzeć nic zza pleców tych wszystkich osób, które wędrowały przede mną i dlatego, że musiałam osłaniać mojego pięcioletniego synka przed zadeptaniem. Wcześniej byłam już w Łysych trzy razy i nigdy nie było aż tak dużo ludzi. Czy jeszcze kiedyś tam pojadę? Nie wiem, bo w tym roku tłum, którego i ja przecież byłam częścią, odebrał mi przyjemność uczestniczenia w tym święcie. Może, dla odmiany, wybiorę się do Lipnicy Murowanej.


Byśki


(foto: iza & andy)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz