czwartek, 5 maja 2016

Otwock. Nie tylko Świdermajer

Majówki w skansenie nie miałam, ale w czasie minionego weekendu starych drewnianych domów nie zabrakło, tyle, że nie ludowych, a małomiasteczkowych, takich z pięknie rzeźbionymi oknami, balkonami, zabudowanymi werandami i wieżyczkami, jakby przeniesionych na Mazowsze z alpejskich kurortów, ale nieco bardziej swojskich. Takie domy pod koniec XIX w. zaczęto wznosić nad Świdrem wzdłuż kolejowej linii otwockiej. Urodziły się w wyobraźni malarza, czy raczej rysownika, Michała Elwiro Andriollego, który około 1886 r. zamieszkał w Józefowie. Pierwszy dom zaprojektował dla swojej rodziny, ale gdy już w XIX w. zaczęto odkrywać walory klimatyczne Otwocka i okolic, a do miasteczek nad Świdrem zaczęli przyjeżdżać letnicy, Andriolli wzniósł kilka drewnianych domów w charakterystycznym stylu także na wynajem, stając się jednym z prekursorów działalności wypoczynkowej na tych terenach. Spodobały się tak bardzo, że wkrótce inni zaczęli budować podobne. Dziś niestety wiele z nich niszczeje, część strawiły pożary.









Otoczony sosnowymi lasami Otwock dość szybko stał się popularnym uzdrowiskiem dla osób cierpiących na choroby płuc, głównie gruźlicę. Za przykładem Andriollego zaczęły powstawać domy dla kuracjuszy, drewniane oczywiście. Wierzono bowiem, że wznoszone z sosnowego drzewa i uszczelniane sosnowymi igłami budynki mają dodatkowo walory lecznicze. Najmodniejszym i najbardziej ekskluzywnym wówczas miejscem stał się pensjonat (uzdrowisko) Abrama Gurewicza - wieloskrzydłowy, ogromny jak na tamte czasy gmach. Wznoszony był etapami pomiędzy 1906 a 1921 r., początkowo jako Willa Gurewiczanka, by pod koniec lat trzydziestych stać się olbrzymim kompleksem leczniczym noszącym nazwę Zakład Dietetyczno-Leczniczy Gurewicza, który wydawał własne foldery reklamowe w kilku językach (w tym po arabsku i hebrajsku/jidysz) i nie należał do najtańszych. W czasie wojny budynek został zajęty przez Niemców, następnie przez NKWD z przeznaczeniem na szpital. Część rodziny Gurewiczów przeżyła wojnę i spadkobiercy odsprzedali gmach w 1948 r. samorządowi, a ten Ministerstwu Oświaty. Od lat pięćdziesiątych mieściły się tu kolejno Centralny Szpital Lotniczy i Zespół Szkół Medycznych nr 7 (do 1994 r.), by wreszcie nietrafiona inwestycja doprowadziła budynek niemal do ruiny. W 2007 r. starostwo odzyskało kompleks na mocy wyroku sądowego. W 2014 r. trafił w ręce nowego inwestora, który w ciągu najbliższych dwóch-trzech lat zamierza urządzić tu ekskluzywną klinikę oraz SPA, a także restaurację i kawiarnię. Drobne prace remontowe już widać, choć piękny kompleks jest w bardzo kiepskim stanie. Drzewa, z każdym dniem wiosny coraz bardziej nabrzmiałe zielenią, próbują ukryć niedomykające się okna i łuszczącą się farbę. Pełną parą prace mają ruszyć w czerwcu br. Budynek od 1979 r. znajduje się w rejestrze zabytków.






Ale nie tylko płuca leczono w Otwocku. Sosnowe lasy dawały też ukojenie nerwom. Nieco na uboczu, wśród drzew, w 1907 r. powstał Zakład dla Nerwowo i Psychicznie Chorych Żydów nazwany na cześć Zofi Endelmanowej, która podarowała biżuterię na zakup gruntu pod palcówkę, Zofiówką. Główny gmach wzniesiono w stylu secesyjnym, sukcesywnie dobudowywano kolejne pawilony. Był to jeden z pierwszych tego typu zakładów w Europie (pierwszy założono w 1900 r. w Niemczech), w których leczono, m.in. poprzez pracę, a nie tylko izolowano chorych. W czasie wojny zakład wszedł w skład otwockiego getta i był jedynym w całej Generalnej Guberni ośrodkiem leczenia chorych psychicznie Żydów. W czasie likwidacji getta rozstrzelano pacjentów (wśród nich Adelę Tuwim, matkę Juliana Tuwima, która trafiła do Zofiówki po próbie samobójczej) i większość personelu. W miejscu szpitala powstał niemiecki ośrodek działający w ramach projektu Lebensborn, którego celem, według założeń nazistowskiej polityki rasowej, było odnowienie krwi niemieckiej i hodowla nordyckiej rasy nadludzi. W zakładzie przygotowywano także polskie dzieci do adopcji przez niemieckie rodziny, poddając je germanizacji. Miejsce upiorne, dziś straszące nie tylko ponurą historią, ale także zrujnowanymi budynkami, bohomazami na ścianach i porozbijanymi butelkami. Ukryty wśród bujnej roślinności budynek wcale nie jest łatwo znaleźć. Muszą Państwo wejść w bramę, potem na lewo i prosto, zaraz tam będzie, ale to nic ciekawego i młodzież zniszczyła. I pewnie dalej niszczy regularnie, aż żal patrzeć na tak piękną architekturę, tak zdewastowaną.




W dwudziestoleciu międzywojennym żydowscy kuracjusze stanowili 76% ogółu leczących się w tutejszych uzdrowiskach. To głównie z myślą o nich w podotwockim wówczas Anielinie na początku XX w. założony został kirkut, na którym chowano tych, których pokonała choroba (Żydzi mieszkający w Otwocku na stałe spoczywali na cmentarzu w sąsiednim Karczewie, jednak dziś ta część Anielina, na której znajduje się kirkut, również administracyjnie należy do Karczewa). Cmentarz ma malownicze położenie na skraju sosnowego lasu. Byłam na wielu kirkutach w Polsce i swojego czasu współpracowałam nawet przez chwilę ze stroną internetową im poświęconą i uważam, że ten jest jednym z najładniejszych i najlepiej zachowanych, jakie widziałam. Niektóre macewy, jak na żydowskie nagrobki, są dość wystawne. Często pojawia się na nich motyw pękniętego drzewa - w symbolice judaistycznej oznaczający nagłą śmierć, najczęściej osoby młodej. 





Inskrypcje na płytach są nie tylko po hebrajsku czy w jidysz, ale także po polsku. Na jednej z nich znalazłam pełne bólu Za wcześnie, Rachelo! Za wcześnie odeszłaś od nas na zawsze. Rachela miała 22 lata. Zmarła we wrześniu 1929 r., a więc dziesięć lat przed tym, gdy w Europie dla Żydów rozpętało się piekło. Kto wie, jak potoczyłyby się jej losy, może miałaby szczęśliwe życie przez kolejne lata, może przeżyłaby wojnę, jednak prawdopodobne jest, że ona i jej bliscy staliby się jednymi z około sześciu milionów ofiar Holocaustu, których z imienia i nazwiska mało kto pamięta i których nigdy nie pochowano. Rachela ma przynajmniej grób w Polsce. I ktoś ją odwiedza, bo na grobie stał znicz. Choć Żydzi nie palą na swoich grobach zniczy, tylko kładą kamienie, to polskie napisy na macewie (wyłącznie polskie, bo na większości nagrobków polskie znajdują się obok tych w alfabecie hebrajskim) mogą sugerować, że była ze zasymilowanej rodziny. Może o tym świadczyć także sam jej nagrobek, rzeźbiony, ozdobny i choć mocno uszkodzony to jednak stylistyką bardziej zbliżony do tych, które znamy choćby w warszawskich Powązek, niż do setek prostych macew z otwockiego kirkutu. Może komuś z jej bliskich jednak udało się przeżyć wojnę? Dzięki potędze Internetu wiem, że nazywała się Rachela Lea Broder. 



To jedna z wielu smutnych historii zapisanych w tych kamiennych płytach. Jest jeszcze Stefanja Librach, nauczycielka ze szkoły powszechnej, jest Złata Necha Blit, która żyła 24 lata oraz Debora Arnsztejn zmarła w 1924 r., czy Eugenia Tyszman zmarła w 1925 r. w wieku 29 lat, która zostawiła kochającego męża. A to tylko kilka tych, na których zatrzymał się mój wzrok. Nagrobków jest, jak szacują różne źródła, między 900 a 1200, a cmentarz zajmuje prawie 2 ha. Najmłodszy grób, jaki znalazłam pochodzi z 1940 r. Leży w nim Chysza Hildescheim, 66 lat, ale ostatnie pochówki miały tu miejsce ponoć w latach pięćdziesiątych. Potem cmentarz zaczął zarastać. W czasach PRL-u poprowadzono przez jego teren linię wysokiego napięcia. Dziś w jego bezpośrednim sąsiedztwie wiedzie ścieżka rowerowa, która budzi kontrowersje, jednak być może dzięki temu trafia tu więcej osób, może ktoś zatrzymuje się zaciekawiony tymi niecodziennymi nagrobkami. W czasie majówki po terenie kirkutu kręciło się sporo ludzi, przystawali przy macewach, czytali napisy. Dzięki nim Rachela, Stefanja, Złata, Debora, Eugenia, Chysza i setki innych spoczywających tu osób nie zostaną tak do końca zapomniane. Być może całe ich rodziny zginęły, ale przystający przy ich grobach ludzie mogą się dowiedzieć, że splot różnych okoliczności, najpewniej choroby, przywiódł je do Otwocka i na otwockiej ziemi już zostały. Może lepiej, że nie doczekały (z wyjątkiem Chyszy) wojny.









W 1949 r. na wycieczkę do Świdra (dziś dzielnicy Otwocka) wybrał się Konstanty Ildefons Gałczyński. Spodobał mu się tak bardzo, że postanowił swoje wrażenia opisać wierszem. 

Jest willowa miejscowość,
nazywa się groźnie Świder,
rzeczka tej samej nazwy
lśni za willami w tyle;

(...)

Te wille, jak wójt podaje,
są w stylu "świdermajer".*

Nazwa szybko przylgnęła do zabytkowej zabudowy i funkcjonuje do dzisiaj, zaś w Świdrze znajduje się plaża miejska, w czasie majówki dość mocno okupowana przez amatorów grilla i ognisk.




Z upływem lat między Świdermajery wkradły się zwyczajne domy jednorodzinne, a komuna dobudowała bezpłciowe prostokątne bloki. Na niektórych można znaleźć akcent czasów najbardziej współczesnych, czyli murale. 





Coraz mniej w Otwocku klimatu przedwojennego uzdrowiska, choć cały czas leczy się tu gruźlicę, powstają nowe szpitale, a na dworzec co chwilę z łoskotem wtaczają się pociągi. Poczekalnia dworca prawie pusta, pośrodku nieczynny kiosk, bo przecież święto. Gdzieś w rogu hali dworcowej w oczy rzuca się stylizowany na czasy PRL-u i ówczesny wystrój dworców podświetlony szyld z ciekawym logotypem. To Cafe Lokomotywa, pachnąca świeżo mieloną kawą i egzotycznymi herbatami. Chłopak, który ją prowadzi, o kawie i herbacie wie wszystko. Zmęczone i wciąż przestraszone wizytą w Zofiówce dzieciaki zasłużyły na pyszne ciasto. Krojąc wyśmienity sernik z jagodami przedwojennym widelczykiem Frageta (wzór Irysy) i obserwując pociągi za oknem, znów przypomniałam sobie fragment wiersza Gałczyńskiego:

Czy pan jedzie do Świdra?
Bo ja jadę do Świdra.**






I wreszcie wyobraziłam sobie, jak mogło wyglądać w międzywojennym Otwocku, choć nie bez refleksji nad przemijaniem, i ludzi, i architektury.

* Konstanty Ildefons Gałczyński "Wycieczka do Świdra"
** Konstanty Ildefons Gałczyński "Wycieczka do Świdra"

5 komentarzy:

  1. Zaskoczona jestem tym cmentarzem żydowskim. Rozmawialiśmy ostatnio przy okazji świdermajerów o nim w domu, moja mama wspominała, że odwiedzała go fotograficznie pół wieku temu i że pewnie już go nie ma. Czyli jest, zniszczony ale jest... trzeba pojechać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jeden z lepiej zachowanych cmentarzy żydowskich na jakich byłam, serio, a odwiedziłam ich w Polsce bardzo wiele. Przez lata faktycznie były bardzo zaniedbywane, od kilku lat to się zmienia. Pamiętam jeden w Olkuszu (tam są dwa kirkuty), gdzie macewy ledwo było widać spod ziemi i trawy. Teraz jest już uporządkowany i wreszcie przypomina cmentarz.

      Usuń
    2. Byłam tam dzisiaj :) Cmentarz nie tylko jest - niektóre pomniki są odnowione - jeden położony całkiem nowy, na wielu stoją wypalone znicze

      Usuń
  2. Ładnie pokazane i opowiedziane. A Kirkut odwiedzam drepcząc z aparatem. Bardzo klimatyczne miejsce. Miłego, Jacek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Dla mnie był o tyle ciekawy, że tak wiele jest na nim inskrypcji w języku polskim i widać, że były to rodziny zasymilowane. Dotychczas chyba tylko we Wrocławiu przy Ślężnej widziałam tak dużo napisów w alfabecie innym niż hebrajski, z tym, że tam to był oczywiście język niemiecki.

      Usuń