piątek, 31 lipca 2015

Warszawa przyłapana... w lipcu 2015

Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni..., czyli Lato w mieście. Jak zwał, tak zwał. Dwa dni po powrocie z tegorocznych wojaży po Europie, na prawie dwa tygodnie zostaliśmy bez dzieci. Postanowiliśmy zatem trochę ruszyć w miasto, nie przymierzając jak w piosence Kultu. Rzadko ostatnio wychodzimy z domu i czasami mam wrażenie, że nie żyjemy, tylko wegetujemy. Dom-szkoła-przedszkole-praca. Praca-przedszkole-szkoła-dom. I tak w koło Macieju. Poza tym przecież trzy tygodnie nie było nas w Warszawie. Tylko czy to jeszcze jest moje miasto? Ku swojemu zdumieniu stwierdziłam, że na Szpitalnej nie ma już mojego ulubionego baru wietnamskiego. A potem zobaczyłam wybebeszonego Smyka... Niby stał już zamknięty od jakiegoś czasu, niby wiadomo było, że ma być remontowany, przebudowywany i nie wiadomo, co jeszcze, ale to spory kawał mojego dzieciństwa, więc poczułam ukłucie żalu. Pamiętam kolorowe drewniane półki, szczególnie te w dziale z butami, fryzjera dla dzieci, do którego przyprowadzała mnie mama i mały barek z fantastycznymi koktajlami mleczno-owocowymi. Gdy byłam mała, czyli ponad 30 lat temu (!) to było coś więcej niż tylko sklep z ubraniami. Potem komercja zabiła oryginalność i przytulne wnętrza. A jednak i tak mi żal... Teraz los Smyka może podzielić Emilia. A jeszcze niedawno pisałam, że tak doskonale wtapia się między szklane wieżowce...



No ale przecież wyszliśmy do miasta, by się bawić, by się spotkać z przyjaciółmi i nie gnuśnieć w domu. Praktycznie nie znam modnych miejsc (wiadomo, kolejny krzyżyk na karku i dzieci robią swoje)... Posiedzieliśmy więc trochę na Chmielnej, gdzie w bramach pochowały się całkiem fajne bary.







Odwiedziliśmy też stosunkowo nową rybną część restauracji Der Elefant. Dla mnie rewelacja! Nowoczesne wnętrze, duży wybór ryb i owoców morza wyłożonych na lodzie - prawie jak niedawno w Grecji. Porcje duże i wszystko przepyszne. Do tego profesjonalna, doskonale wyszkolona obsługa. Już wiem, że będziemy tam wracać. I wcale nie jest to wpis sponsorowany!



Jednak odkryciem tego lata była dla mnie Chłodna. Na placu przed kościołem Św. Andrzeja Apostoła, w którym - tak na marginesie - byłam chrzczona, otworzyło się kilka knajpek z ogródkami, gdzie miło siedzi się w letnie, choć nie zawsze ciepłe wieczory (niektóre ogródki mają latarnie gazowe na rozgrzewkę). Odkryłam jednak nie tylko ogródki, ale i kładkę, na którą w ciągu dnia pewnie nie zwróciłabym uwagi. Gdy w grudniu 1941 r. wyłączono z getta jego dotychczasową część położoną pomiędzy Żelazną, Grzybowską i Lesznem (dziś Al. Solidarności) i utworzono tzw. małe i duże getto, nad Chłodną, przy skrzyżowaniu z Żelazną, miesiąc później powstała kładka łącząca obie te części dzielnicy żydowskiej. Kładka szybko stała się symbolem getta. Zlikwidowano ją w lipcu 1942 r., gdy likwidowano także małe getto. W 2011 r. w tym miejscu powstała symboliczna kładka złożona z metalowych słupów połączonych światłowodami. W słupach zainstalowane są fotoplastikony ze zdjęciami tego miejsca z czasów wojny. To praca Tomasza Leca pt. "Kładka pamięci". Miejsce niezwykłe, o którego istnieniu do ostatniej środy nie miałam pojęcia! To tylko świadczy o tym, jak słabo niestety znam swoje miasto!








Po urlopowej przerwie wróciłam do moich fotograficznych spacerów po porannej, a podczas nieobecności dzieciaków, także popołudniowej, Warszawie. Znalazłam wreszcie biedronki NeSpoon z 2009 r. w Al. Solidarności, nieco już niestety nadszarpnięte przez ząb czasu, oraz kolejny plasterek Pawła Czarneckiego - tym razem na murze okalającym kościół Św. Barbary - od strony Wspólnej. Lubię Warszawę, lubię te moje spacery i lubię czasem pobyć z miastem sam na sam.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz