niedziela, 16 lipca 2023

Wakacje z nastolatkami. Rodzinny rejs szlakiem Wielkich Jezior Mazurskich

Przed pandemią nasze wakacje co roku wyglądały podobnie: samochód zapakowany pod dach i do pokonania ponad 2000 km w jedną stronę nad ciepłe południowe morze. Zmieniały się tylko kierunki i trasy, by po drodze zobaczyć jak najwięcej ciekawych miejsc, zwłaszcza trudniej skomunikowanych, jeśli chodzi o transport publiczny. To były bardzo intensywne wyjazdy, naszpikowane zabytkami i atrakcjami. Wraz z nadejściem zarazy nasze road tripy zamieniliśmy na leniwe urlopy na mazowieckiej wsi. W międzyczasie chłopcy weszli w trudny, nastoletni wiek, i coraz ciężej zainteresować ich tradycyjną turystyką. Leżenie na plaży jest zbyt monotonne, a z muzealnych gablot wieje nudą.

W tym roku postanowiłam wypróbować dwie całkiem dla nich nowe formy wypoczynku - aktywny, czyli rejs po Wielkich Jeziorach Mazurskich i rozrywkowy, czyli all inclusive na Riwierze Tureckiej.

Pierwsza część już za nami i sprawdziła się znakomicie!

Dla mnie wakacje na wodzie nie są nowością. W czasach studenckich żeglowałam zarówno po jeziorach, jak i po morzu, brałam też udział w spływach kajakowych. Na Mazury wróciłam po niemal ćwierćwieczu! 


Ze względu na wygodę wybraliśmy houseboat Nautika 1000. Przede wszystkim łódź motorowa nie wymaga składania masztu pod mostami i w kanałach, których na tej trasie jest sporo. Po drugie ten akurat model jest bardzo przestronny, bez problemu pomieści 8 osób oraz sprzęt sportowy, który płynął z nami.


Houseboaty nie wymagają posiadania patentu motorowodnego, niech Was jednak to nie zwiedzie, bowiem bez znajomości podstawowych zasad ruchu po jeziorach i umiejętności odczytywania znaków na wodzie oraz tzw. znaków kardynalnych można po prostu stworzyć zagrożenie dla siebie i innych, w najlepszym zaś wypadku wpakować się na mieliznę lub kamienie leżące płytko pod powierzchnią wody.

Houseboat jest natomiast idealny do leniwego, rodzinnego pływania z mniej doświadczonymi załogantami. Udało nam się pokonać sporą część szlaku Wielkich Jezior Mazurskich. Najpierw obraliśmy kurs na południe, na jezioro Śniardwy, potem na północ, by dotrzeć na drugi co do wielkości z mazurskich akwenów, jezioro Mamry. Było bardzo różnorodnie. Przepłynęliśmy i duże zbiorniki, i te całkiem kameralne. Jedliśmy rybę w smażalni na środku jeziora. Wskakiwaliśmy do wody prosto z łódki. Do największych portów zawijaliśmy tylko na tankowanie i lody, na noclegi wybieraliśmy natomiast małe, leśne przystanie, położone często przy polach namiotowych.

Oto przepis na idealny tydzień na mazurskich jeziorach!

Dzień pierwszy (Wrony - Leśna Keja)

Łódź czarterowaliśmy z miejscowości Wrony nad jeziorem Tajty. 

Pierwszego dnia pokonaliśmy stosunkowo niewielką odległość - z Tajt przez kanał Niegociński przedostaliśmy się na jezioro Niegocin, by dotrzeć na przystań Leśna Keja w Bogaczewie. Przystań mieści się przy cyplu pomiędzy jeziorami Niegocin i Bocznym. Na miejscu działa bar. W cenie cumowania są sanitariaty i punkt mycia naczyń. Prysznice są dodatkowo płatne (15 zł za 10 min.), czynne w godzinach pracy baru (ok. 8:30-21:00). Można skorzystać z drewnianych wiat, rozpalić ognisko (płatne), dla dzieci są huśtawki. Można również rozbić namioty i w części campingowej sporo było osób podróżujących na rowerach. 





Dzień drugi (Leśna Keja - pole namiotowe "Koło promu")

To jest niezwykle malowniczy odcinek szlaku Wielkich Jezior Mazurskich. Pokonuje się osiem jezior: Boczne, Jagodne, Szymoneckie, Szymon, Kotek, Tałtowisko, Tałty i Mikołajskie.


Zaplanujcie rejs w taki sposób, by w porze obiadowej znaleźć się na jeziorze Szymon. Mieści się tam jedyna na Mazurach pływająca smażalnia, nazywana platformą lub fishbarką. Jej oficjalna nazwa to Żeglarska Smażalnia. Działa od końca maja do mniej więcej połowy września i dostępna jest tylko z wody. Część obsługi zajmuje się cumowaniem jednostek. Zjecie tu tylko ryby. W czasie naszej wizyty dostępne były trzy gatunki: miętus, sandacz i... dorsz (sic!). Wybraliśmy miętusa z dodatkiem frytek, surówki z białej kapusty i ogórków małosolnych i był naprawdę smaczny. Na miejscu można również skorzystać z toalety. 



Na tym odcinku doskonale można się przekonać o wygodzie, jaką daje łódź bez żagla, bo do pokonania jest aż pięć kanałów: kanał Kula (najkrótszy z mazurskich kanałów, o długości zaledwie 110 m) łączący jezioro Boczne i jezioro Jagodne, kanał Szymoński łączący jezioro Szymoneckie z jeziorem Szymon (dla odmiany drugi pod względem długości na Mazurach - 2360 m), kanał Mioduński łączący jezioro Szymon z jeziorem Kotek (1920 m), kanał Grunwaldzki łączący jezioro Kotek z jeziorem Tałtowisko (470 m) i kanał Tałcki łączący jezioro Tałtowisko z jeziorem Tałty (1620 m).


Kanały Szymoński, Mioduński, Grunwaldzki i Tałcki zostały przekopane jeszcze za czasów pruskich w drugiej poł. XVIII w., jednak praktycznie przestały istnieć w okresie napoleońskim w wyniku wieloletnich zaniedbań i priorytetów wojennych. Udrożnione zostały za sprawą robót publicznych prowadzonych w latach 1845–1849 oraz 1854–1857. Ciekawostka - wzdłuż obu brzegów wspomnianych kanałów biegnie ścieżka do burłaczenia, czyli przeciągania jednostek pływających po lądzie, na linie. Ścieżka jest częściowo zniszczona.


Na końcu jeziora Tałty Waszym oczom ukaże się nowoczesny most, co oznacza, że wpływacie na jezioro Mikołajskie. Zaraz za kładką, nad brzegiem akwenu ujrzycie okazałe piętrowe kamienice kryte czerwoną dachówką oraz duży port. Tak żeglarzy wita jedno z najbardziej znanych i najładniejszych miast tej części Polski, Mikołajki. Przy nadbrzeżnej promenadzie działa wiele kawiarni i restauracji oraz kramów z pamiątkami. My wyskoczyliśmy jedynie na lody. W porcie dostępna jest cała infrastruktura niezbędna dla żeglarzy - stacja paliw, zrzut nieczystości, czy punkt czerpania wody. Z Mikołajek wypływają również duże jednostki pasażerskie Żeglugi Mazurskiej.






My popłynęliśmy dalej, na niewielką przystań przy polu namiotowym "Koło promu", położoną również nad jeziorem Mikołajskim. Wygód tu nie ma. Wodę do mycia naczyń czerpie się z ręcznej pompy, sanitariaty to drewniane tzw. "wychodki" z dziurą w ziemi, wydzielające niekonieczną woń. Jest za to miejsce na ognisko i zadaszone wiaty. Zejście do jeziora jest łagodne, więc to doskonała opcja na popołudniową kąpiel.



Dzień trzeci (pole namiotowe "Koło promu" - Okartowo i Okartowo - Mazuralia Przeczka)

Tego dnia naszym celem było pokonanie największego polskiego jeziora, Śniardw, by dotrzeć do Okartowa. Śniardwy wśród żeglarzy budzą często obawy. Akwen jest rozległy (113,4 km²) i dość wietrzny, zaś brzegi w zdecydowanej większości niezagospodarowane, więc trudno gdzieś uciec w razie załamania pogody. A takie zdarzenie miało miejsce 21 sierpnia 2007 r. W ciągu zaledwie 10 min. wiatr wiejący z prędkością dochodzącą do 130 km/h, co daje 12 w skali Beauforta (w Mikołajkach zanotowano wówczas 126 km/h, co jest największą prędkością wiatru w historii tamtejszych pomiarów), poprzewracał właśnie na Śniardwach i na sąsiednim jeziorze Mikołajskim wiele jednostek, nawet zacumowanych w portach. Zginęło wówczas 12 osób. Po tamtych wydarzeniach zamontowano specjalne latarnie tworzące System Ostrzegania Wielkich Jezior Mazurskich, które sygnalizują żeglarzom potencjalne zagrożenia. 40 błysków na minutę informuje o możliwości nadejścia niebezpiecznych zjawisk meteorologicznych, jednak bez wskazania konkretnego czasu ich pojawienia się, zaś 90 błysków na minutę to już realnie bliskie niebezpieczeństwo burzy i silnego wiatru. Jedna z takich latarni znajduje się przy wejściu na Śniardwy.


Nam na szczęście trafił się jeden z trzech najbardziej słonecznych dni w czasie tego rejsu i bez przeszkód dotarliśmy do Okartowa. Naszemu houseboatowi zajęło to ok. 2 godz. w jedną stronę, najbardziej monotonne 2 godz. w czasie całego pobytu na Mazurach.


Czemu akurat Okartowo? Powody były dwa. Pierwszy to barokowy kościół pw. Niepokalanego Serca Najświętszej Marii Panny, który na liście miejsc do odwiedzenia miałam już od dawna. Świątynię z kamienia polnego wzniesiono w 1799 r. w miejscu starszego kościoła, który powstał na gruzach zamku krzyżackiego zniszczonego przez Litwinów u schyłku XV w. Do lat 70-tych XX w. był to kościół ewangelicki. Jednak ze względu na postępującą degradację i zmniejszającą się z roku na rok liczbę wiernych, przekazany został społeczności katolickiej. Parafia rzymskokatolicka pw. Niepokalanego Serca Najświętszej Marii Panny została erygowana 5 listopada 1984 r. 




Kościół, poza nabożeństwami, najczęściej jest zamknięty, ale w Internecie znajduje się numer telefonu, pod który można zadzwonić i poprosić o otwarcie o konkretnej godzinie. Bo wnętrze świątyni z barokowym ołtarzem oraz drewnianymi, bogato zdobionymi filarami podtrzymującymi empory, czyli inaczej mówiąc chór na wyższej kondygnacji, jest naprawdę imponujące! Malowidła o motywach roślinno-geometrycznych są niestety w dużej mierze rekonstrukcją wykonaną w latach 2006-2012, gdyż wnętrze zostało znacznie zniszczone wskutek wilgoci, jaka się tam dostała przez nieszczelny dach.











Drugi powód był dużo bardziej prozaiczny i była nim... smażalnia ryb, jedna z lepszych na Mazurach. Smażalnia Ewa działa przy Gospodarstwie Rybackim "Śniardwy". Gospodarstwo ma własną przystań, z której na obiad jest dosłownie kilka kroków. Lokal otwarty jest sezonowo, w czasie majówki oraz mniej więcej od połowy czerwca do początków września. W ofercie jest kilka rodzajów bardzo smacznych smażonych ryb (m.in. okoń, sandacz i węgorz), zupa rybna oraz fenomenalne pierogi rybne.




Nocleg mieliśmy w planach w Popielnie, ale w drodze powrotnej postanowiliśmy zatrzymać się na chwilę na kąpiel w Śniardwach, zaś po dopłynięciu do celu okazało się, że w porcie nie ma już miejsc. Stanęliśmy zatem prawie po sąsiedzku przy stosunkowo nowej przystani o nazwie Mazuralia Przeczka. Przystań położona jest nad cieśniną Przeczka, gdzie Śniardwy łączą się z jeziorem Mikołajskim, mniej więcej naprzeciwko pola namiotowego "Koło promu", przy którym spędziliśmy poprzednią noc. Mazuralia Przeczka oferuje jedynie sanitariaty w metalowych kontenerach oraz miejsce na ognisko, ale cały czas się rozwija, bowiem powstała w czasie pandemii, a dzierżawca ma mnóstwo pomysłów na zagospodarowanie przestrzeni. Dzieciaki mogą skorzystać z Bubble Footbal, co naszej w sumie ósemce pociech w wieku 6-16 lat bardzo przypadło do gustu. Natomiast dosłownie tuż po naszym pobycie miało ruszyć tu muzeum starych pocztówek przedstawiających Mazury.




Spacer z przystani do Popielna zajmuje ok. 20 min. Dzieciaki chciały zobaczyć koniki polskie, które w tamtejszej Stacji Badawczej hoduje się od 1955 r. Sama wieś, z zachowaną drewnianą zabudową, też jest całkiem miła dla oka.




Tego dnia pożegnał nas niezwykle urokliwy zachód słońca i nie bardzo chciało nam się wierzyć, że sprawdzą się prognozy pogody zapowiadające nazajutrz całodzienne opady.



Dzień czwarty (Mazuralia Przeczka - przystań Zdorkowo)

A jednak! Deszcz zaczął padać zanim jeszcze wypłynęliśmy. Latarnia ostrzegawcza przy Śniardwach zaczęła niepokojąco migać. Paradoksalnie, przy tej kompletnie niekorzystnej aurze udało nam się przepłynąć najdłuższy odcinek - z przystani nad Śniardwami w południowej części szlaku Wielkich Jezior Mazurskich, na północ, aż nad jezioro Dargin. Łącznie 7 godzin rejsu bez zawijania do portu. 

Większa część trasy, aż do kanału Niegocińskiego pokrywała się z tą, którą pokonaliśmy w ciągu trzech pierwszych dni, tyle, że za wspomnianym kanałem nie skręciliśmy na Tajty, a popłynęliśmy dalej prosto przez kolejny kanał o nazwie Piękna Góra (250 m) na jezioro Kisajno i dalej na jezioro Dargin. Niebo przybierało rozmaite odcienie granatu i nawet w którymś momencie dał się słyszeć pojedynczy grzmot, który sprawił, że spłynęliśmy w dość przyjemną zatoczkę wrzynającą się w wyspę Duży Ostrów położoną na Kisajnie. Na szczęście ten samotny pomruk nie przerodził się w nic gwałtowniejszego i mogliśmy kontynuować rejs.








Kisajno to jest w ogóle bardzo fajne jezioro. Cudownie wygląda z lotu ptaka lub drona, bo dopiero wówczas widać jak bardzo nieregularny ma kształt, głównie za sprawą wielu wysp, które się na nim znajdują. Nic dziwnego, że przyciąga bogate inwestycje. 

To właśnie nad jego brzegiem, w Fuledzie, swoją posiadłość ma rodzina Staraków, jedna z najbogatszych w Polsce. Ich kolekcję sztuki w przestrzeni wystawienniczej Spectra Art Space w biurowcu Spectra na warszawskich Sielcach odwiedzam dość regularnie. I to właśnie w wodach tego jeziora w 2019 r. utonął Piotr Woźniak-Starak. Pochowano go na terenie wspomnianej posiadłości, ale polskie prawo nie zezwala na samowolne pochówki w miejscach do tego nie przeznaczonych, więc szczątki producenta filmowego w 2021 r. przeniesione zostały na stołeczne Powązki.

Tego dnia znów doświadczyliśmy plusów z posiadania houseboata, a nie żaglówki. Kokpit tego pierwszego można w całości zabezpieczyć wodoszczelnymi plandekami tak, że nie trzeba w czasie deszczowego dnia chować się pod pokład lub szczelnie owijać sztormiakiem.

Na szczęście, gdy dotarliśmy do miejsca docelowego, na przystań Zdorkowo (kiedyś noszącą nazwę Port u Henia) w miejscowości Harsz nad jeziorem Dargin, przestało już całkiem padać.

Przystań ukryta jest za trzcinami, ale nie można jej przeoczyć, bo przy samych szuwarach powiewa niebieska chorągiewka z jej nazwą. Miejsce ma dużo uroku. Na żeglarzy czekają wiaty, miejsce na ognisko, mini plac zabaw dla dzieci, toalety, punkt mycia naczyń oraz prysznice (nareszcie!) - płatne, na monety, 12 zł za 6 minut, w tym 2 minuty gratis na przebranie się. Jedyną niedogodnością jest to, że cały węzeł sanitarny znajduje się za asfaltową lokalną drogą, na której ruch jest co prawda niewielki, ale jest. Po sąsiedzku z przystanią mieści się też tawerna (tam wnosi się opłaty za cumowanie) oraz kameralna plaża. Na przystani można zatankować wodę (bezpłatnie). To jedno z przyjemniejszych miejsc, gdzie nocowaliśmy.







Dzień piąty (przystań Zdorkowo - Zwierzyniecki Róg Cypel)

To był jeden z krótszych odcinków, jakie pokonaliśmy. Z jeziora Dargin odbiliśmy na niewielkie Kirsajty. Na jeziorze tym znajduje się wyspa, na której gniazdują kormorany. Ten niewielki skrawek lądu z drzewami opanowanymi przez ptaki jest rezerwatem przyrody i nie można do niego nie tylko dobijać, ale i podpływać zbyt blisko, co sygnalizują specjalne boje. 







Przystań Zwierzyniecki Róg Cypel mieści się w północnej części jeziora Mamry i jest zdecydowanie moim faworytem, jeśli chodzi o położenie i infrastrukturę.

Oprócz pomostów do cumowania jachtów kompleks obejmuje również spore pole namiotowe. W cenie są nie tylko sanitariaty i punkt mycia naczyń, ale również prysznice! Na dzieci czekają wygodne sznurkowe huśtawki, drewniany plac zabaw i zjeżdżalnia w kształcie słonia dla maluszków wpadająca prosto do jeziora. Na miejscu działa bar, zaś część stolików ustawiono na tarasie nad wodą. Jak na warunki campingowe, jest dość dobrze zaopatrzony. Można zjeść zapiekankę, smażoną rybę, kiełbasę z patelni, pierogi z mięsem z kaczki, nuggetsy oraz lody z automatu. Miejsce na ognisko też jest.






Po sąsiedzku przebiega szlak rowerowy Green Velo.

Dzień szósty (Zwierzyniecki Róg Cypel)

Cały dodatkowy dzień zostaliśmy w tym samym miejscu. Ta część jeziora jest idealna do uprawiania sportów wodnych, więc panowie pływali na deskach, dzieciaki na kółkach, materacach i innych dmuchańcach, a panie poprawiały opaleniznę i korzystały z wszelkiej maści infrastruktury rekreacyjnej. 




Dzień siódmy (Zwierzyniecki Róg Cypel - Zimny Kąt)

Nasz turnus nieubłaganie zbliżał się do końca (w sezonie łodzie czarterowane są na okresy tygodniowe, najczęściej od soboty do soboty). Na ostatni nocleg wybraliśmy przystań Zimny Kąt, z której stosunkowo blisko jest do Wron.

Przez jezioro Kirsajty wróciliśmy na jezioro Dargin. Czekało nas jeszcze tankowanie, bowiem jednostkę trzeba oddać z pełnym bakiem, oraz opróżnienie zbiornika na nieczystości. Wszystko to można zrobić w Sztynorcie, największym porcie jachtowym na Mazurach.



Jeśli starczy Wam czasu, koniecznie zejdźcie na ląd i przejdźcie się po miejscowości. Nie jest przesadnie urokliwa, ale ma bardzo bogatą historię, której namacalne ślady widoczne są do dziś. Ja wykorzystałam czas oczekiwania w kolejce po paliwo.



Sztynort ma strategiczne położenie nad jeziorem Sztynorckim, na półwyspie między trzema innymi jeziorami: Dargin, Kirsajty i Mamry, dlatego zwykło się mawiać, że kto ma Sztynort, ten ma Mazury. Przez ponad 500 lat, aż do 1944 r., miejscowość związana była z pruskim rodem Lehndorffów. Zachował się pałac hrabiów wzniesiony w latach 1689–1691 i wielokrotnie przebudowywany. Jest w bardzo złym stanie, aktualnie zabezpieczony przed dalszą degradacją. Trwają też prace remontowe zabudowań gospodarczych. W jednym z budynków działa restauracja. Żałuję, że nie miałam więcej czasu na powłóczenie się po okolicy, bo pamiątek po możnym rodzie znajduje się tu więcej.  



Z pełnym bakiem i pustym "szambem" ruszyliśmy na ostatnią przystań. Po drodze dzieciaki chciały się jeszcze wykąpać, więc zatrzymaliśmy się przy niewielkiej, uroczej wysepce Ilma pomiędzy jeziorami Kisajno i Łabab.



Na Zimny Kąt dotarliśmy późnym popołudniem, właściwie w ostatnim momencie, bo chętnych do cumowania było wielu i nie dla wszystkich starczyło miejsca. To dogodne miejsce na nocleg dla wszystkich tych, którzy kończą rejs, a nie chcą spać w portach macierzystych w okolicach Giżycka.

Przystań mieści się na niewielkim półwyspie u wejścia do zatoki Zimny Kąt nad jeziorem Kisajno. W cenie są sanitariaty. Jest też skromy bar, kilka miejsc na ogniska i zadaszone wiaty. Można podpłynąć również do jednej z saun na wodzie, których na całych Mazurach działa dość sporo.




Na tym ostatnim przystanku spotkaliśmy kilka osób, z którymi już wcześniej nocowaliśmy w tych samych miejscach. Pożegnalne ognisko niestety nie do końca nam wypaliło, bo wieczorem zaczął padać deszcz. 

Dzień ósmy (Zimny Kąt - Wrony plus Wierzba)

Tym razem jezioro Kisajno pokonaliśmy od zachodu, mijając wyspy z drugiej strony niż cztery dni wcześniej. Dość szybko byliśmy z powrotem we Wronach.

Zanim jednak opuściliśmy urocze Mazury, czekała nas jeszcze jedna atrakcja - prom samochodowy do Wierzby. To jedyne takie połączenie na Mazurach i stanowi lokalną ciekawostkę. Prom zabiera maksymalnie cztery samochody, rowerzystów i pieszych. Rejs trwa kilka minut, zaś przeprawa sąsiaduje z portem jachtowym w Wierzbie należącym do Polskiej Akademii Nauk. Port jest bardzo przyjemny, zadbany, z pizzerią serwującą pizzę z pieca opalanego drewnem. Do sprawdzenia następnym razem.



Bo nasz rejs okazał się strzałem w dziesiątkę i chłopcy chcą znów płynąć za rok. Choć było to bardzo rekreacyjne, turystyczne wręcz pływanie, to znów poczułam się jak w czasach studenckich. Niemal każdego dnia odbywało się ognisko ze śpiewaniem szant przy gitarze (chłopaki nauczyli się większości żeglarskich przebojów), do jeziora wskakiwaliśmy prosto z łódki i nie przeszkadzał zbyt bardzo brak prysznica codziennie. Szalenie cieszę się, że moje dzieci złapały żeglarskiego bakcyla, bo i ja po latach z przyjemnością wróciłam do takiej formy wypoczynku.

(foto: iza & dorka)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz