środa, 31 grudnia 2014

Rok 2014 w pigułce

Kilka dni temu mój mąż zapytał mnie, czy napiszę coś o naszych podróżach w 2014 roku. Nie lubię takich podsumowań. Zawsze mam wrażenie, że to powtarzanie się, bo przecież o wszystkich miejscach dalszych i bliższych, które odwiedzamy, piszę regularnie na blogu. Nie podróżujemy też znowu aż tak dużo, by liczyć dni spędzone poza Warszawą. Ot, dwa tygodnie w zimie, trzy tygodnie latem (ale za to od razu odwiedzamy 3-4 kraje) i dodatkowo kilka weekendów, zazwyczaj spędzonych gdzieś w Polsce. Na tyle starcza 26 dni urlopu (+ 2 dni opieki nad dziećmi) i nasze pensje. Pomyślałam jednak, że było kilka miejsc, które przewinęły się gdzieś w drodze, na chwilę, ale warto o nich wspomnieć choćby na koniec roku. I na nich właśnie chciałabym się skupić przede wszystkim, choć grzechem byłoby nie powspominać przy okazji wszystkich miejsc, gdzie dowiozły nas nasze cztery kółka.

Zima niezbyt często gości w postach polskich blogerów, przynajmniej tych, których czytuję regularnie. Część z nich w tym okresie odwiedza odległe kraje, gdzie wówczas temperatury są przyjazne zwiedzającym, część robi weekendowe wypady do europejskich stolic lub gdzieś w Polskę. Ja nie wyobrażam sobie, by zimą nie pojechać w góry. Nie tylko dlatego, że i my, i nasze dzieciaki jeździmy na nartach, ale także dlatego, że zmiana klimatu i tydzień lub dwa spędzony na świeżym, mroźnym górskim powietrzu daje niesamowity zastrzyk energii na cały rok. Trzeci rok z rzędu spędziliśmy w Beskidzie Sądeckim, drugi w Krynicy-Zdrój


Pomnik Nikifora Krynickiego (proj. Czesław Dźwigaj, 2005 r.)

Pomnik ku czci Wojska Polskiego z okazji 40. rocznicy zakończenia II wojny światowej (proj. Bronisław Chromy, 1985 r.)

W tym roku niestety dodatnie temperatury skróciły naszą przygodę na stoku, co jednak miało i pozytywne strony, bowiem więcej niż zazwyczaj jeździliśmy po okolicy. Obowiązkowym punktem jest zawsze Bardiów (Bardejov) - piękne słowackie miasto wpisane na listę UNESCO. 




Po naszej stronie granicy odwiedziliśmy skansen w Nowym Sączu oraz wybraliśmy się do pasieki w Stróżach. To druga, obok Kamiannej, znana beskidzka pasieka, także posiadająca skansen pszczelarski. Oprócz skansenu znajduje się tam także spore przedsiębiorstwo Sądecki Bartnik z własną linią produkcyjną, hodowlą pszczół i laboratorium, a także restauracja i doskonale zaopatrzony sklepik miodowy. Niedawno Robert Makłowicz w swojej podróży po Kanadzie zachwycał się sklepem z produktami klonowymi przy jakimś gospodarstwie produkującym syrop klonowy. Uważam, że my również nie mamy się czego wstydzić, a sklepik w Stróżach jest tego najlepszym przykładem.







W marcu wybraliśmy się na trzy dni na Podlasie, najpierw w jego południową część, potem dalej na północ. Po drodze odwiedziliśmy miejsca związane z trzema wyznaniami. Potem był nocleg w dworku w Roskoszy, a nazajutrz wizyta w Białej Podlaskiej - mieście o wielowiekowej tradycji, dawnej siedzibie Radziwiłłów (w tym okresie nosiło ono nazwę Biała Radziwiłłowska lub Biała Książęca). Wśród jego najważniejszych zabytków znajduje się pałac Radziwiłłów z XVII w. z zadbanym parkiem oraz budynek Akademii Bialskiej z 1628 r. ufundowanej przez Krzysztofa Ciborowicza Wilskiego (obecnie mieści się tam I Liceum Ogólnokształcące im. Józefa Ignacego Kraszewskiego). W 1670 r. Michał Kazimierz Radziwiłł (jego żona, Katarzyna z Sobieskich Radziwiłłowa, była przez jakiś czas właścicielką wspomnianej Roskoszy, gdzie nocowaliśmy) nadał miastu prawo magdeburskie oraz herb - postać Michała Archanioła stojącego na smoku. Dziś to dość prowincjonale miasteczko, ale czyste, schludne i zadbane. 

Michał Archanioł stojący na smoku - symbol Białej Podlaskiej

Zespół pałacowo-parkowy Radziwiłłów

Większość osób jeżdżąc po Polsce odwiedza zazwyczaj te największe miasta, stolice regionów. Ja tymczasem bardzo lubię te mniejsze, często o wcale nie mniej ważnym udziale w historii naszego kraju jak wspomniana Biała Podlaska, czy nasz kolejny cel - Tykocin, który był prywatnym dobrem króla Zygmunta Augusta i gdzie później ustanowiony został order Orła Białego. I znów, dziś to senne, spokojne, prowincjonale miasteczko. Ale jakże malownicze! Dla dzieciaków dodatkową atrakcją był nocleg w zrekonstruowanym zamku, gdzie mieści się hotel i restauracja.

Pomnik Stefana Czarnieckiego

Kościół Św. Trójcy

W czerwcu ruszyliśmy w naszą tegoroczną podróż wakacyjną. Celem była grecka wyspa Thassos. Pomysł zrodził się jeszcze w ubiegłym roku, gdy podczas postoju na Węgrzech, w drodze powrotnej z Bułgarii, poznaliśmy czeską rodzinę, która spędziła wakacje w Kavali. Wówczas uwierzyłam, że podróż samochodem do Grecji jest możliwa. Pierwszy nocleg zaplanowaliśmy na Węgrzech. Motele przy autostradach w tym kraju są dość drogie, o czym przekonaliśmy się w 2011 r. wracając także z Bułgarii. Tym razem postanowiliśmy zjechać klika kilometrów z autostrady w okolicach Budapesztu. Można w ten sposób odkryć całkiem ciekawe miejsca. Takim okazało się Budakeszi, położone zaledwie kilka kilometrów od stolicy. Keszi Panzio, w którym się zatrzymaliśmy to jedno z najładniejszych i najsympatyczniejszych miejsc, w których nocowaliśmy. O samym Budakeszi opowiem jeszcze na pewno, bo nie dość, że ma bogatą historię, to jeszcze można w nim znaleźć polski akcent.

Keszi Panzio w Budakeszi



Drugą noc już niemal tradycyjnie spędziliśmy w Niszu, a w dalszą drogę udaliśmy się przez Macedonię, choć większość osób podróżuje do Grecji przez Bułgarię - dlaczego, zrozumieliśmy na granicy macedońsko-greckiej, bowiem przypomnieliśmy sobie jak to było, gdy nie byliśmy w Schengen i skazani byliśmy na kontrole graniczne. Ponad godzina na granicy! Welcome to Hell(as).



Jednak nie żałuję, że pojechaliśmy przez Macedonię. Odcinek autostrady wiodący z północy na południe kraju przełomem Wardaru to jedna z najpiękniejszych dróg, jaką dane było nam jechać. W dodatku jest tam ciekawe rozwiązanie komunikacyjne. W miejscu, gdzie droga omija wzniesienie, została poprowadzona w taki sposób, że jeden kierunek jazdy znajduje się po jednej stronie góry i nie widać samochodów jadących z naprzeciwka. Trochę nie dowierzałam przy wyprzedzaniu, że za chwilę coś nie wyjedzie prosto na nas. Siedziałam więc z nosem przy szybie podziwiając płynącą w dole rzekę.

Dotarliśmy do Grecji. Promy na Thassos odpływają z Kavali lub z Keramoti. Choć Keramoti leży ok. 40 km dalej, to jednak rejs jest krótszy (zajmuje ok. 40 min.) i promy kursują dużo częściej, co pół godz. Chłopcy pierwszy raz płynęli promem. Promy z Keramoti dopływają do stolicy wyspy, Limenas. Stamtąd do Limenarii, gdzie się zatrzymaliśmy, jest ok. 50 km. W linii prostej pewnie byłoby bliżej, ale żadna z dróg nie przecina górzystej wyspy - jedyna, jaką można dostać się z północy na południe prowadzi dookoła wyspy. 

Keramoti

Keramoti

Prom wpływający do portu w Keramoti

Na promie

W tle górzysta wyspa Thassos

Prom w porcie w Limenas

W trakcie pobytu na Thassos jeszcze raz odwiedziliśmy stolicę, gdzie znajduje się największa ilość pozostałości po czasach antycznych na całej wyspie oraz Muzeum Archeologiczne ze słynnym posągiem Kurosa. Mimo, iż spędziliśmy w Limenas cały dzień, zabrakło czasu m.in. na zwiedzenie starożytnego amfiteatru. Może to powód, żeby kiedyś znów odwiedzić wyspę.

Posąg Kurosa w Muzeum Archeologicznym w Limenas

Limenas

Stary port w Limenas



Nasz pobyt na Thassos zbiegł się w czasie z finałami Mundialu 2014. To był dobry pretekst, by wyciągnąć nasze dzieci do miasta wieczorem. Transmisje meczów oferowały niemal wszystkie tawerny. Pewnego dnia usiedliśmy w kawiarnianym ogródku (bez telewizora), by zjeść coś słodkiego, napić się kolorowego drinka i dopiero ruszyć gdzieś dalej na kolację i mecz. Gdy po uregulowaniu rachunku chcieliśmy przenieść się do tawerny obok, by obejrzeć mecz, obsługa przyniosła nam do ogródka telewizor! Czy to byłoby możliwe w Polsce? Oczywiście po chwili cały ogródek się zapełnił.



W drodze powrotnej zostaliśmy kilka dni w Macedonii. W pierwszej kolejności zwiedziliśmy starożytne Stobi, a stamtąd malowniczą drogą przez góry ruszyliśmy do Ochrydy. Po drodze można było spotkać dość osobliwych kierowców...



W Ochrydzie spędziliśmy trzy dni, zwiedzając oczywiście to malowniczo położone nad górskim jeziorem i wpisane na listę UNESCO miasto z pięknymi cerkwiami i urokliwymi uliczkami starówki. Wybraliśmy się także na plażę, choć w samej Ochrydzie nie są one zbyt atrakcyjne - wąskie, kamieniste, z zejściem do wody po głazach, ale chłopakom to nie przeszkadzało. Zaskoczeniem było dla nich natomiast, że słodka woda nie szczypie w oczy! Wybraliśmy plażę o nazwie Potpes. Żeby na nią dojść, trzeba przejść wzdłuż jeziora po drewnianym pomoście. Za to na miejscu czekają leżaki, bar i restauracja. Tego dnia, gdy tam byliśmy, w restauracji odbywało się wesele. Wszystkie potrzebne rzeczy, nawet tort, dowożone były łódkami! Plaża była czynna krócej niż zazwyczaj, za to wieczorem całe miasto rozświetliły fajerwerki.








Kolejne trzy dni spędziliśmy w Skopje. Mam wrażenie, że zbyt mało uwagi poświęciłam tamtejszym pomnikom. Każdy, kto wraca ze stolicy Macedonii opowiada tylko o nich. Fakt, że jest ich bardzo dużo, ale w przeważającej większość są obrzydliwe i zrobiłam im bardzo mało zdjęć, ale dorzucam jeszcze kilka, choć dużo ciekawsza była dla mnie Stara Czarszija, po której mogłabym włóczyć się godzinami.






Na końcu naszej podróży zostaliśmy jeszcze dodatkowy dzień w Budapeszcie i na początku lipca byliśmy już praktycznie po wakacjach. Pozostało ratować się weekendami pod Warszawą - u rodziców na działce oraz u znajomych. Szczególnie lubię wizyty u przyjaciół w Grodzisku Maz. Od lat obserwuję jak to miasto się zmienia. Sporo funduszy, szczególnie unijnych, przeznaczono na rewitalizację przestrzeni społecznej i kulturalnej. Pięknie zagospodarowano Park Skarbków i Stawy Goliana. W 2008 r. oddano bardzo nowoczesne Centrum Kultury. Lubię deptak, gdzie zamiast wielkoformatowych reklam (lub obok nich, ale w mniejszym stopniu) wiszą reprodukcje obrazów Chełmońskiego. Z każdą wizytą Grodzisk podoba mi się coraz bardziej.










W sierpniu, po ośmiu latach, wróciliśmy na beskidzki szlak. Póki co tylko na cztery dni, ale w przyszłym roku chcemy powtórzyć tę eskapadę.




Wrzesień i październik to znów czas weekendów za miastem, grzybobrań i spacerów po parkach m.in. po przepięknej Żelazowej Woli. Dopiero przedłużony listopadowy weekend pozwolił na kolejną podróż, tym razem do Kazimierza Dolnego. Chłopcy do dziś wspominają ten wyjazd. Zupełnie nie wiem, dlaczego, bo pogoda nas nie rozpieszczała. Może z powodu drożdżowych kogutów i restauracji z kominkiem... Wciąż pytają, kiedy znów pojedziemy do Kazimierza, jednak, gdy zapytałam ich, gdzie podobało im się najbardziej, bez namysłu odpowiedzieli: Grecja! Mam wrażenie, że w tym roku na dobre złapali podróżniczego bakcyla.





Podróż do Kazimierza była naszą ostatnią tegoroczną, ale już za nieco ponad trzy tygodnie ruszamy w kolejną - tym razem na Słowację. Będą narty w Wysokich Tatrach oraz Tour de Spisz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz