wtorek, 31 października 2017

Warszawa przyłapana... w październiku 2017

Lubię jesień. To moja ulubiona pora roku nie tylko dlatego, że świat mieni się wtedy całą gamą żółci, złota, czerwieni i brązów, a poranne mgły nadają mu aurę tajemniczości, ale także za sprawą cyklicznych festiwali sztuki, które każdego roku w październiku i listopadzie mają swoją kulminację. W stolicy to przede wszystkim Warszawa w budowie i Street Art Doping.

W ramach tego pierwszego we wrześniu wymalowano "Place w Placu", a w październiku place przeniosły się do galerii. Wszystko za sprawą wystawy towarzyszącej kolejnej, dziewiątej już, edycji festiwalu Warszawa w budowie. Ekspozycję pt. "Plac Defilad - krok do przodu" można jeszcze do 26 listopada zobaczyć w Galerii Studio w jednym ze skrzydeł Pałacu Kultury i Nauki i wbrew nazwie poświęcona jest nie tylko Placowi Defilad. Na ekspozycji znalazły się praktycznie wszystkie warszawskie place - w liczbach, zdjęciach, skojarzeniach oraz w towarzystwie przedmiotów znalezionych na każdym z nich (są takie gadżety jak pusta "małpka" po wódce, czy wizytówka salonu rozkoszy - taka, jakie często znajduje się za wycieraczką samochodu). Jako kontekst pokazane zostały także place z innych miast Europy i świata, które zostały wytyczone w różnych okresach i w różnych okolicznościach historycznych, jak choćby Plac Skanderbega w Tiranie, pod którego budowę zrównano z ziemią praktycznie całą historyczną zabudowę miasta. Ekspozycja pozwala w nieco inny sposób spojrzeć na warszawskie place. Bo o ile Plac Defilad szczególnie starszym warszawiakom kojarzy się jako miejsce reprezentacyjne, arena pierwszomajowych przemówień, to pozostałe traktujemy jako istniejące od zawsze miejsca relaksu, odpoczynku, czy spacerów z psami. Zostały wydzielone kiedyś i często nawet nie zastanawiamy się, w jakich okolicznościach. Tymczasem wciąż powstają nowe, sztucznie wytyczane, jak choćby najmłodszy Plac Europejski.










Bo Warszawa lubi zaskakiwać. Czasem wydaje mi się, że w street arcie nie można już wymyślić niczego nowego, a jednak... Street Art Doping przygotował w tym roku prawdziwą petardę! Sztuka uliczna przeniosła się pod dach, dokładniej na dwa piętra zabytkowej kamienicy przy Nowogrodzkiej 46. Ekspozycja nosi tytuł Escape Rooms I Pop Up Gallery i jest czymś więcej niż tylko street artem przeniesionym na salony. Pracom bliżej do eksponatów z nurtu sztuki współczesnej. Na drugim piętrze można zobaczyć twórczość kilku artystów. Najciekawsze są prace duetu Monstfur i Tomasz Górnicki, których poczynania śledzę już od jakiegoś czasu. Rzeźby Górnickiego są mroczne, ale nie pozwalają przejść obojętnie. Jednak to ekspozycja z pierwszego piętra najbardziej zmusza do refleksji. Gdy zamykają się za Tobą drzwi, zostajesz sam w ciemności i możesz albo od razu uciec, albo uchylić kolejne drzwi do sześciu Escape Rooms (no, do pięciu, bo do jednego zagląda się przez szybę), które mają nam, widzom, uświadomić, że cały świat stał się pokojem ucieczki i żeby się z niego wydostać musimy pokonać bariery ekonomiczne i własne słabości. Zakaz fotografowania sprawia, że ma się poczucie udziału w jakiejś tajemnicy. Zwiedzałam ekspozycję zupełnie sama i muszę przyznać, że ciarki przechodziły mi po plecach. Już sama kamienica prosząca się o remont jest miejscem dość upiornym, choć nie pozbawionym dawnego szyku, a jeśli do tego dodać skrzypiące w mroku drzwi, za którymi czają się podświetlone instalacje atakujące nie przyzwyczajony jeszcze do ciemności wzrok, to naprawdę można zaniemówić z wrażenia. Dziś wystawa ma swój finisaż i gorąco polecam tym, którzy jej nie widzieli, bo naprawdę warto i w dodatku dziś będzie można robić zdjęcia w pokojach! I aż mnie skręca, że ja nie będę mogła tam być.

W ramach tegorocznej edycji Street Art Doping Warszawa zyskała też nowy mural autorstwa Escifa, ale jeszcze nie miałam okazji go zobaczyć. Powstał na Pradze Północ, na ścianie kamienicy przy Równej 9. Przedstawia kaloryfer i opatrzony jest podpisem "Opór" dla upamiętnienia nie tylko oporu, jaki dzielnica stawiała podczas II wojny światowej, ale i konieczności zmierzenia się ze współczesnością, gdy przedwojenne kamienice są wyburzane, by zrobić miejsce dla nowoczesnych osiedli mieszkaniowych, czy biurowców. Sam mural na zdjęciach mnie nie zachwycił, ale porusza ważny dla miasta temat, bowiem obecnie wyburza się już nie tylko stare budynki w kiepskim stanie technicznym, ale i powojenne bloki jak ten przy Świętokrzyskiej 36 (tuż przy Rondzie ONZ) niegdyś z mieszkaniami do wynajmu dla cudzoziemców, który znany był z największej w Warszawie ilości anten satelitarnych, a ostatnio służył głównie jako wieszak dla płacht reklamowych. Na jego miejscu ma stanąć kolejny w tej okolicy wieżowiec.




Ci, którzy tu zaglądają, na pewno wiedzą, że równie bardzo jak sztukę, kocham dobre jedzenie, szczególnie uliczne. Nocny Market z końcem września zapadł w sen zimowy, ale tę lukę wypełniło z powodzeniem otwarcie Hali Gwardii. Nie jest to tak spektakularne wnętrze jak w przypadku Hali Koszyki. Nawiązuje do sportowego charakteru tego miejsca oraz zawodów bokserskich, jakie rozegrały się tu w latach pięćdziesiątych. Dziś jednak hala oddana została we władanie kulinariom. Po jednej stronie znajdują się punkty gastronomiczne, po drugiej stoiska z żywnością i rękodziełem. Dla mnie to był pierwszy raz z ramenem (od Shiso Noodle Bar) i muszę przyznać... pyszny pierwszy raz i teraz zachodzę w głowę, czemu ja się modzie na rameny tak długo opierałam! Znaleźliśmy też stanowisko Pizza Lunga, którą pamiętamy z Burakowskiej i którą szczególnie upodobał sobie Jerzyk (Andrzej postawił na steki). Ucieszyłam się też ze stoiska Sztuki Śledzia, bo uwielbiam ich kanapki z matjasami.







Część handlowa mnie natomiast nie powaliła. Najładniej zaaranżowane jest stoisko z serami z różnych zakątków świata, poza tym drożyzna. Butelka greckiej retsiny kosztuje 20 zł, a taką samą w jednej z sieci handlowych można kupić za ok. 8 zł. To jest niestety bolączka wszystkich podobnych miejsc od targów śniadaniowych poczynając, kończąc zaś na jarmarkach towarzyszących uroczystościom religijnym, choćby Niedzieli Palmowej w Łysych, czy Bożemu Ciału w Łowiczu.




Na pewno warto jednak Halę Gwardii odwiedzić chociaż raz, bo to miejsce z klimatem. I choć póki co przetaczają się przez nią tłumy miłośników dobrego jedzenia i turystów, to jest to także dobry pomysł na spędzenie weekendu z dziećmi lub psem, bo czworonogi są tu też mile widziane. 



W Warszawie cały czas brakuje adresów z dobrym jedzeniem ulicznym. Myślę, że w Hali Gwardii każdy znajdzie coś dla siebie, w dodatku w atmosferze nieustającego karnawału, trochę przypominającej tę z letniego Nocnego Marketu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz